Zbigniew Glaperyn

Pierwsza próbna koncentracja odbyła się rano w kościele na mszy. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy nasz pluton - trzydzieści parę osób, na ogół młodych chłopaków uczestniczących w mszy. Po raz pierwszy zobaczyliśmy się w takiej ilości w jednym miejscu. Dotychczas zwykle spotykaliśmy się maksymalnie w 10 osób. Znaliśmy się z widzenia, ale poza oficjalnymi zebraniami nie wolno nam było okazywać znajomości nawet na ulicy, chyba że był to jakiś bardzo zażyły kolega. Mszę zakończył rozkaz: "Rozejść się!"

         Druga koncentracja została wyznaczona 1-go na godz. 15.00 na Woli, na ul. Grzybowskiej w rejonie ul. Wroniej, która była poprzeczna do ul. Grzybowskiej. Mieliśmy zgłosić się w mieszkaniu prywatnym w jednym z domów. Należy tu wspomnieć, że prawie wszyscy byliśmy z innych dzielnic niż Wola. Z naszej dziesiątki nie pojawiło się dwóch kolegów. Jeden, jak się później okazało, został w czasie dojścia na punkt koncentracyjny ranny w Śródmieściu i trafił do szpitala. Drugi nieobecny jako jedyny z naszej grupy był mieszkańcem Woli.

         Pozostałą grupa dotarła do punktu zbiórki o 15.00. Przed 16.00 rozdano nam opaski, wkładamy je na lewą ręką. Rozdano nam granaty i krótką broń, parę karabinów i czuwamy nadal. Czekamy na rozkaz co mamy robić dalej. Zbliża się godzina 17.00, słychać strzały i dostajemy rozkaz.

         Dwóch kolegów idzie pilnować bramy, w domu jest dużo młodych chłopaków, gdyby przyszli Niemcy dostaliby wszystkich. Ruch na mieście cichnie i tak zaczyna się nasz pierwszy dzień powstania.
         Około godz. 18.00 mała 6-osobowa grupa idzie na patrol. Bierzemy granaty i jeden karabin i wychodzimy. Obchodzimy wokoło czworobok ulic aby zorientować się co się dzieje na sąsiednich ulicach. Spotykamy innych powstańców z opaskami i ludzi kryjących się po bramach. Co pewien czas słychać strzały nie wiadomo skąd padające. Jak się później dowiedziałem, zadaniem naszego batalionu było wtedy rozpoznanie najbliższego otoczenia.

         Idziemy dalej i widzę pierwszego zabitego Niemca. Jest bez hełmu, niewiele starszy od nas chłopak z karabinem ciągnie go za nogę. Zwykły Niemiec, w saperkach i mundurze, pewnie się przypadkowo tu zaplątał. Chłopak ciągnie go, głowa zabitego podskakuje na bruku. Zatrzymujemy się, obserwujemy sytuację. I nagle ku mojemu zdziwieniu widzę jak inny chłopak, nie z naszej grupy podbiega do zabitego Niemca i ze złością go kopie.

         Patrzę na to ze zdziwieniem. Po co on to robi, przecież ten Niemiec już nie żyje, jest wyeliminowany, to jest niepotrzebne. To był mój pierwszy odruch. Zrobiło to dość duże wrażenie na nas wszystkich.

         Po powrocie z patrolu dostałem polecenie aby udać się na Wronią i sprawdzić dlaczego nie przyszedł drugi z naszej dziesiątki. Wszedłem do prywatnego mieszkania i zastałem kobietę z dwojgiem małych dzieci. Spytałem ją o tego chłopaka, który gdzieś pracował i nie dotarł do nas. Matka dwojga dzieci ze złością spytała mnie dlaczego o niego pytam, chcąc go zabrać. On jest potrzebny w domu, ona jest z dwójką małych dzieci. Poczułem się bardzo speszony, widząc niechęć kobiety, której chciałem zabrać męża czy brata.

