Tirana, po latach, wita zimną, bo zimową nocą, choć w dzień można w samym tylko garniturze prażyć twarz w słońcu. Znów jestem w Albanii, niegdyś kraju za najbardziej stalową kurtyną ‒ i to z obu stron komunistyczną. Dziś ten, ponoć jeden z dwóch najbiedniejszych krajów Europy, obok Mołdawii, już nie jest w czerwonym cieniu dyktatora Envera Hodży. Towarzysz Hodża nie kłaniał się Moskwie, ale Marksowi w najbardziej ortodoksyjnej formie ‒ jak najbardziej. Dziś już nikt nie nazywa Albanii „Koreą Północną Europy”, jak niegdyś, a jej stolica przez ostatnie dziewięć lat, gdy mnie nie było, zmieniła się nie do poznania. Ponoć jednak prowincja już w dużo mniejszym stopniu. Tirana przez trzy kadencje rządzona była przez... artystę-malarza Ediego Ramę. Miasto wypiękniało, a dekoracje świąteczne robią wrażenie. Ciekawe, że choć to w większości muzułmański kraj, czas Bożego Narodzenia, być może ze względów komercyjnych, jest widoczny w każdym sklepie.

Teraz Edi Rama jest premierem. Gościł mnie w swoim gabinecie. Widać ‒ tak, jak i po moim w Brukseli ‒ że szef rządu jest fanem futbolu. Piłkarska koszulka na fotelu przy biurku, w rogu powieszonych kilka następnych, z autografami wielkich piłkarzy. Albański premier z dumą pokazuje mi koszulkę granatowo-bordowej Barcelony z podpisem Leo Messiego. O olbrzymiej korupcji w jego ojczyźnie rozmawiać jakoś nie chce. O tym, że ten kraj członkowski NATO w ostatnich latach aż ponad dwa i pół razy zmniejszył (!) wydatki na obronność ‒ z 1,8 do 0,7 procenta ‒ też nie mówi. Skądinąd dziś elity polityczne Albanii obawiają się ‒ po ostatnich wypadkach w Czarnogórze, ewidentnie inspirowanych przez Moskwę ‒ że rosyjski diabeł może machać ogonem i w Tiranie. Skoro tak, to dlaczego drastycznie oszczędzają na budżecie na obronność? Oto jest pytanie w ramach ćwiczenia „pogadajmy jak Polak z Albańczykiem”.

Nie znam takiego drugiego proamerykańskiego kraju w Europie. My też jesteśmy politycznie zakochani w Wuju Samie, ale to raczej już miłość z rozsądku. W Albanii to namiętność. Nigdy wcześniej i nigdzie później nie witano tak na Starym Kontynencie amerykańskiego prezydenta George'a W. Busha. Nigdzie wcześniej i nigdzie później nie było takiego morza, ba, oceanu, amerykańskich flag i bezkrytycznego entuzjazmu. Z tym się wiąże pewna tajemnica skrzętnie ukrywana przez jankesów. Oto bowiem, gdy 43. prezydent USA, któremu zresztą udzielił się entuzjazm tirańskiej ulicy, uścisnął setki dłoni i pojechał odpocząć, spostrzegł, że w czasie jednego z shake-handów jakiś zapobiegliwy Albańczyk niepostrzeżenie wszedł w posiadanie prezydenckiego zegarka... Condoleezza Riceopowiadała to później jako anegdotę w wąskich demokratycznych gronach, ponoć zaśmiewając się do łez.

Oczywiście w tej albańskiej miłości do Waszyngtonu na dnie jest wyrachowanie, bo gdyby nie Stany, Albanii nie byłoby w NATO, a Kosowo nie byłoby niepodległym państwem (a przynajmniej nie uzyskałoby niezawisłości państwowej tak wcześnie). Premierowi- malarzowi sprezentowałem dwa tomy antologii polskiej literatury tłumaczonej na albański. Ale chyba jeszcze bardziej ucieszył go drugi prezent. A tym był najnowszy numer prestiżowego tygodnika „Politico”, który ukazuje się w Brukseli po angielsku. A w nim artykuł na dwie kolumny, gdzie w formie wyścigu koni(!) przedstawiono szansę poszczególnych krajów europejskich na wejście do UE. Pewnie wielu zdziwi – ale może nie premier Beatę Szydło, która dopiero co była w Tiranie ‒ że w tym rankingu Albania jest na... drugim miejscu! Ukraina zaś daleko z tyłu.

Siedząc na lotnisku w Tiranie i czekając na samolot do Lubiany – bo nie ma bezpośrednich do Warszawy ‒zastanawiam się czemu węgierski Wizz Air może uruchamiać połączenia do Albanii i wszystkich krajów bałkańskich, a nasz LOT nie? Idea Międzymorza wszak do czegoś przecież zobowiązuje...

Ryszard Czarnecki

Gazeta Polska 4 I 2017