Mój ojciec miał dyplom ukończenia „filozofii w zakresie nauk pedagogicznych”. Na UMK był docentem (ale nie marcowym). Rzetelnie nauczał wychował legion uczniów, magistrów doktorów. Napisał kilkanaście książek z dziedziny pedagogiki, a zwłaszcza z dydaktyki, którą po latach można by nazwać „dydaktyką etyczną”.

Od szczenięcia musiałem rozwiązywać jego zagadki. A to: czym się różni znak od symbolu?, albo jaka jest różnica między naturą i kulturą?, albo nieco dłuższy wywód: na ścianie skalnej wisi dwóch mężczyzn: ojciec i syn. Nadchodzi burza. Doświadczenie wskazuje, że może uratować się tylko jeden z nich, jeśli ten drugi się poświęci.

Kombinowałem, że ojciec powinien ratować syna, bo ten dalej poniesie nazwisko i historię, albo przeciwnie, syn - z miłości - powinien się dla ojca poświęcić. Odpowiedź ojca była zaskakująca: pomimo wszystko winni ratować się do samego końca nawzajem.

Tymczasem nasi himalaiści w zejściu anulowali zasady solidarności i braterstwa. Dbali o własne przeżycie wiedząc, że tam kilometr, albo dwa za nimi ich przyjaciele walczą ze śmiercią, że z każdą chwilą tę walkę przegrywają. Zeszli do bezpieczniejszych obozów, gdzie się nimi zajęto i przywrócono do żywych. Ale w stosunku do pozostałych kolegów rozłożyli ręce. Jeszcze zapewne mających jakieś tchnienie uznali za zaginionych (himalaistyczny eufemizm) zamiast „zmarłych”.

Czy nie było dość Pakistańczyków, kolegów w lepszej formie, aby podjąć trudy pomocy zagininym?

Wydarzenia te uświadomiły nam, że trudno pojąć jakikolwiek sport bez solidarności, bez grupowej tożsamości. To skaza na polskim himalaizmie. Bo pytanie, rodem z tekstów Mickiewicza, dlaczego nie poszliście ich ratować i zapewne z nimi umrzeć. Jaką wartość ma połowiczny sukces zdobycia szczytu przez czterech herosów przy tylko dwóch rozdanych pucharach (medalach, nagrodach)?

Nie znam meandrów himalaizmu, podziwiam zaś himalaistów, ale teraz mój zachwyt ostygł, zazgrzytał złowieszczo. Jest w tym przekaz pozawerbalny i celecbrycko akceptowalny. Jeden człowiek może stać się drabiną do sukcesu innego. Ale jest coś znacznie poważniejszego - niewartość życia, brak jego nie tylko merytorycznej, technicznej czy logistycznej ochrony, ale także tej etycznej. Ot, „nie doszedł – umrze”. Ta lekkość życia w tej dyscyplinie, nawet jeśli zdarza się sporadycznie, ale jest moralnie i administracyjnie uzasadniona, każe ją oprotestować jak Wielką Pardubicką, ja corridę – gdzie śmierć jest realnym i wpisanym w taki „sport” elementem.

A może, przy nagłośnieniu heroizmu dwójki himalaistów okaże się, że i inne formy życia są warte niewiele. I można nimi dowolnie manipulować?

Aleksander Nalaskowski

JW