         Byłem tym równocześnie trochę zdziwiony, bo u mnie w domu nie było tego typu oporów. Było tak może dlatego, że spotykaliśmy się u mnie w domu, ojciec stale pracował, ale matka widziała ciągle moich kolegów, choć nie wypytywała mnie co robimy. Gdy wychodziliśmy obaj z bratem, nie miała do nas zastrzeżeń, że wychodzimy i nie wiadomo kiedy wrócimy. Jak wyszedłem z bratem na koncentrację nie widziałem się już więcej z rodzicami. Chłopak, po którego mnie wysłano dotarł do nas później. Zginął na Woli.

         Zaczął padać deszcz. Jest już godzina policyjna, opustoszały ulice. Jest względny spokój. Wracamy do "naszego" mieszkania. Upłynęło parę godzin, jesteśmy bez obiadu. Wychodzimy z kolegą do pobliskiej piekarni po chleb. Tam po raz pierwszy podpisywałem kwitek, że dla AK konfiskujemy ileś tam bochenków chleba, dziś już nie pamiętam ile. W jakimś koszyku przynieśliśmy chleb do domu, gdzie czekała nasza grupa. Ten suchy chleb z herbatą był naszym wieczornym posiłkiem tego dnia.
         W punkcie koncentracyjnym pozostaliśmy do rana. W nocy miałem dyżur, czy mówiąc górnolotnie wartę, przy bramie. Dyżurowaliśmy po dwóch. Bramę oczywiście mieliśmy zamkniętą. Cisza spokój, gdzieniegdzie słychać warkot samochodu. Ostrożnie uchyliłem bramę, wyjrzałem w stronę ul. Krochmalnej. Gdzieś stamtąd słychać samochód ale nic nie widać. Cofnąłem się do bramy, nic się nie dzieje.

         2 sierpnia wczesnym rankiem wychodzimy zwartą grupą. Idziemy wszyscy w opaskach, z bronią którą ma co drugi lub trzeci. Na ogół były to niemieckie trzonkowe granaty. W bramach ukazuje się dużo ludności cywilnej. Ludzie wiwatują, częstują nas papierosami. Ja nie paliłem ale nie wypadało odmówić poczęstunku. Wtedy były to papierosy domowej roboty, młodsi czytelnicy pewnie tego nie pamiętają. Nabijało się papierosy specjalną maszynką: bez munsztuka z dwóch stron, z munsztukiem z jednej. Tytoń był sprowadzany z lubelskiego, doprawiano go na różnymi zapachami, żeby był lepszy.

         Zaopatrzeni w papierosy docieramy do szkoły na Krochmalnej. To normalna szkoła z dużą salą gimnastyczną. W sali tłum młodych ludzi. Zgłaszają się na ochotnika nowi, nie przeszkoleni. My jesteśmy zwartą grupą, mamy swojego dowódcę, znamy się wzajemnie, jesteśmy częściowo uzbrojeni.

         Nagle na salę wpada młody człowiek. Informuje, że ich grupa zaatakowała trzy czołgi. Jeden z nich został zniszczony a dwa zdobyto. Pyta czy jest na Sali mechanik, który pomoże uruchomić zdobyte czołgi. Nasz dowódca przeżywa poważny dylemat. Jak się okazuje, o czym nie wiedzieliśmy, jest mechanikiem. Nie chce nas opuścić, przeżyliśmy z nim całą okupację. On nas uczył mierzyć, strzelać, przeprowadził z nami całe ćwiczenia.
         No ale nikt się nie zgłasza, więc mówi że musi nas zostawić. Załatwi sprawę i wróci do nas. Teraz musi iść, czuje się zobowiązany pomóc chłopakom w uruchomieniu czołgów. Zostajemy sami. On nigdy do nas nie wrócił, zginął tam na Woli. Po wojnie byłem na mszy w jego intencji. Mieszkał w Alei 3 Maja na Powiślu. Jak się jedzie mostem Poniatowskiego na Pragę stoją tam do dziś takie duże domy mieszkalne. W jednym z nich mieszkał nasz dowódca.

