Dane są pokrzepiające. Od czasu krachu na rynkach finansowych w 2008 r. zaczęła spadać liczba rozwodów w Polsce. W 2010 r. przeprowadzono ich 61,3 tys., gdy w 2006 roku ich liczba sięgała 72 tys. - informuje „Dziennik. Gazeta Prawna”. A powód jest bardzo oczywisty: kryzys pokazuje, że naprawdę zaufać można wyłącznie rodzinie, a nie systemowi bankowemu, państwu czy jego instytucjom.

 

Od mniej więcej połowy XIX wieku państwo systematycznie przejmowało rolę małżeństwa i rodziny, a od momentu, gdy powstały państwa socjalne w zasadzie zdjęła wszystkie obowiązki z rodziny, doprowadzając do jej rozpadu i osłabienia. Rozwód przestał być problemem ekonomicznym, obrona kobiet straciła na znaczeniu, a za tym wszystkim poszły przemiany obyczajowe, wspomagane jeszcze przez systemy finansowe, które promowały samotne rodzicielstwo. Efektem jest rozbite życie rodzinne, niemal połowa dzieci rodząca się poza małżeństwem i zastraszająca samotność jednostek, którym państwo mogło (bo już nie może) zapewnić kasę, ale już nie bliskie osoby.

 

Na szczęście ten czas się kończy. Kolejne fale kryzysu pokazują, że jeśli mamy na kogoś, coś liczyć, jeśli ktoś ma nam pomóc na starość, albo wesprzeć w potrzebie, to nie będą to ani banki, ani państwo. Tak system bankowy, jak i nowoczesne państwa pokazały, że nie są zdolne wypełniać roli rodziny, którą próbowały sobie przypisać. I nie ma w tym nic dziwnego. Jeśli ktoś może ją bowiem wypełniać to wyłącznie małżeństwo – jako płodny związek kobiety i mężczyzny – i rodzina. Każda inna próba musi zakończyć się fiaskiem.

 

Kryzys (czyli normalny stan człowieka, który przyzwyczajony jest raczej do niedostatku, niż do świętego spokoju) sprzyja też umacnianiu małżeństw z innego powodu. Otóż dzięki niemu ludzie zamiast tracić czas na głupoty, flirty, zaloty walczą o przetrwanie, a gdy policzą ile kosztowałby ich rozwód i rozstanie, uznają, że jednak ich na to nie stać. I stopniowo przezwyciężają głupie myśli, niepotrzebne spory i wracają do siebie. Z odpowiedzialności, który jest fundamentem normalnej, zdrowej miłości.

 

Tomasz P. Terlikowski