Proboszcz z poznańskiej Wildy, ks. Marcin Węcławski, który wzrastał przy ks. Woźnym napisał: „Opowiadała mi moja matka, że kiedy w 1951 roku po ślubie z moim ojcem sprowadziła się do naszej parafii, zdumiało ją ogłoszenie ks. Proboszcza: W Wielkim Poście spowiadam od 5 rano do 22 wieczorem z małymi przerwami. Spowiadał przez całe kapłańskie życie bardzo wiele. W czasie wakacji budził zdziwienie w kuriach diecezji, na terenie których przebywał, prosząc zgodnie z obowiązującym wówczas prawem o jurysdykcję do spowiadania (Ksiądz w czasie wakacji spowiada?)”.

Ks. Węcławski wspomniał też o dwóch niezwykłych sytuacjach, będących udziałem Sł B. ks. Aleksandra Woźnego: „Mogę przytoczyć dwie historie niezwykłych nawróceń, spowiedzi świętych po wielu latach, przy których Bóg posłużył się ks. Woźnym. Pierwszą sam mi opowiadał. Obudził się w nocy, około godz. 1:00, z wewnętrznym poleceniem Anioła Stróża, by natychmiast wstał, nałożył sutannę i wyszedł na ulicę. W modlitwie prosił o zwolnienie z tego polecenia ze względu na chorobę i wątłe siły. Ale posłuszny natchnieniu Bożemu wyszedł z domu i na rogu ul. Grochowskiej i Grunwaldzkiej, przy ówczesnej salce Dzieciątka Jezus, spotkał niespodziewanie mężczyznę, który zaskoczony, wręcz przerażony, poprosił Księdza o natychmiastową spowiedź. Okazało się, że ten człowiek przed laty postanowił nigdy nie przystępować więcej do spowiedzi świętej. Przyjechał do Poznania na Targi i idąc nocą ulicą w obcym mieście przypomniał sobie o tym postanowieniu. I dodał w duchu: nigdy się nie wyspowiadam, chyba, żebym w tej chwili spotkał księdza. Ledwo to pomyślał, stanął przed nim ks. Woźny.

Drugą historię opowiadał mi pewien kleryk z Łodzi (nie pamiętam jego imienia i nazwiska, spotkałem go w czasie rekolekcji oazowych w Krościenku). Ks. Woźny głosił rekolekcje w Seminarium Duchownym w Łodzi. Ów kleryk otrzymał polecenie odwiezienia Księdza taksówką na dworzec kolejowy, dość odległy od Seminarium. Po drodze Ksiądz Prałat poprosił o zakupienie baterii elektrycznych, o które trudno było w Poznaniu. Kiedy kleryk wrócił z zakupami do samochodu, ze zdumieniem stwierdził, że taksówka nie jedzie na dworzec, lecz do pobliskiego kościoła. Tam taksówkarz odbył długą spowiedź świętą u ks. Woźnego. Po jej skończeniu zdenerwowany kleryk powiedział, że właśnie minęła pora odjazdu pociągu i nie ma po co jechać na dworzec. Ks. Woźny spokojnie odpowiedział: jedziemy na dworzec. Tam okazało się, że pociąg ma spóźnienie i że dopiero za chwilę dojedzie do Łodzi”.

„Pamiętam jak otwierał kościół między godz. 5-tą a 5.15, by ludzie spieszący do pracy na godz. 6-tą mogli przyjąć Pana Jezusa. Wiele osób, nawet spoza parafii, zachęcanych do codziennej Komunii św. korzystało z tych udogodnień. Kościół zamykał bardzo późno, często po godz. 22-giej. Codziennie odprawiał drogę krzyżową. Po trudzie dnia powracał do swojej „klasztornej celi” – żelazne łóżko, skromne biurko i to wszystko oddzielone od wspólnej jadalni – kotarą. Wyraźne ubóstwo w życiu codziennym świadczyło o Jego bezgranicznym oddaniu i zawierzeniu Panu Bogu. Był także otwarty na codzienne potrzeby drugiego człowieka.