         W szkole dostaliśmy coś do jedzenie a potem przeszliśmy do browaru Haberbuscha. Tam zastaliśmy ogromne skupisko ludzi. Tu muszę opowiedzieć kilka słów o naszym batalionie, jego rodowodzie konspiracyjnym i skąd się wzięliśmy w tym Haberbuschu. 
         Okazało się, że byliśmy 4 plutonem batalionu "Chrobry". Wtedy był tylko "Chrobry" a nie "Chrobry I" i "Chrobry II". W Haberbuschu dowiedzieliśmy się o konspiracyjnych dziejach naszego batalionu. Batalion wchodził w skład 1 Obwodu AK, w którym dowódcą był "Zagończyk" i był to IV Rejon AK. W 1942 roku w skład IV rejonu wchodziły 2 bataliony POZ "Kiliński" i "Łukasiński" oraz jednostki niższego szczebla, wśród nich kompania "Klima" dowodzona przez Władysława Żurawskiego ps. "Klim" i kompania "Korda" dowodzona przez por. Kazimierza Burnosa ps. "Cord". Z tych dwóch kompanii utworzono w 1942 r. batalion "Chrobry". Dowódcą został Billewicz czyli "Sosna", kapitan w czasie okupacji, potem major. Był on oficerem do spraw specjalnych w sztabie okręgu Warszawskiego POZ i przyszedł z zadaniem utworzenia batalionu "Chrobry". W 1943 r. batalion "Chrobry" powiększył się o dwie nowe kompanie: "Edwarda" Kajetańskiego, jednego z późniejszych dowódców "Chrobrego" i "Mariana" Mariana Wardzyńskiego. Dołożono jeszcze trzy działony artyleryjskie kapitana "Haka", wtedy jeszcze porucznika, i w takiej formie batalion był przygotowany do akcji "Burza". 

         Na początku 1944 składał się z 4 kompanii:
         - 1-sza kompania "Edward" (trzy plutony), 
         - 2-ga kompania "Corda" (trzy plutony),
         - 3-cia kompania "Wiernego"(2 plutony),
         - 4-ta kompania "Klima" (3 plutony).
         Do tego oczywiście kwatermistrz, sanitariuszki, łączniczki. 
         W trzecim dniu powstania na rozkaz mjr "Zagończyka" batalion wszedł w skład XI zgrupowania powstańczego dowodzonego przez kpt "Sosnę". Do zgrupowania przydzielono pluton WSOP (d-ca. ppor. Franciszek Nowak "Beton") i pluton szkieletowy strażaków (d-ca. ppor. Eugeniusz Kohl "Stryj"). Pluton WSOP rekrutował się m.in. z granatowych policjantów stacjonujących w koszarach przy ul. Ciepłej, a pluton szkieletowy z członków straży pożarnej browaru Haberbusch i Schiele. Oddziały wchodzące w skład XI zgrupowania liczyły łącznie ponad 600 ludzi.

         Jedno z największych zadań dla naszego batalionu to było zdobycie Nordwache. I była jeszcze szkoła gdzie stacjonowała żandarmeria. Oprócz tego mieliśmy oczyścić z Niemców, którzy się tam zawieruszyli, rejon nam przyporządkowany. W pierwszych dniach powstania zmieniono układ organizacyjny batalionu. Zaniechano podziału na kompanie a plutony zostały bezpośrednio podporządkowane kpt Gustawowi Billewiczowi "Sośnie". W zależności od potrzeb plutony były wysyłane na doraźne akcje.
         Jednym z zadań, jak wspomniałem, było zdobycie Nordwache. Nie udało się to ani pierwszego ani drugiego dnia. Zdobyto ją dopiero 3 sierpnia. Brali w tym udział również najlepiej uzbrojeni koledzy z naszej grupy. Przez wyłom z sąsiedniego domu przedostali się na wyższe piętra i zdobyli Nordwache od góry. Ja osobiście nie brałem w tym udziału.

