Nazywał się Józef Oleksy i gdy go poznałem, najlepsze lata w polityce miał już za sobą. Ze stanowiska premiera ustąpił kilka lat wcześniej, po oskarżeniu o działalność szpiegowską na rzecz Rosji i po spotkaniach z rosyjskim szpiegiem Władimirem Ałganowem. Spotykali się w lasach opodal Białej Podlaskiej, na polowaniach. Dziwne to były polowania, o których sam Oleksy, pytany w śledztwie: „na jakiego zwierza polowaliście?”, odpowiadał: „na żadnego, liczył się sam proces”. Tak czy inaczej, gdy spotkania z rosyjskim szpiegiem wyszły na światło dzienne, rozpętało się pandemonium. Wydawało się, że kariera polityczna Oleksego legła w gruzach. Tymczasem mijały lata, jedni politycy przychodzili, inni odchodzili, a on wciąż trwał i utrzymywał silną pozycję. Nie na tyle silną, by wrócić na stanowisko premiera, ale dość, by kilka lat po naszym pierwszym spotkaniu uzyskać tekę wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych. Pamiętam, że gdy spotkałem go po raz pierwszy, jesienią 2001 roku, wbrew mojemu uprzedzeniu, wywarł na mnie korzystne wrażenie. Był duszą towarzystwa, gawędziarzem i bratem łata, który doskonale czuł się w towarzystwie lokalnych podlaskich polityków - i księży. To była jedna z licznych w tamtym czasie uroczystości, które pewien krąg znanych sobie ludzi organizował w Zaborku koło Białej Podlaskiej. W „białym dworku” zebrała się ponad setka gości. Jedni stali z kieliszkami w rękach, inni siedzieli przy długich stołach zastawionych regionalnymi potrawami oraz dzbanami wina. Jego Ekscelencja Biskup Diecezji Warszawsko-Praskiej Sławoj Leszek Głodź siedział w pełni splendoru przy głównym stole, mając po lewicy mężczyznę w średnim wieku, a po prawicy starszego, około siedemdziesiątki. W tamtym czasie nie wiedziałem jeszcze, kim są towarzyszący biskupowi mężczyźni. Jednego z nich spotykałem co prawda w miarę systematycznie, ale słowo „spotykałem” nie jest do końca właściwe. Trudno tak bowiem określić sytuacje, w których gdzieś w oddali widuje się samotnie, wolno przechadzającego się człowieka po rozległych łąkach Zaborka, które – jak mówiono – były po części jego włościami. Dopiero kilka lat później dowiedziałem się, że Marian Cypel – bo tak nazywał się ów starszy pan, nazywany przez swoich gości „hrabią” - był attaché w Wiedniu, a w rzeczywistości wiedeńskim rezydentem polskiego wywiadu, wcześniej odpowiedzialnym między innymi za kontakty decydentów PRL z hiszpańskim dyktatorem generałem Franco… W pewnym momencie kątem oka spostrzegłem, że Cypel i drugi z towarzyszących biskupowi mężczyzn odeszli od stołu. Drugiego z mężczyzn nie znałem nawet z widzenia. Intrygował mnie od jakiegoś czasu, bo właściwie nie robił nic, jak tylko kursował pomiędzy „biskupim stołem” a ogrodem, co chwila wychodząc na przechadzkę z kimś innym. Zaciekawił mnie na tyle, że postanowiłem zapytać o niego ojca Marcina, zakonnika z Podlasia, który, obok księdza Andrzeja, był wprowadzającym mnie w środowisko informatorów z WSI i któremu „zawdzięczałem” pobyt na uroczystościach imieninowych Sławoja Leszka Głodzia. Tak naprawdę przyjechałem tu jednak, by spotkać się z bardzo dobrym znajomym obu duchownych – bardzo ważną osobą, która miała poznać mnie z kimś, kto miał do przekazania ważne informacje. Awizowany dostojny gość solenizanta miał dotrzeć z opóźnieniem, więc póki co, przyglądałem się z rosnącym zainteresowaniem innym jego gościom.

