Mam przed sobą książkę Artura Żmijewskiego (rzeźbiarza, filmowca, kuratora, redaktora artystycznego „Krytyki Politycznej”) Drżące ciała. Rozmowy z artystami. Kupując ją zasugerowałam się fragmentami recenzji z okładki publikacji: „Tę książkę warto czytać, jeśli ktoś chce zrozumieć, co się przez ostatnie 15 lat działo w polskiej sztuce” – „Gazeta Wyborcza”. Tę lekturą strawią tylko ci, którzy rozumieją sens słowa „tolerancja” – „Rzeczpospolita”. „Sztuka krytyczna stanowiła najbardziej wyrazistą artystyczną manifestację w kraju rozwijającego się kapitalizmu i wolności” - „Polityka”. „Od wielu lat żadna książka poświęcona polskiej sztuce nie wzbudziła tak ożywionych dyskusji – pierwsze wydanie książki Drżące ciała wśród 10 najważniejszych wydarzeń w sztuce w roku 2007 w rankingu tygodnika „Polityka”.  

Po raz pierwszy zapoznałam się z treścią tej książki w hotelowym pokoju przy okazji jakiegoś wyjazdu. Było to raczej „rzucenie okiem”, które już wtedy pozostawiło we mnie duży niesmak. Potem jednak, po lekturze całości, zalała mnie, można rzec, fala obrzydzenia i… złości. Nie strawiłam jednak tej książki, mimo że doskonale rozumiem sens słowa tolerancja, używając określenia M. Małkowskiej z „Rzeczpospolitej”. Bo treści tej  publikacji nie tylko, że nie wolno tolerować, gdyż brutalnie łamie właśnie granice tolerancji, lecz należy ją piętnować, a najlepiej chyba  ją wyśmiać, gdyż ironia, wykazanie głupoty i okrzyk „król jest nagi” jest najlepszym sposobem rozprawienia się z zaprezentowanym szambem. Najpierw jednak powiem dlaczego rzecz ta wzbudziła we mnie, używając sformułowania Sartre’a „mdłości” - potem przejdę do złości.     

Najpierw są rozmowy z kilkunastoma „artystami” (świadomie i konsekwentnie będę używać cudzysłowu na określenie ich profesji), a także fragmenty ich tekstów, szkiców do powstawania ich „dzieł”, korespondencji, zapisków „twórczych” etc. „Artyści” w przeważającej mierze są absolwentami Wydziału Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i wywodzą się z tzw. „Kowalni” – pracowni prof. Grzegorza Kowalskiego. W wywiadach próbują opowiedzieć o swojej „sztuce”, o bezpośrednich inspiracjach twórczych, pomysłach artystycznych i ich realizacji. Analizują też polską, i nie tylko,  rzeczywistość, odnoszą się do niej, chcąc, jak rozumiem, sprowokować dyskusję na jej temat. Nie brak też jest wspomnień i powrotów do dzieciństwa, do szkoły, rodziny i Kościoła. Teksty opatrzone są naturalnie fotografiami ich „prac”, „dzieł”,  „realizacji”. Na prawie 400 stronach faktycznie mamy do czynienia z pokaźnym kawałkiem polskiej „sztuki” ostatnich kilkunastu lat. A jaki obraz się z niej wyłania? Otóż moim zdaniem większość „artystów” winna poddać się jak najszybszej konsultacji z psychologiem i psychiatrą, gdyż z całą pewnością nie wykazują oznak zdrowia psychicznego. Zastanawiałam się nawet, czy szli do pracowni Kowalskiego zdrowi, chcąc studiować rzeźbę, czy jednak w czasie studiów zostali poddani takiemu praniu mózgu, że zostali zdewastowani psychicznie. A może znaleźli się tam ludzie, którzy od początku zamiast trafić na studia powinni trafić na terapię zajęciową? Z wypowiedzi ich wynika bowiem, że aby tworzyć muszą posiłkować się alkoholem, trawą, haszyszem, narkotykami, grzybami halucogennymi, psylocybami, szamanizmem, hipnozą, seksem, wizytami w burdelach,  peepshowami, zamykaniem się w wilgotnych foliowych workach,  w stalowych pojemnikach, w prosektoriach, na pustyni. Na filmie video „Tak zwane fale oraz inne fenomeny umysłu” Paweł Althamer wraz z prof. Grzegorzem Kowalskim zjadają na spacerze w Puszczy Kampinoskiej papierki LSD, aby spotkać się z drzewami i roślinami i konfrontować się z duchem świata. Nic dziwnego, że Althamer buduje na zajęciach namiot jako znak dany mu w czasie snu, iż kiedyś należał do społeczności indiańskiej, a portret jego córki Weroniki to lalka – rzeźba wykonana z trawy, sznurka, trzewi zwierzęcych, pokryta wysychającymi krowimi żołądkami, przypominającymi ludzką skórę z prawdziwą czaszką dziewczęcą wewnątrz głowy (moje pytanie: jak „artysta” nabył tę czaszkę zmarłej dziewczynki?). Natomiast gorylki-zabawki – jakie Althamer zrobił dla swoich synków Szymona i Bruna ze skóry (oczywiście z pokaźnymi penisami), nadawałyby się bardziej do straszenia niż do zabawy dla dzieci.        