         Dostaliśmy zadanie wychodzenia patrolami i oczyszczania z Niemców przydzielonego nam terenu. Dużym problemem byli "gołębiarze". Byli to często Niemcy, którzy przypadkowo znaleźli się na naszym terenie w momencie wybuchu powstania. W pierwszych dniach gdzieś się ukryli, a później, często po dwóch, zajęli dogodne pozycje strzeleckie. Stamtąd polowali na powstańców z opaskami na ręku. Gdy ich wypatrzono bronili się zawzięcie. Mieliśmy za zadanie likwidować tych ludzi.
         Innym zadaniem była obrona barykad. Jedna barykada była róg Waliców i Chłodnej, druga róg Krochmalnej. Na barykadzie dyżurowało się w dzień i w nocy. Pamiętam doskonale jak w dzień do barykady zbliżały się niemieckie czołgi. Z daleka słychać było jak gąsienice miażdżyły szkło na jezdni. Ustawiwszy odpowiednio celowniki strzelaliśmy do zbliżających się Niemców z karabinów. Staraliśmy się wyłuskiwać Niemców kryjących się za czołgami i próbowaliśmy strzelać do okienek, włazów czołgowych.

         Leżeliśmy ukryci za barykadą zrobioną z płyt chodnikowych ze zrobionymi okienkami obserwacyjnymi i czekaliśmy na ruch niemiecki próbując interweniować. Wynik spotkania kuli karabinowej z czołgiem był jednak raczej mizerny. Dyżurowałem często na barykadzie również w nocy. Noce były wtedy bardzo ciemne. Niemcy strzelali seriami z peemów i broni maszynowej. W serii co któryś nabój był świetlny. Nasłuchując i obserwując pociski można było zorientować się skąd strzelają. Wtedy próbowało się w to miejsce strzelać z karabinu. Czasami się to udawało i wtedy serie milkły.

         W ciągu dnia próbowaliśmy atakować czołgi butelkami z benzyną. Piwnice sąsiadujących domów były ze sobą połączone przez wybite w murze dziury. Dzięki temu można się było posuwać piwnicami wzdłuż ulicy bliżej Niemców, bliżej czołgów. Można też było dotrzeć na pierwsze piętro bliżej wroga. 

         Byłem na pierwszym piętrze gdy po raz pierwszy zobaczyłem zupełnie nieznaną mi broń. Było to może 4 sierpnia. Trzech starszych ode mnie kolegów próbowało przygotować do strzału Piata. Mieli z tym problem, nie byli przeszkoleni w obsłudze tej zrzutowej broni. Piat miał taką kwadratową podpórkę, przy pomocy której naciągało się sprężynę i następnie wkładało do rury mały pocisk przeciwpancerny. Podpórkę przykładało się następnie do piersi, celowało w kierunku czołgu i strzelało. Koledzy nie mogli sobie poradzić z naciągnięciem sprężyny. Trzeba się było położyć na plecach z podkulonymi nogami trzymając przed sobą wyrzutnię. Następnie prostując nogi naciągało się sprężynę (wymagało to jak widać znacznej siły). Skuteczność pocisków z Piata była nie wiele większa niż nasze butelki. Widziałem jak jeden z oszczędzanych pocisków nie doleciał i upadł przed czołgiem.
         My również ze względu na odległość nie bardzo mogliśmy sięgnąć butelkami z benzyną czołgi. Byłem jednym z lepiej miotających butelki. Ze względu na moje wcześniejsze treningi przy grze w dwa ognie rzucałem bardzo daleko i celnie. Niestety nasze usiłowania nie przyniosły specjalnych sukcesów. Nie udało nam się zniszczyć lub zdobyć żadnego czołgu ale dwukrotnie zatrzymaliśmy ich natarcie. Podbiegaliśmy piwnicami w stronę atakującego wroga i z parteru lub pierwszego piętra próbowaliśmy trafić jadące w naszym kierunku maszyny.

         Któregoś dnia będąc na pierwszym piętrze szykowałem się do rzutu butelką. W tym momencie czołg oddał strzał z działa i pocisk uderzył w ścianę sąsiedniego pokoju. Całe pomieszczenie wypełniły tumany biało-czerwonego ceglanego pyłu. Na moment przestaliśmy cokolwiek widzieć.