Ksiądz Aleksander Woźny był zaprzyjaźniony z całą moją rodziną. Brał udział i celebrował wszystkie uroczystości rodzinne – miał czas dla każdego, często kosztem swojego zdrowia.

W 1979 roku w czasie naszego pobytu w Rzymie i spotkaniu z Janem Pawłem II, Ojciec Święty zapytał skąd jesteśmy, pobłogosławił nas, synowi zrobił krzyżyk na czole i powiedział: Pozdrówcie Księdza Woźnego. Byliśmy dumni, że jesteśmy z parafii św. Jana Kantego w Poznaniu.

Po śmierci Ojca był taki okres, kiedy na rękach wychodziły mi bardzo liczne tzw. kurzajki. Dwukrotnie miałam wypalane azotem, ale po czterech miesiącach znów się pojawiły. Zastosowałam wtedy niemiecki płyn, dobry na te schorzenia i będąc na wakacjach regularnie smarowałam. Pootwierały mi się rany do kości. Wyglądało to okropnie i bardzo było bolesne, nie mogłam wykonywać żadnych czynności. Któregoś dnia wieczorem, w czasie modlitwy uklękłam przed zdjęciem Ojca Aleksandra i zaczęłam błagać i wołać: Ojcze, powiedziałeś przy ostatniej spowiedzi przed odejściem do Pana, że nie mam się o nic martwić, że będziesz troszczył się o mnie i kierował moim życiem z nieba. Ojcze widzisz, że nie mogę normalnie pracować, bolą mnie ręce, zrób coś z tym, o ile jest taka wola Boża. Następnego dnia obudziłam się i nie dowierzałam własnym oczom – nie mam najmniejszych śladów ran, skóra zupełnie gładka, wyrównana i tak jest do dziś. Dolegliwości nie powtórzyły się. Idąc do kościoła na Mszę św., wszystkim spotkanym znajomym, którzy wiedzieli o moim cierpieniu, pokazywałam co się stało, a przede wszystkim dziękowałam Bogu za łaskę uleczenia rąk” – napisała w swym świadectwie o ks. Woźnym p. Barbara Drapikowska.

„Gdy pierwszy raz spotkałam ks. proboszcza, miałam szesnaście lat. Zagubiona, szukałam spowiednika. Pan Jezus zaprowadził mnie do tego księdza i oddał pod jego kierownictwo. Wielkie było moje zdziwienie i zaskoczenie tak przyjemnym pytaniem, czy mam pieniądze na zakup książek, zeszytów itp. rzeczy. To zatroskanie o rzeczy materialne penitentów towarzyszyło mojemu spowiednikowi przez całe życie” – wspomina w opublikowanym przez siebie świadectwie p. Małgorzata z Poznania.

„Ks. Woźny został moim spowiednikiem. Czekając na ławce przed konfesjonałem, miałam możliwość mu się przyjrzeć. Wychodził z zakrystii i szedł przez długi barak – kościół aż do samych drzwi, przy których stał konfesjonał. Szedł lekko, z twarzą promieniejącą. Przy spowiedzi czasami odchylał fioletową zasłonkę i wówczas z bliska widziałam świecące dobrocią oczy. Pełna skruchy i obaw, że zaniedbałam się, usłyszałam ciepłe słowa: Cieszę się, że przyszłaś. Czasami ten kapłan trwał w milczeniu, jakby go coś zabolało. Słyszałam, że ks. Woźny często leżał krzyżem przez całą noc, modląc się za grzeszników. Był bardzo skromnym człowiekiem. Wszystko, co miał, oddawał biednym i potrzebującym. Parafianie odwzajemniali się dobrocią kupując mu sutannę. Przez ówczesne władze był uznawany za najbardziej niebezpiecznego człowieka. Nieraz więc zastawiano na niego pułapkę, ale zawsze wychodził zwycięsko, dzięki Bożej pomocy” – wspominała z kolei Walentyna Szady.