 Kolejny „rzeźbiarz” to Krzysztof Bednarski, znany z tego iż na śniadanie wypijał dwie butelki piwa jasnego pełnego, od którego, jak opowiada jego ciało robiło się gąbczaste, a ślad wyciśnięty w nim palcem bardzo długo pozostawał ściemniałym wgłębieniem. Ów „artysta”, opowiadając o swoich pracach z ostatniej wystawy z neonem czerwonym i białym, twierdzi, że jest to „cipa żywa i cipa martwa, żywe i trupie”, o których „nie, o tym nie można powiedzieć, to jest niemożliwe…tu jest po prostu przerwa w eterze”. Bo „artyści”, jak nie potrafią wyjaśnić swoich dzieł najczęściej uciekają się do określeń: „metafizyczne przeżycie”, „niepoznawalne”, niewidzialne”, „intuicyjnie rozpoznane”, „ dlatego… też umyka, bo jest niewidzialne, kurwa” (Bednarski) i tym podobne pustosłowie, którym starają się usprawiedliwić nadętą formę i pokryć brak treści. Bednarski szukając podniet chciał też wejść w horyzont przez ocean. Niestety, nie sam, ale z własnym …synem. Na szczęście dziecko w porę się wyrwało i powiedziało o tym matce. Bednarski jednak poszedł dalej i doświadczył „kurwa, że człowiek jest spuchnięty i żre go robactwo”. „Artysta” w ogóle miał szczęście, bo znajomi odesłali go „zdrutowanego”, wysłali do Europy, gdyż w Afryce zanurzony w kulturę voodoo, balansował na granicy śmierci z powodu wstrząsających dawek używek. A sztuka Bednarskiego? Jest podobna do jego życia i do jego silących się na oryginalność wywodów okraszonych językiem, który określa się mianem „spod budki z piwem”     

Wspomnieć należy, że dla tego środowiska posługiwanie się słowami, które uznawane są powszechnie za wulgarne i istnieje nawet zakaz, pod groźbą grzywny ich publicznego używania, nie dotyczy. Mówią tak i kobiety i mężczyźni (jakże to „cenne” osiągnięcie feminizmu), choć przecież chciałoby się, aby od osób obdarzonych szczególną wrażliwością, poczuciem piękna, wyczuciem estetycznym, absolwentów Akademii Sztuk Pięknych – usłyszeć też piękny, bogaty w znaczenia język, a nie tylko jakiś pseudointelektualny, niezrozumiały, cyniczny bełkot pełen „cip’, „kutasów”, „kurew” , „mięcha ludzkiego” itp.     

Inni artyści, tworząc polską sztukę współczesną, także zajmują poczesne miejsce w tym panteonie „gwiazd”. I tak Katarzyna Górna omawia kilka swoich dzieł typu: „Fuck Me, Fuck You, Peace” – trzy kobiety na fotografiach wykonują trzy umowne gesty: wypieprz mnie, pieprz się, i gest pokoju. Modelką części środkowej tego tryptyku jest sama Górna  siedząca nago na desce od prasowania z palcami w geście „fuck you”.  Fotografie „2,5 nosa w penisie” jest „artystycznym” zbadaniem czy to potoczne ponoć mniemanie jest prawdziwe. Modele w stanie erekcji mają po prostu mierzone nosy i penisy. Fotografie z cyklu „Madonny”, nawiązujące do piet, pokazują nagie kobiety trzymające na kolanach rozebranych mężczyzn, a akt dziewczynki pokazuje  trzynastolatkę, której spływa po nodze menstruacyjna krew. Przykłady „prac” Górnej są opatrzone pikantnymi komentarzami, które wciąż krążą wokół seksualności, genitaliów, i w których Górna nie szczędzi słów krytyki pod adresem mężczyzn - potworów, których najwyraźniej nie ceni i nie lubi. Naturalnie „artystka” wymierza swą krytykę także wobec Kościoła katolickiego, dla którego „wszystko jest nieczyste”, który kreuje fałszywy obraz kobiety idealnej i który jawi się jej jako „instytucja nienawistna ludziom, która robiła więcej złego niż dobrego”, bo „chrześcijańska świętość jest obłudna”.      