         Z pobytu u Haberbuscha i Schillego pamiętam jeden epizod. Na dziedzińcu w garażach z zakratowanymi okienkami powstańcy trzymali jeńców niemieckich. Było to 4 lub 5 sierpnia. Młody chłopak prowadził pod karabinem złapanego Niemca. Utworzył się szpaler zaciekawionych widowiskiem kwaterujących tam powstańców. Środkiem szpaleru szedł jeniec. Był to młody chłopaczek, niewiele starszy ode mnie. Był w brązowym mundurze, ze swastyką na lewym ramieniu, z brązowym rondelkiem na głowie. Był strasznie zdenerwowany. Drgały mu kąciki ust, oczy były rozbiegane, zalęknione. Nie było mi go właściwie żal, był to złapany wróg. Jednak nigdy nie zapomnę twarzy tego młodziutkiego niemieckiego chłopca.

         Pamiętam jeszcze jedno zdarzenie, dość zabawne. Przyszedł rozkaz, że by niszczyć wódkę. Chłopak wykonujący polecenie stanął nad kanałem, wyjmował ze skrzynki butelki i tłukł je o siebie. Wódka lała się na ziemię, spływając do kanału. Dookoła stał krąg widzów ponuro patrzących na rozgrywający się "dramat". Chłopak zlitował się nad gapiami i nagle jedna z butelek "wymknęła" mu się z rąk prosto w tłum. Ludzie natychmiast uchronili ją przed zniszczeniem.

         6 sierpnia przeszliśmy na ulicę Ciepłą do koszar policji granatowej. Tam mogliśmy uzupełnić braki w naszym umundurowaniu. Mnie na barykadzie jakiś odłamek poszarpał całą marynarkę. Skorzystałem więc z policyjnego munduru. Wyfasowałem kurtkę, buty i ciepłe, granatowe wojłokowe spodnie. Był to ubiór zimowy, spodnie były nie za bardzo wygodne.
         Z Ciepłej przeszliśmy do budynku Sądów na Lesznie i tam dostaliśmy panterki. Było to marzenie wszystkich chłopaków. Byliśmy jednakowo umundurowani, mieliśmy policyjne pasy z Ciepłej. Niektórzy koledzy wyposażyli się w specjalne szelki do pasów. Pasy były bardzo wygodne, można było za nimi nosić granaty. Mieliśmy też już kilka zdobycznych peemów. Była moda zrywania odznaczeń z zabitych Niemców i nakładania ich na pasy mundurowe lub pasy od peemów. Wyglądało to bardzo bojowo i podnosiło na duchu powstańców.

         Należy stwierdzić, że już pod koniec 6 sierpnia spotykaliśmy się z różnymi reakcjami ludności cywilnej, która uciekała na Woli przed Niemcami. Część mieszkańców Woli została zamordowana przez Niemców, inni przedostali się z małymi dziećmi na teren zajęty aktualnie przez powstańców. Ich reakcje były zupełnie różne od tych w pierwszych dniach powstania, kiedy wiwatowano na nasz widok i częstowano na papierosami. Uciekinierzy byli wręcz wrodzy. Pytali po co nam to było, przecież Niemcy niszczą ich domy, palą i burzą. To nasza wina, że ten koszmar trwa tyle już dni i nie ma żadnego postępu, a armia podziemna cofa się w głąb miasta.
         Zrobiono zbiórkę lepiej uzbrojonych żołnierzy i powiedziano nam, że idziemy na Żoliborz i do Kampinosu. Na tamtych terenach są zrzuty, jest broń i amunicja, której tu zaczyna poważnie brakować. Potem rozkaz odwołano i zakomunikowano nam, że idziemy na Stare Miasto.

         7 sierpnia przeszliśmy do Arsenału, gdzie rozlokowano nas na kwaterach. Na razie czuliśmy się tu jak na wypoczynku, było bardzo spokojnie. Arsenał to czworokątny wysoki budynek. W oknach poustawiane były bele papieru, chroniące przed pociskami. W salach można było trochę wypocząć. Na miejscu było zmagazynowane trochę żywności, był nawet cukier.


