Pierwowzór Hansa Klossa rzeczywiście był sowieckim agentem, ale po pierwsze nie był Polakiem tylko Niemcem, po drugie nie wydawał Niemców tylko Polaków, po trzecie nie sowietom ale gestapowcom...

Artur Albert  Ritter urodził się 12 maja 1906 roku w Orle, w Rosji w rodzinie niemieckiego fabrykanta z Łodzi, Johana Rittera, który na ziemiach Imperium zakładał przędzalnię. Wcześnie związał się z ruchem komunistycznym, był członkiem Komunistycznej Partii Polski i to najprawdopodobniej z jej ramienia wyjechał w 1932 roku do Moskwy studiować w Szkole Wojskowo-Politycznej Sekcji Polskiej Międzynarodówki Komunistycznej, której szefem był wówczas Karol Świerczewski. Wtedy też – znowu najprawdopodobniej – został został agentem sowieckiego wywiadu wojskowego GRU. Do Polski wrócił w roku 1933 i podjął pracę w Centralnym Wydziale Wojskowym Komunistycznej Partii Polski będąc wciąż (jak zresztą wszyscy funkcjonariusze KPP) na sowieckich usługach. W tym samym roku trafił do więzienia, w którym za działalność komunistyczną odsiedział roczny wyrok.

Po napaści Niemiec na Polskę uciekł (jak wielu jego kumpli po ideologii) do Białegostoku, wiedząc zapewne, że na mocy paktu Ribbentrop – Mołotow tereny te szybko zajmie Armia Czerwona. W czerwcu 1941 roku został przez sowiecki wywiad wojskowy przerzucony wraz z rodziną do Warszawy, gdzie dzięki swojemu niemieckiemu pochodzeniu skutecznie się naturalizował w charakterze Reichsdeutscha, w czym pomógł mu  Adolf Träger, bankowiec z Żoliborza. Sam Jastrzębski tak to opisuje w swoich wspomnieniach „W służbie narodu i partii”:

„Kiedy poprosiłem go o wstawiennictwo początkowo się zdumiał, że tak długo zwlekałem z podjęciem decyzji. Träger wprawdzie coś wiedział o mojej przedwojennej działalności w ruchu komunistycznym, ale traktował to jako przejaw młodzieńczego buntu. Wmówiłem, że 'obudził się we mnie duch germańskich przodków' i pragnę znaleźć dla siebie miejsce wśród 'mego narodu'. Träger (...) miał własne chody i sprawę załatwił”.

Mistyfikacja była tak doskonała, że został nawet członkiem SA (Die Sturmabteilungen der NSDAP – sztafety szturmowe NSDAP) i – jak twierdził zbiegły na Zachód płk. Józef Światło – agentem gestapo. To on nadzorował wspólną akcję bojowców AL i gestapo, której celem było przejęcie w styczniu 1944 roku archiwum Delegatury Rządu na Kraj – w jej wyniku w niemieckie ręce wpadły dokumenty dotyczące członków niepodległościowego podziemia, przez co około sześćdziesięciu żołnierzy Armii Krajowej zostało zdekonspirowanych i wyłapanych przez służby okupanta. To właśnie Ritter miał im przekazać dokumenty dotyczące członków AK, a pozostałe – w tym dotyczące policyjnej agentury w przedwojennym ruchu komunistycznym – przekazane zostały sowietom.

Przed wybuchem Powstania Warszawskiego Ritter, zapewne w obawie przed zemstą (choć bardziej odpowiednim słowem byłoby: sprawiedliwością) ze strony członków podziemia niepodległościowego, wywiózł z miasta swoją rodzinę i zamieszkał wraz z nią w Świdrach na prawym brzegu Wisły. Tam wyrobił sobie dokumenty na nazwisko Jastrzębski i... wpadł w łapy swoich kumpli (a raczej konkurentów z sowieckich służb, sam był agentem GRU) w mundurach NKWD. Stało się to prawdopodobnie za sprawą donosu jakiegoś gorliwca, który przekazał sowietom informację o ukrywającym się w pobliżu niemieckim oficerze. Ritter, a właściwie już Jastrzębski, kolejny rok spędził w więzieniu, tym razem jednak w zamknięciu trzymali go jego niedawni mocodawcy.

Ten długi pobyt w kazamatach sowieckich jest dość zastanawiający i, moim zdaniem, nie trzyma się kupy. Nie sposób przecież uwierzyć, że w sowieckich służbach specjalnych panował aż taki bajzel by towarzysze nie rozpoznali swojego. Po drugie, jeżeli rozpoznali to musieli mieć jakiś solidny powód by go nadal trzymać (albo sprawiać tego trzymania pozory), ot choćby taki by go uwiarygodnić, dorobić legendę i wepchnąć w struktury polskich (choć marionetkowych i podległych Moskwie) władz.

Do Polski wrócił latem 1945 roku i od razu został wysokim funkcjonariuszem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego: został kierownikiem II Wydziału kontrwywiadu (Departament I) MBP, a do jego zadań należała „walka z reakcyjnym podziemiem”. We wrześniu 1948 roku został szefem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie i zajął się, z niezwykłą nawet jak na komunistycznego aparatczyka gorliwością, likwidacją działających o okolicznych lasach „band” - czyli oddziałów Narodowych Sił Zbrojnych. Z MBP został usunięty w 1950 roku, najprawdopodobniej w związku z wewnątrzpartyjnymi czystkami (wtedy wyleciało wielu jego „towarzyszy”, część z nich nawet – jak bohaterowie poprzednich części Grzegorz Korczyński czy Bogusław Hrynkiewicz – spędziła trochę czasu za kratami oskarżona o zbrodnie i „prawicowe odchylenie”) i sprawą Władysława Gomułki. Imał się różnych zajęć, był inspektorem w Ministerstwie Państwowych Gospodarstw Rolnych (tak, istniał taki twór, idiotyczne resorty nie są wymysłem naszych czasów), pracował w zarządzie kin.

W kamasze powrócił w roku 1960  i został zastępcą dowódcy Warszawskiego Okręgu Wojskowego ds. Politycznych. Od 1964 roku przez cztery lata był attaché wojskowym we Włoszech, co było przykrywką dla działalności wywiadowczej. Według niepotwierdzonych źródeł to on miał zorganizować perfekcyjnie zakamuflowaną siatkę wywiadowczą przy Stolicy Apostolskiej. Od 1968 roku był szefem Inspektoratu Powszechnej Samoobrony i zastępcą Głównego Inspektora Obrony Terytorialnej. Stanowisko stracił w 1972 roku kiedy jego syn uciekł do Danii.

Artur Jastrzębski zmarł 7 maja 1981 roku i został pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Sprawiedliwości nigdy mu nie oddano, do końca swoich dni cieszył się przychylnością władz i żył jak przysłowiowy „pączek w maśle”. A i dziś, pośrednio, co chwilę któraś stacja telewizyjna oddaje mu hołd powtarzając serial o przygodach dzielnego Hansa Klossa, dzięki któremu sowietom udało się pobić Germańca i zaprowadzić na polskich (i nie tylko) ziemiach ustrój powszechnej szczęśliwości i społecznej sprawiedliwości...

Alexander Degrejt