 Nie lepiej myśli o świecie, mężczyznach, ale w sumie chyba i o sobie samej, jej koleżanka Katarzyna Kozyra, również uczennica prof. Kowalskiego. Kozyra jest autorką „Piramidy zwierząt”, pracy dyplomowej, do której użyła czterech zwierząt: konia, psa, kota i koguta. Praca ta jest Pomnikiem na Cześć Genialnej Przemiany Materii, na cześć reinkarnacji – w zamkniętym obiegu wszystko do nas wraca, nic nie ginie, wszystko jest w nas, jedno w drugim - przez zjadanie. W ten sposób masowo giną zwierzęta. Kozyra chce więc unaocznić hekatombę zwierząt. W trakcie „pracy na pracą” „artystka” w człowieku „widzi tylko pasek od zegarka, buty skórzane, zero twarzy”, „nabiera obrzydzenia do ludzi, widzi w nich ścierwojady, nie wchodzi do sklepów, odwraca wzrok od skórzanych butów i torebek”. Wrażliwość wobec zwierząt, która mogłaby wzruszyć niejednego… Gdyby jednak nie fakt, iż sama „artystka” zabiła czworo swoich nienarodzonych dzieci, ponieważ chce się spełniać jako „artystka bezdzietna”. Jej wrażliwość także pozostawia wiele do życzenia, gdy najpierw w łaźni damskiej w Budapeszcie  nagrywa ukrytą kamerą nagie kobiety i gdy robi to samo w łaźni męskiej, do której wchodzi z doczepionym penisem i sztucznym owłosieniem. Jej „wrażliwość artystyczna” jest jednak na tyle doceniona, a fakt przeistoczenia się w mężczyznę uznany za „osiągnięcie artystyczne”, że Kozyra, która reprezentuje Polskę na 48 Biennale Sztuki w Wenecji otrzymuje prestiżową nagrodę. Ciekawa jednak jestem, co powiedziałyby osoby, które rozpoznałyby siebie na tych filmach? A czy oceniający to „dzieło” sami chcieliby znaleźć się bez swej zgody w takim filmie?  Oba wydarzenia są z gruntu niemoralne, a Kozyra za obnażanie i rozpowszechnianie intymności osób bez ich zgody i wiedzy powinna mieć prokuratorski zarzut. Podobnie jak za pracę „Święto wiosny”, w której pokazuje starych niedołężnych ludzi, którzy z całą pewnością nie wyrazili zgody na upublicznianie ich wizerunków.         

Podobne pytania zrodziły się we mnie, gdy oglądałam prace Grzegorza Klamana skonstruowane z preparatów anatomicznych „wypożyczonych” z Akademii Medycznej. Klaman w swoich pracach pokazuje szczątki ludzkie zanurzone w roztworze spirytusowo-formalinowym.  Zastanawiam się, czy Akademia Medyczna ma prawo dysponowania do takich celów ciałem ludzkim. W końcu wciąż uczelnie medyczne apelują o przekazywanie  swoich ciał po śmierci na potrzeby uczelni, gdyż studenci nie mają na czym pracować. Na ten apel pozytywnie odpowiadają nieliczni donatorzy. Czy chcieliby jednak, aby ich szczątki były wystawiane na wystawach lub używane jako „materiał artystyczny”? Czy uczelnie medyczne mają prawo być tak „rozrzutne” i przekazywać ludzkie fragmenty  ciała tzw. „artystom”, a więc niezgodnie z ich przeznaczeniem notarialnie poświadczonym przez ofiarodawców swojego ciała. Czy jeśli nawet byłoby to zgodne z prawem, to jest to etyczne? Podobnie jak zdjęcia Konrada Kuzyszyna, który fotografuje ciała w Collegium Anatomicum. Na fotografiach są twarze, głowy, całe ciała , które ktoś może rozpoznać jako ciało czy twarz swego ojca, matki, dziadka, kuzyna itd. Czy jest etycznym dopuszczenie „artysty”, aby fotografował te ciała i pokazywał je na wystawach? Czy te osoby zgodziłyby się na to, gdyby wiedziały, że będą po śmierci „wystawiane” na widok publiczny, poza murami Akademii? A nawet, gdyby były to osoby, o które nikt się nie upomni, to czy można naruszać bezkarnie czyjś wizerunek po śmierci?   