Dużo jedzenia było też obok w pasażu Simonsa i w magazynach na Stawkach, skąd przychodziło dla nas zaopatrzenie. Pamiętam, że ze Stawek trafiały do nas puszki ze wspaniałymi peklowanymi ozorkami w sosie. Otwieraliśmy puszki bagnetem, do dziś pamiętam smak tych ozorków. Byliśmy już głodni i porządnie niewyspani.
         Kwatery mieliśmy w Arsenale ale sprawdzaliśmy też co się dzieje w leżącym po drugiej stronie Nalewek pasażu Simonsa. Na piętrach były tam biura i w szufladach biurowych znaleźliśmy tam nie zjedzone śniadania urzędników. Na ogół był to chleb posmarowany margaryną, z żółtym serem w środku. Chleb był już trochę zeschnięty ale bardzo nam tego chleba brakowało. Wyciągnięte z szuflad pozostawione drugie śniadania z wielkim apetytem zjadaliśmy.

Podstawowym posiłkiem w tym czasie było gotowane sago. To była taka sztuczna kasza, przeźroczyste kuleczki trochę mniejsze niż pęczak. To sago jadło się nieokraszone. W pasażu Simonsa było dużo soków w litrowych butelkach, oczywiście sztucznych, barwionych. Był tam sok pomarańczowy, wiśniowy, malinowy. Tym sokiem polewano sago gotowe do spożycia. Było to bardzo niedobre. Woleliśmy zdecydowanie ten zeschnięty chleb. No i oczywiście te niezapomniane ozorki.


         Z Arsenału ciągle były wysyłane patrole na teren getta, do pałacu Mostowskich, do Białego Dworku znajdującego się na wprost Arsenału. Systematycznie penetrujemy ten teren. Arsenał w dni powstania wyglądał trochę inaczej niż dzisiaj. Od strony Nalewek miał na zewnątrz arkady, w środku też z trzech stron były arkady i ich zadaszenia na kolumienkach.


W Arsenale od strony getta był punkt obserwacyjny. Getto było dość odległe, celownik karabinu był ustawiony na 400 m. Obserwację prowadziło się przez okno obłożone belami papieru. Obok karabinu na oknie leżały łódeczki z nabojami - po 5 sztuk w łódce. Gdy pierwszy raz pełniłem służbę obserwacyjną poprzednicy ostrzegli mnie: "Słuchaj, musisz robić długie przerwy. Ciągle jesteśmy pod obserwacją gołębiarzy, którzy tylko czekają i obserwują skąd się strzela. Potrafią się tak wstrzelić, że trafią obserwatora w samo czoło." Potraktowałem to bardzo poważnie. Byłem wyszkolony, że należy słuchać rozkazów i rad doświadczonych żołnierzy.
 
         Na punkcie był karabin, który się zacinał. Miał tępy pazur i po strzale nie zawsze wyrzucał łuskę. Obok niego stał więc długi wycior, którym wybijało się od przodu łuskę, jeśli karabin się zaciął. Pod ręką były też łódki z nabojami. Uważnie obserwowało się co się dzieje w ruinach getta oddalonych o około 400 m. Gdy zauważyło się jakiś ruch wśród Niemców oddawało się strzał kontrolny, dając znak że czuwamy. W ten sposób Niemcy nie mogli sobie pozwolić na zbyt wiele.