<<< KUP KSIĄŻKĘ POGORZELISKO I POZNAJ PRAWDĘ O III RP ! >>>

– Człowiek, o którego pytasz, to generał Józef Buczyńki, najbardziej zaufany współpracownik Bronisława Komorowskiego. Coś na wzór pełnomocnika. Wielu przyjechało tu dla niego, omówić sprawy, o których z pewnych względów nie powinni gadać w MON. Ustalenia z Buczyńskim są obowiązujące – wyjaśnił krótko ojciec Marcin.

– Jakie ustalenia, jakie sprawy? – zastanawiałem się. Moje rozmyślania przerwał gospodarz uroczystości, który wstał, by wznieść toast.

– Drodzy przyjaciele!

Wszyscy obecni idąc za przykładem gospodarza powstali z miejsc.

– Pragnę podziękować wam wszystkim za przybycie. Uważam to za przysługę wyświadczoną mnie osobiście i dlatego czuję się dłużnikiem każdego z was. Odsuńmy dziś od siebie zmartwienia i cieszmy się tym miłym wieczorem, w tym miłym miejscu.

Biskup mówił jeszcze długo, okraszając przemówienie szeregiem dygresji i anegdot, które każdorazowo spotykały się z pozytywną reakcją zebranych. Poza tym nikt z obecnych nie przerywał. Jedni palili cygara, inni popijali drinki. Wszyscy byli cierpliwymi słuchaczami. Gdy skończył, rozległy się brawa i goście Sławoja Leszka Głodzia wypełnili toast, po czym z powrotem zajęli swoje miejsca. Nie zdążyli jednak dobrze usiąść, gdy po chwili ponownie powstali. W drzwiach wejściowych stanął nie kto inny, tylko postać, którą do tego momentu znałem wyłącznie z okienka telewizora, bardzo ważny człowiek, który miał dla mnie bardzo ważne informacje – były premier, Józef Oleksy…

Imieninowa impreza trwała do północy, by później przenieść się do „pracy w podgrupach”, do hotelowych pokoi. Goście bawili się w najlepsze, ja tymczasem, oczekując na spotkanie z Oleksym, co chwila musiałem się szczypać, by przekonać samego siebie, że nie śnię i że to wszystko dzieje się naprawdę. Zastanawiałem się, jaki chichot losu połączył w jedno taką „menażerię”: konserwatywnych biskupów i patriotycznych księży, rezydentów PRL-owskiego wywiadu i oficerów SB, pułkowników wojskowych służb tajnych i ich agenturę, byłych premierów i przedstawicieli obecnego kierownictwa MON? Musiałem przyznać przed sobą, że tego dnia sam wielu rzeczy nie rozumiałem i byłem niczym przysłowiowe dziecko we mgle.

Jednym z ciekawszych – i niestety, bardziej przykrych – zjawisk zaobserwowanych tego wieczora była specyficzna „rywalizacja” głównych biesiadników, premiera i biskupa. Kręcąc się tu i ówdzie słyszałem już wcześniej to i owo o niespożytych możliwościach obu notabli, ale co innego słyszeć, a co innego widzieć na własne oczy. Przyznaję – gdybym nie widział, jak obaj celebransi wznoszą toast za toastem, do dna, nigdy w życiu nie uwierzyłbym, że ktoś może mieć taką wydolność. Mijała godzina za godziną, dziesiątki biesiadników już dawno zapomniało, na jakim świecie żyje, tymczasem oni dwaj wciąż trwali na posterunku, trzeźwi jak niemowlęta. Przypomniałem sobie, jak to nieomal równo dwa lata wcześniej do podobnej rywalizacji z księdzem biskupem Głodziem stanął urzędujący wówczas prezydent, Aleksander Kwaśniewski. Było to podczas lotu na uroczystości upamiętniające polskich żołnierzy pomordowanych przez NKWD i pochowanych na cmentarzu w Piatichatkach koło Charkowa. Po wszystkim ekscelencja żwawo wysiadł z samolotu, by następnie, jakby nigdy nic, w pełni świadomie wziąć udział w charkowskich uroczystościach. Tymczasem Kwaśniewski ledwo trzymał się na nogach i dla każdego, kto miał oczy, było oczywiste, że jest zwyczajnie pijany. Nazajutrz, by ratować sytuację, kancelaria prezydenta zamieściła oświadczenie, według którego prezydent Polski miał cierpieć na „pourazowy zespół przeciążenia goleni prawej”. Przypomniałem sobie, jak prezydencki prawnik, Ryszard Kalisz, pytany wówczas o „niedyspozycję” Kwaśniewskiego, aż zaniósł się z oburzenia i z zapałem godnym lepszej sprawy łgał jak z nut, perorując o wielkim poświęceniu swojego szefa, który pomimo jakże poważnej kontuzji goleni prawej bohatersko oddał hołd pomordowanym, by teraz podli nikczemnicy mogli z niego kpić i szydzić. I dopiero po latach, gdy tajemnica „niedyspozycji” prezydenta przestała być tajemnicą i gdy potwierdzono to, co było widać gołym okiem, ten sam Kalisz, który wcześniej trząsł się z udawanego oburzenia, teraz przyznał obłudnie, jakby nic się nie stało – „no cóż, taką miałem pracę”.