Moralny sprzeciw budzi też film „Obrzędy intymne” Zbigniewa Libery, który pokazuje opiekę nad swoją umierającą babką Reginą. Jak można nagrywać tego typu sytuacje, których bohaterką jest własna babcia na łożu śmierci? Czy Libera chciałby, aby go kiedyś pokazano w trakcie przewijania i podmywania? Gdzie była rodzina tej kobiety i dlaczego zgodziła się, aby wyrodny wnuk pokazywał publicznie, w sytuacjach do bólu intymnych, może ich matkę, babkę, siostrę, ciotkę? Niewątpliwie zostało tu naruszone dobro osobiste tej umierającej kobiety. W imię czego? W imię „sztuki”…

Jednak jednym z najbardziej ohydnych dla mnie widoków jest bez wątpienia akt frotteuryzmu (to zboczenie seksualne polega na uzyskaniu seksualnej satysfakcji poprzez ocieranie się np. o osobę, choćby w tłumie czy w tłoku), którego dokonał Jacek Markiewicz, także uczeń  prof. Kowalskiego. Markiewicz za zgodą dyrekcji Muzeum Narodowego w Warszawie, w obecności personelu (strażniczka podobno zasnęła na czas kręcenia przez Markiewicza tego aktu, zbeszcześcił krucyfiks, który wybrał sobie z kolekcji krucyfiksów z Muzeum Narodowego. A wybrał właśnie ten ponieważ Chrystus na nim był „atrakcyjny erotycznie, przystojny, gładki”. Markiewicz rozebrał się do naga i pieścił ten krzyż. Gdyby babcia-strażniczka nie obudziła się, Markiewicz był gotowy dokonać penetracji zakończonej wytryskiem. „Artysta” nagrał ten akt ocieractwa, a następnie kazał oglądać ten film swojemu ojcu i pracownikom swojej firmy, „którym płaci i muszą wykonywać jego polecenia, bo są jego narzędziami”. Pokazanie  odbioru tego filmu o „adorowaniu”  Chrystusa było dyplomem Markiewicza. Markiewicz stał się „magistrem sztuki”. Zastanawiam się, czy w tej sprawie były jakieś interwencje w 1992 lub 93 roku? Kto i za co w istocie dał mu ten dyplom? Czy została pociągnięta do odpowiedzialności ówczesna dyrekcja Muzeum Narodowego, która wydała mu krucyfiks? Czy Markiewicz miał postawione jakieś zarzuty? Co na to choćby PIP? Przecież Markiewicz dopuścił się złamania praw pracowniczych w swojej firmie, zmuszając pracowników do oglądania jego dewiacji. Czy kogokolwiek to zainteresowało? Ponadto kto pozwolił Markiewiczowi wystawiać prace o swej masturbacji wraz z osobistym materacem, na którym to zwykł robić,  w Muzeum ASP? Czy naprawdę były to zdjęcia o takiej wartości artystycznej, iż należało je pokazywać w  Muzeum należącym do publicznej uczelni? Czy „artysta” poniósł jakieś konsekwencje, gdy obsikał ściany galerii w Orońsku, a potem gdy zrobił tam kupę, którą obudował stelażem? Kto pozwala mu na używanie tzw. „bio-obiektów”, a więc pokazywanie na żywo prostytutek? Dlaczego nikt ze zwiedzających nie reaguje na publiczne poniżanie godności drugiego człowieka? Co na to koleżanki-feministki Markiewicza? Czy nie przeszkadza im, że Markiewicz zohydza wizerunek kobiety i ją uprzedmiotawia? Wydaje się, iż działania tego „artysty” znamionują jego poważne problemy psychiczne i emocjonalne i wymaga on pilnej pomocy psychiatry i solidnego leczenia. Podobnie jak Rajkowska (ta od palmy w Warszawie), która wykorzystuje swoje ciało, bardzo dosłownie, w postaci puszek erotycznych, w których podobno gromadzi „wyciągi” z siebie…, ze swoich otworów.         

