Matko jedyna, co to się teraz nie wyprawia w mediach i mediach społecznościowych! Wtajemniczeni twierdzą, że sprawa została nielegalnie wygrzebana z materiałów sprawdzenia Nawrockiego przez służby, przy okazji dopuszczenia Nawrockiego do tajemnicy państwowej i miała zostać „odpalona” przed drugą turą, ale zdecydowano się na „przyspieszenie” ze względu na spotkanie Nawrockiego z Trumpem. To była wyraźna wskazówka, że „wielki brat zza oceanu”, który co by o nim dziś nie mówić, jest Polsce szczególnie obecnie potrzebny, nie jest w sprawie wyniku polskich wyborów obojętny. To dodatkowo podniosło prestiż kandydata.
Spróbujmy więc zrekapitulować, co się właściwie, realnie zdarzyło. Albo może lepiej inaczej... zacznijmy od tego co się z pewnością NIE zdarzyło.
Otóż nikt nigdy z ludzi bliskich Karolowi Nawrockiemu ani on sam, nie twierdził, że w mieszkaniu, o które jest taka awantura, mieszkał „były opozycjonista”, którym Nawrocki się opiekował. Tę informację pierwszy wprowadził do obiegu Andrzej Stankiewicz z Onetu (ciekawe skąd ja wziął?), a następnie jego koledzy z satysfakcją ją dementowali. Dalej podnoszono, że pan Jerzy, pierwotny właściciel kawalerki, o której mowa, wcale nie był sąsiadem Nawrockiego, bo mieszkał 20 minut od niego. No cóż, okazało się, że owszem był, a pozostał sąsiadem jego matki. Jeszcze później (i tu niestety ponosi winę fatalna komunikacja sztabu kandydata) mówiono, ze Nawrocki zawarł z „sędziwym” właścicielem mieszkania umowę „mieszkanie w zamian za opiekę”, a potem go porzucił i umieścił w DPSie, ale to też okazało nieprawdą. Pan Jerzy, w czasie, gdy zaczynała się ta historia, miał nieco ponad 60 lat i podopiecznym Karola Nawrockiego w sensie formalnym nigdy nie był. Rzekomo poważni dziennikarze wiodących mediów (na przykład ten sam już wymieniony wcześniej Andrzej Stankiewicz, bo Jacka Harłukowicza w ogóle za dziennikarza nie uważam) twierdzili też, że Karol Nawrocki za kawalerkę nie płacił – co jest bardzo proste do sprawdzenia. Otóż regularnie płacił.
A jak to tak naprawdę było? Szczegółów nie znam, ale nietrudno je sobie dośpiewać, znając podstawowe fakty.
Otóż Nawrocki sam nie mając wtedy za wiele pieniędzy, a mając rodzinę, płacił za mieszkanie faceta (sąsiada, potem sąsiada matki) przez ileś lat i starał się, by gość nie wylądował na ulicy, choć tamten miał do tego skłonność i nie miał wcale kasy. Wszystko zaczęło się zapewne sporo wcześniej niż operacja z mieszkaniem, od doraźnej pomocy, „pożyczek” na wieczne nieoddanie itp.
Ostatecznie Nawrocki , pożyczył panu Jerzemu pieniądze na wykup mieszkania komunalnego z bonifikatą, do której tamten miał prawo, uregulował zadłużenie, zobowiązał się, że będzie za niego opłacał czynsz i groźba, że trudny sąsiad wyląduje całkiem na ulicy, się skończyła.
W zamian, tamten zobowiązał się do odsprzedania mu mieszkania za niezłą, ale nie powalającą na owe czasy cenę, na dość korzystnych warunkach spłaty (co ważne, z możliwością przejęcia jednak dopiero po śmierci lokatora). Podejrzewam, że sam to Nawrockiemu proponował, wiedząc dobrze, że to jedyny sposób na zdobycie jakichś pieniędzy (czy je potrzebował na jedzenie czy na co innego, to już jego sprawa, choć nie bez znaczenia dla współlokatorów bloku), a przecież mieszkania ze sobą do grobu nie zabierze. Ostatecznie umowę podpisano po 6 latach, gdy mieszkanie mogło już zostać odsprzedane.
No i tyle.
Nawrocki pojechał pracować do Warszawy. Facet, coraz starszy, ostatecznie zupełnie już niesprawny i w dodatku najpewniej „trunkowy” trafił do DPSu. Można wyczytać, że wnioskowała o to także i pani, z PKPSu, która go odwiedzała od 23 r., która dziś występuje w Onecie, jako koronny "świadek oskarżenia", w tym medialnym samosądzie. Czemu ta pani interesowała się czyją własnością jest mieszkanie jej podopiecznego i czemu dziś twierdzi, że Nawrocki za mieszkanie nie płacił, choć było przeciwnie, pozostaje jej tajemnicą.
Tak czy inaczej rozpętano wokół tej sprawy przedwyborczą burzę z gromami i błyskawicami. Najpierw sugerowano, że Nawrocki miał chyba zamordować tego nieszczęsnego gościa zwanego w mediach „panem Jerzym”, potem niemal domagano się, by rzucił pracę i pielęgnował niepełnosprawnego po 16 godzin dziennie. W międzyczasie faceci z 8 mieszkaniami na wynajem i luksusowymi apartamentami wyzwierzali się, jakim to złym i wyrachowanym bogaczem jest nieszczęsny Nawrocki mieszkający z rodziną w 60 m2 na kredyt i mający tę 28 metrową kawalerkę, z której nie może korzystać. A czemu Nawrocki powiedział, że ma jedno mieszkanie? Jestem przekonana, że po prostu w tym momencie myślał tylko o tym, które realnie użytkuje. Po prostu w debacie, najzwyczajniej o tej kawalerce, z której nie korzysta, nie pomyślał. Podobnie jak Marcin Kierwiński z PO zapomniał w swoim czasie wpisać do swojego oświadczenia majątkowego dwóch mieszkań (w tym tego w tym jednego, którego jest współwłaścicielem i drugiego, w którym mieszka), a wpisał tylko kawalerkę 35 m2 i domek letniskowy tej samej wielkości. A potem dodawał do oświadczenia aneks.
No dobrze, a notariusz? Co z „fałszywym aktem notarialnym”? Nic. Notariusz tylko potwierdza, że umawiający się, oświadczyli to co oświadczyli. I tyle. A czy ostatecznie transakcja była rozliczona gotówka, przelewam czy jakoś inaczej, tego nie sprawdza i nie jest to jego zadaniem. Fakt, mogli powiedzieć, że transakcja będzie rozliczana w ratach. Ale nie powiedzieli. Prawa nikt nie złamał. I każdy sam sobie może dziś dośpiewać czy to było jakieś wielkie przestępstwo, czy jednak nie aż takie wielkie.
Teraz można się tylko zastanawiać, czy uda się tą burzową ulewą paskudztwa i potwarzy podtopić kandydata, czy też nastąpi efekt przesterowania? Szkoda tylko, że sztab Nawrockiego nie zabrał się za solidne wyjaśnienie ludziom tej sprawy wcześniej, mniej nerwowo i bardziej po prostu, po ludzku.