„Przez pierwsze lata ks. Proboszcz odwiedzał swoich parafian w ramach „kolędy”, nieomal przez cały rok. Te odwiedziny nazywał duszpasterskimi. Chciał poznać jak najprędzej wszystkich. Zawsze przed rozpoczęciem wizyt kolędowych ogłaszał z ambony, że księża z tej okazji nie zbierają żadnych ofiar. Jeżeli ktoś chciał złożyć ofiarę mówił: Proszę wrzucić do skarbony w kościele.

Ksiądz Aleksander Woźny wielką troską otaczał biedne rodziny, szczególnie dzieci. W związku z tym, w przedsionku kościoła umieścił specjalną skarbonę z napisem: „Zamiast na wódkę – na mleko dla dzieci”. Ksiądz był zwolennikiem picia mleka i mówił, że przetrwał obóz koncentracyjny, bo przed wojną pił mleko na śniadanie.

Ostrzegał również przed działaniem złego ducha. Mówił, że zły duch nie zna naszych myśli, planów i jeśli o nich nie mówimy, nie może przeszkodzić w ich realizacji. Jest inteligentny i może się domyślać, ale nie wie. Kiedy jednak mówimy – zawsze stara się przeszkodzić. I ksiądz Aleksander dał taką radę – lepiej nie mówić o swoich planach” – czytamy w świadectwie Aleksandry Wachowiak.

„Jeśli chodzi o życie księdza Aleksandra Woźnego – to zauważyłam, że prowadził je w wielkiej prostocie, pokorze i bardzo skromnie. Jak wiemy wszyscy – mieszkał w baraku prawie przez całe duszpasterzowanie. W kościele przebywał od godz. 5-tej i co 15 minut udzielał Komunii św. tym, którzy śpieszyli do pracy. Sprawował ofiarę Mszy św. i zasiadał w konfesjonale przez długie godziny. W ciągu dnia, kiedy wchodziłam z dziećmi na krótką adorację do kościoła, to często widziałam Księdza na modlitwie. Niekiedy szedł przez kościół i podchodził do nieznajomych osób ze słowami: Proszę przyjść, Pan Jezus czeka. Po prostu oświecony Duchem Świętym wiedział, że ta osoba potrzebuje lekarza duszy. Dzień kończył drogą krzyżową, czasem bardzo późno” – wspomina Anna Kwaśna.

„Po zakończeniu wyznawania grzechów przez penitentów zachowywał ciszę. Zwykle upływał jakiś krótki okres czasu. po tej chwili ksiądz rozpoczynał naukę od słów: “ Pan Jezus kazał mi powiedzieć, że w tej sprawie jest takie rozwiązanie…”.  Rozumiałam że Pan Jezus za pośrednictwem Księdza Woźnego przekazywał co mam dalej robić” – podaje Emilia Kajdasz.

„Kiedyś będąc w towarzystwie ks. Aleksandra Woźnego skorzystałam ze sposobności (siedziałam obok) zapytałam: Ojcze – jak to jest kiedy Pan Jezus mówi do Ojca? Nie otrzymałam odpowiedzi, więc pytanie powtórzyłam ponownie. Usłyszałam odpowiedź: Z czego jest ten twój sweterek? Zrozumiałam, że o takich wielkich kontaktach z Panem Jezusem nie należy nikomu mówić i o nie pytać” – napisała p. Barbara.

„Dowiedziawszy się raz, że w pewnej rodzinie matka staruszka, nie przystępuje do sakramentów św., odwiedził ją. W rozmowie wyszło na jaw, że staruszka zraziła się kiedyś do księży. Żegnając się z nią uchwycił ją za rękę i niespodziewanie pocałował. Zdziwiona spojrzała na niego, a on powiedział: – Chcę panią serdecznie przeprosić za wszystko złe, jakie mogło panią spotkać od księży – Za kilka tygodni staruszka sama poprosiła Ks. Proboszcza o spowiedź. Pojednana z Bogiem wkrótce odeszła do Pana. Zdarzało się czasem, że trzeba było dość długo czekać na słowo spowiednika, a gdy się odezwał, trafiał w węzłowe zagadnienie penitenta” – wspominał ks. prof. Czesław Pawlaczyk.