         Gdy kończyłem służbę przyszedł zmienić mnie trochę starszy ode mnie chłopak, brunet z wąsikiem. Był bardzo pewny siebie i nie bardzo słuchał ostrzeżeń, które mu przekazywałem. Tego samego dnia wieczorem schroniłem się pod arkadami, Niemcy prowadzili ostrzał Arsenału. Pod murem leżało kilku zabitych. Wśród nich zauważyłem chłopaka z punktu obserwacyjnego. Pośrodku czoła miał dziurę od kuli. Zrobiło mi się bardzo przykro, poczułem się niejako winny jego śmierci nie zmuszając go do uważnego wysłuchania ostrzeżeń przed gołębiarzami. On to zlekceważył, myślał że może sobie bezkarnie postrzelać do Niemców.
         Arsenał cały czas był pod ostrzałem niemieckim zarówno artylerii, moździerzy i broni maszynowej. Najgorsze były moździerze, nie było słychać jak leci pocisk i nie było wiadomo, gdzie padnie. Odgłos lecącej szafy było słychać. Można się było schować w bezpieczne miejsce, gdzie są wzmocnione drzwi lub porządne mury. Niebezpieczne też były pociski artyleryjskie i bomby lotnicze. Gdy atakujący nieprzyjaciel strzela z peemów to prawie się to widzi, wiadomo skąd strzela i można się przed tym chronić. Inaczej jest przy bombardowaniu.

         21 sierpnia musieliśmy opuścić Arsenał. Cały czas był silny ostrzał artyleryjski, goliat zburzył jeden z narożników. Niemcy byli dosłownie po jednej stronie wewnętrznych arkad a my po drugiej i wzajemnie do siebie strzelaliśmy. Oni mieli dużo broni maszynowej co dawało dużą przewagę ogniową w stosunku do karabinów, które trzeba było po każdym strzale przeładować. Nie były to nawet półautomatyczne karabiny. W czasie walk wewnątrz Arsenału słyszeliśmy tuż obok niemieckie komendy, krzyki atakujących żołnierzy.

         Musieliśmy wycofać się z Arsenału. Przenieśliśmy do pasażu Simonsa po drugiej stronie Nalewek. Od ulicy Długiej i od strony Arsenału byli już Niemcy. Zaczęły się intensywne bombardowania. Przed bombardowaniem Niemcy wycofywali się i potem znów zajmowali pozycje.
 
W międzyczasie 20 sierpnia była powtórna koncentracja i powiedziano nam, że przebijamy się na Żoliborz i idziemy do Kampinosu w celu uzupełnienia broni i amunicji. Po raz drugi nie zrealizowanego tego pomysłu.

         W pasażu Simonsa bezpośrednio po zajęciu pozycji mieliśmy chwilę odpoczynku. Nie był to odpoczynek planowany. Nie było na Starówce tak, że w dzień się walczy, w nocy odpoczywa. Wszystko było dziełem przypadku, a raczej większej lub mniejszej aktywności wroga.
[...]

         24 sierpnia Niemcy zaatakowali pasaż Simonsa od ulicy Długiej i Wjazd. Tej uliczki, która łukiem dochodziła do pasażu Simnonsa dziś już nie ma. My mieliśmy zajęte piwnice pasażu. Niemcy bali się tam wchodzić. Zabili broniących się na zewnątrz na parterze powstańców, potem obrzucili piwnice granatami. Myśmy akurat odpoczywali gdy nastąpił niemiecki atak.


Odskoczyliśmy pod ściany i czekaliśmy na wroga. Oni gęsto strzelali z peemów, rzucali granaty ale bali się zejść na poziom piwnic. Z dalej położonych piwnic przyszedł do nas rozkaz aby wycofać się w głąb pasażu. Zostawiłem hełm, który leżał na łóżku na kwaterze i razem z innymi zacząłem wycofywać się z gołą głową. Wokół było słychać gęstą strzelaninę z peemów od strony Nalewek i Wjazdu.
 
         Koło mnie przewrócił się biegnący obok powstaniec, spadł mu z głowy hełm, który potoczył mi się pod nogi. Biegnąc zawadziłem nieszczęśliwie nogą o ten hełm. W tym momencie poczułem jak mi się robi gorąco w obu nogach, w udach. Widocznie dostałem serię z peemu.

         Upadłem na ziemię, przewracając się do przodu. Po chwili uniosłem się na łokciach i stwierdziłem, że to wszystko co mogę zrobić. Zobaczyli to moi koledzy. Od dalszych pomieszczeń piwnicznych dzieliły mnie dosłownie trzy metry. Koledzy doskoczyli do mnie, chwycili mnie za ręce i przeciągnęli do bezpiecznej piwnicy.
 
 
mod/http://www.sppw1944.org/