W przeciwieństwie do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, premier Józef Oleksy okazał się twardym zawodnikiem, który potrafił dotrzymać kroku gospodarzowi, a to spowodowało, że biesiada przeciągnęła się do nocy. Po skończonej imprezie imieninowej zostałem na miejscu, by odbyć rozmowę w cztery oczy z człowiekiem, do którego nie miałem sympatii i szacunku, ale który, o dziwo, wywarł na mnie w miarę korzystne tak zwane pierwsze wrażenie. Ku mojemu zaskoczeniu pierwsza rozmowa była konkretna. Zwłaszcza jej zakończenie zapamiętałem dobrze.

– Może mnie pan zasypać pytaniami, ale wolałbym, żeby pan tego nie robił i uwierzył na słowo. Nie mam ochoty wyjaśniać pobudek ewentualnego udostępniania panu kontaktów, dzięki którym uzyska pan niektóre informacje o moich partyjnych kolegach. Powody, dla których się spotykamy, zostawiam dla siebie, ale mogę pana zapewnić o jednym: wszystko, co będzie panu ujawnione tą drogą, będzie unikatową prawdą, do jakiej dostęp mają nieliczni.

– W normalnej sytuacji panie premierze powiedziałbym, że motywy nie są dla mnie najważniejsze. Clou dla każdego dziennikarza śledczego prawie zawsze stanowi informacja. To, czy jest prawdziwa i ciekawa dla czytelników. Uważam jednak, że w tym wypadku sytuacja jest na tyle nietypowa, że mimo wszystko chciałbym zadać jedno pytanie.

Józef Oleksy przez dłuższą chwilę patrzył mi prosto w oczy.

– Proszę – rzucił wreszcie.

 – Czy pan to robi, bo chce się zemścić?

– A na kim na przykład miałbym się mścić? – zapytał naiwnie.

– Na przykład na Leszku Millerze – odparłem, bo nie wyklułem się z jajka i doskonale przecież wiedziałem, że panów łączy tak zwana „szorstka przyjaźń”. Oleksy podniósł się z mozołem, jakby miał zamiar wyjść, ale zamiast tego, sięgnął do leżącej na krześle obok teczki. Wyjął z niej plik papierów i położył na stole przede mną.

– Proszę to przejrzeć i jeśli będzie pan zainteresowany resztą, spotkamy się jeszcze raz. A może wiele razy. Proszę to przemyśleć.

***

Szara kanapa, na której siedziałem, była szczytem restauracyjnego komfortu, więc rozparłem się na niej, podniosłem szklankę do góry i potwierdziłem wzniesiony przez gospodarza kolejny toast: za spotkanie!

– Za spotkanie! – odpowiedziało dwóch mężczyzn siedzących po bokach. Nigdy nie dowiedziałem się, jak doszło do tego, że spotkaliśmy się w takim miejscu, luksusowej restauracji na Mokotowie, w takim gronie. Spotkanie, na którym Józef Oleksy miał przekazać mi kontakt do osoby dysponującej cennymi informacjami, miało odbyć się w cztery oczy. Nalegał na to, co zresztą było dla mnie zrozumiałe. Zdziwiłem się, że chce spotkać się w takim właśnie miejscu, gdzie, zważywszy na to kim był, ryzyko dekonspiracji było spore, niemniej wyjaśnił mi, że w restauracji są zamykane boksy, no i w tamtym czasie, zgodnie z naukami mojego mentora, jezuity dr. Ryszarda Przymusińskiego, nie dziwiłem się już prawie niczemu. Po prostu wiedziałem już tyle, że coraz trudniej było mnie zadziwić. A jednak Oleksemu udało się. Gdy wszedłem do restauracji, kelner zaprowadził mnie na górę i wskazał wydzielony salonik, gdzie po otwarciu drzwi zaniemówiłem. Przy zastawionym stole obok Józefa Oleksego siedziało dwóch znanych dziennikarzy: Marek Król i Piotr Gabryel – właściciel i naczelny w jednej osobie oraz wicenaczelny Tygodnika „Wprost”. Stanąłem w progu nie wiedząc, jak się zachować, ani co robić dalej.

