Były ambasador USA w Polsce, Daniel Fried, w rozmowie z Radiem RMF („Dzień na Świecie”) podkreślił, że Waszyngton skoncentrował się na ograniczeniu programu nuklearnego Iranu, bez zamiaru obalenia tamtejszego reżimu. – „Izrael dąży do obalenia irańskiego ładu. Administracja Trumpa wystąpiła przeciwko programowi nuklearnemu, ale cele nie są identyczne” – zaznaczył.

Według oficjalnych komunikatów USA, ataki skierowane były na kluczowe zakłady wzbogacania uranu: Fordo, Natanz i Isfahan. Użyto m.in. bomb GBU‑57 („bunker-buster”) z pokładu bombowców B‑2 oraz pocisków Tomahawk wystrzelonych z okrętów podwodnych.

Prezydent Trump nazwał operację „spektakularnym sukcesem” i zaapelował o „pokój” – co nie wyklucza kolejnych uderzeń, jeśli Iran nie rozpocznie negocjacji.

Eksperci przewidują gwałtowną reakcję Iranu: zakłócenia w Zatoce Perskiej, ataki dronowe lub rakietowe na amerykańskie cele, wzrost cen ropy oraz możliwość zaangażowania się grup sunnickich i szyickich jako sojuszników Teheranu.

Ruch Trumpa spowodował, że część wpływowych konserwatystów, jak Steve Bannon czy Tucker Carlson, sprzeciwia się interwencji, argumentując, że szkodzi to idei „America First”. Z kolei senator Ted Cruz i inni „warszawscy gołębie” popierają precyzyjne uderzenia przeciw nuklearnym instalacjom Iranu.

Izraelskie ataki – prowadzone wcześniej – celowały również w dyplomatyczno-militaryjne elity Iranu, co sugeruje dążenie do obalenia reżimu, a nie tylko eliminacji potencjału nuklearnego.

Waszyngton przygotował „operację Midnight Hammer”, czyli ograniczone uderzenie bez korzystania z wojsk lądowych i bez gestów ku reżimowi Khamenei. Decyzja o ataku była poprzedzona debatą w Gabinecie Bezpieczeństwa, gdzie Trump otrzymał różne scenariusze – od dywersyjnych do pełnoskalowych – lecz postawił na zrównoważone rozwiązanie.

Administracja Białego Domu przekonuje natomiast, że operacja była potrzebna, bo Iran zbliżał się do broni jądrowej; jednocześnie deklaruje otwartość na powrót do rozmów, jeśli Iran zaprzestanie kontrowersyjnych działań.