Daruję sobie resztę analiz, gdyż materiał jest mniej więcej na tym samym poziomie. Warto jest raczej zadać sobie pytanie. Jak to możliwe, aby z państwowej uczelni wychodzili w ten sposób wyedukowani ludzie? Czy za tego typu edukację, u tego typu „profesorów” nie powinni płacić sami zainteresowani? Czy w sytuacji, gdy dramatycznie brakuje pieniędzy na szkolnictwo wyższe, podobne prace (niektóre z nich są pracami dyplomowymi), godzące  nie tylko w zdrowy rozsadek, ale łamiące zasady moralne, naruszające godność człowieka, przyczyniające się do niepotrzebnego zabijania zwierząt, a także łamiące prawo, powinny być robione na państwowych uczelniach i w ramach publicznych pieniędzy? Galerie państwowe powinny mieć zakaz pokazywania tych pseudo-dzieł, które łamią prawo. Artyści bowiem nie są wyłączeni spod prawa. Dyplom ASP nie daje mandatu na działania destruktywne, niszczące, obrażające uczucia, także religijne innych ludzi. Nie można pozwalać na rozpowszechnianie samowoli osób niemoralnych, wulgarnych, którym wydaje się, że kupa ma artystyczny wymiar tylko z tego powodu, że jego odbyt i zwieracze należą do absolwenta ASP.  Świadectwo ukończenia ASP nie może być przepustką do realizowania wszystkich dziwactw i dewiacji, nie może otwierać drzwi do instytucji, które mają inne cele i zadania i które są obdarzane społecznym zaufaniem. Bycie absolwentem pracowni prof. Kowalskiego nie może być równoznaczne ze swobodą przyjmowania narkotyków, promowania wypaczonego obrazu człowieka i świata oraz manifestowania wszystkich możliwych zaburzeń w przestrzeni życia publicznego. Nie jest to bowiem żadne przełamywanie tabu, nie jest to kreowanie postaw badawczych, nie jest to wreszcie wywoływanie dyskusji, lecz po prostu szerzenie zboczeń, pornografii, wynaturzeń, swobody seksualnej, rozpasania i rozmaitych uzależnień. Moim zdaniem, owymi działaniami „artystycznymi” z książki Żmijewskiego, powinni zająć się w niektórych przypadkach prokuratorzy. Sprawą funkcjonowania zaś owej pracowni winny zainteresować się odpowiednie służby ministerialne i NIK, a także  uczelniana komisja etyki, gdyż niewątpliwie dochodzi tam do deprawacji studentów.

Słusznie powiedział jeden z profesorów ASP, że niektórzy bardzo chcą uprawiać sztukę, lecz nie potrafią narysować człowieka. Lecz to stwierdzenie, jakże oczywiste, okazało się już zakwestionowane, gdyż jak stwierdził jeden z przywołanych tu „artystów”: „nieumiejętność narysowania człowieka nie odbiera prawa do bycia artysta. W grupie cech niezbędnych do bycia kreatywnym jest nieistotna” (sic!). Talent, umiejętności zatem nie stanowią o byciu artystą, o tym stanowi tylko fakt, że chcę nim być.  Jeśli więc jest to decyzja arbitralna, to zatem wszystkim, którzy nie zgadzają się na takie podejście do bycia artystą, przysługuje też prawo konstatacji: artystą nie wystarczy się czuć, nazwać lub zdobyć dyplom uczelni artystycznej, ale trzeba jeszcze mieć coś do powiedzenia i umieć to przedstawić artystycznymi środkami. Bo za chwilę dowiemy się, że artyści nie  pokażą żadnych swoich dzieł, co będzie dziełem samym w sobie. Choć, kto wie, może w niektórych przypadkach byłoby to najlepsze rozwiązanie?

 Zdzisława Kobylińska

* Zdzisława Kobylińska - etyk, dr nauk humanistycznych, publicystka

** Artykuł pierwotnie ukazał się w magazynie "Debata". Za zgodą i na życzenie autorki publikujemy tekst na Fronda.pl