– Proszę wejść panie Wojtku – powitał mnie premier. – Czekaliśmy na pana.

Poczekał, aż zajmę wskazane miejsce. – My już tu jakiś czas sobie gaworzymy, więc musi pan nadrobić dzielący nas dystans. – Mówiąc to i nie pytając o zgodę nalał mi ponad pół szklanki stojącej na stole wódki. – Na dobry początek – podał mi szklanicę.

Nigdy nie byłem amatorem alkoholu, a do 26. roku życia, do własnego ślubu, wręcz jego zaprzysięgłym wrogiem i całkowitym abstynentem, a i później piłem symbolicznie i raczej sporadycznie. Mój organizm źle znosił alkohol, a jeśli już, to co najwyżej delikatne drinki. Widok wypełnionej do połowy szklanki czystej wódki napawał mnie niepokojem, dlatego z niechęcią przyjąłem wręczany mi trunek. – Proszę skosztować, będzie nam się lepiej rozmawiało. Ledwo zdążyłem odstawić szklankę na stół, gdy momentalnie ponownie została napełniona. – Nie, dziękuję, nie będę więcej pił.

– Zaskakuje mnie pan. – Westchnął ciężko i nie wydawał się ani trochę zaskoczony. – To bardzo utrudnia nam sprawę. Mamy takie powiedzenie: kto nie pije, ten nagrywa. Pan to nasze spotkanie nagrywa? – pytanie miało wyglądać na wypowiedziane żartem, ale szósty zmysł podpowiadał mi, że to nie był żart. Podniosłem ręce w geście, który wskazywał, że jestem gotowy poddać się przeszukaniu. – To zupełnie niepotrzebne, żartowałem przecież – rzucił Oleksy. – Po prostu niech się pan wyluzuje i z nami napije…

W „najlepszej restauracji w Warszawie” spędziliśmy trzy godziny. Jedliśmy, piliśmy i rozmawialiśmy we czwórkę o niczym. Trzymałem się do końca, bo co drugi kieliszek ukradkiem wylewałem, ale i tak, mówiąc szczerze, nie pamiętam, jak znalazłem się w domu. Pamiętam za to, że gdy następnego dnia, około południa, włączyłem radio, wciąż jeszcze umierając – pierwszy i ostatni raz w życiu z takich a nie innych przyczyn – usłyszałem głos Józefa Oleksego, który z charakterystyczną dla siebie energią udzielał wywiadu, trzeźwy jak niemowlę. I choć z Markiem Królem i Piotrem Gabryelem widywałem się później wielokrotnie, nigdy nie wróciliśmy do tego spotkania. Zakładałem, że to miasto jest niczym orkiestra, w której każdy coś gra, i często sobie tylko znaną melodię. Skoro grałem ja – myślałem – mogli grać także inni dziennikarze, a na pewno grał również premier. Od tego ostatniego też nie dowiedziałem się nigdy, dlaczego „spotkanie w cztery oczy” miało taki, a nie inny przebieg – podobnie jak z dwoma redaktorami, także w rozmowach z nimi nigdy już nie wracaliśmy do tego dziwnego randez- -vous. Czy miał być to rodzaj testu? Nie wiem. Wiem tylko, że od tego dnia Józef Oleksy „wszedł w rolę” i choć nigdy nie został moim informatorem, to dzięki niemu uzyskałem sporo nowych kontaktów, zaś od nich sporą garść naprawdę cennych informacji.

I uzyskiwałem długo…

Wojciech Sumliński

Fragment książki pt. „Pogorzelisko”.