To jest druga częśc tekstu ks. prof. Roberta Skrzypczaka, który ukazał się na łamach Pisma Poświęconego Fronda. Czytelników zachęcamy do zapoznania się także z częścią 1 TUTAJ.

SEKRET NAGOŚCI

Grzech pierworodny boleśnie zranił serce mężczyzny i kobiety, powodując radykalną zmianę w spostrzeganiu nawzajem swych ciał, zwłaszcza oznak ich seksualności. W stanie pierwotnej niewinności, spoglądając na siebie, potrafili dostrzegać w częściach intymnych zaproszenie do pełnej komunii. Wzrok, który spoczywał na oznakach ich męskości i kobiecości, był czysty i szczery; narządy seksualne stanowiły w ich oczach istotny element zaproszenia do bycia ikoną Boga. Bycie obrazem Boga stanowiło ich autentyczną tożsamość, czego wyraz stanowiły różnice w budowie ciała oraz dopasowanie i komplementarność organów płciowych, ułatwiające urzeczywistnianie wzajemnej relacji. Takie jest uzasadnienie biblijnego stwierdzenia, że „chociaż mężczyzna i jego żona byli nadzy, nie odczuwali wobec siebie wstydu” (Rdz 2,25). Ich spojrzenia pełne były wewnętrznego pokoju. Całkowity brak uczucia wstydu łączył się z pełną świadomością oblubieńczego charakteru ich ciał, dzięki którym mogli urzeczywistnić całkowite oddanie się sobie nawzajem. „Niesione od wewnątrz «bezinteresownym darem» osoby ciało ludzkie – nauczał papież – ujawnia nie tylko swą «fizyczną» męskość i kobiecość, ale zarazem ujawnia taką wartość i takie piękno, które przekracza sam tylko fizyczny wymiar «płciowości» człowieka”. Adam w raju był „niezrównanie piękny”, podobnie i Ewa. Piękno umożliwiało z jednej strony „wyrażanie miłości, w której człowiek staje się darem”, z drugiej zaś powodowało gotowość do „afirmacji osoby”, czyli „przeżywania tego, że drugi człowiek: kobieta dla mężczyzny, mężczyzna dla kobiety, jest także przez swoje ciało kimś chcianym przez Stwórcę «dla niego samego». W ten sposób jest kimś jedynym i niepowtarzalnym”. Nagość – krótko mówiąc – łączyła się z przeżyciem uszczęśliwienia.Dopóki zachowywali między sobą ten dar, nie odczuwali wstydu. Wstyd pojawił się wraz z grzechem. Odtąd w stosunku do oznak swej seksualności odczuwają jedynie zwierzęcy pociąg. Budzą one w nich nie pragnienie podarowania się sobie nawzajem, lecz pożądanie. Pożądanie dostrzegane w oczach partnera musi budzić obawę o chęć bycia potraktowanym jak przedmiot użycia. Wiadomo, jak trudne dla małżonków jest pokazanie swej nagości. Nagość onieśmiela, pozbawia ochrony, naraża na bezlitosny osąd drugiego. Może być też doświadczeniem strasznym. Niejednokrotnie osoby torturowane pozbawiane są odzieży po to, by upokorzyć ich ducha. Było potworną praktyką nazistów rozbieranie do naga nowo przywożonych więźniów obozów koncentracyjnych. Potrzeba ogromnego zaufania do partnera, aby w poczuciu spokoju i bezpieczeństwa pokazać się przed jego oczami w zupełnej nagości. Zaufanie takie zawierać musi z konieczności pewność, że druga osoba nie wykorzysta twej nagości przeciwko tobie, że nie wyśmieje, nie skrytykuje. Szczególnej delikatności i wrażliwości oczekuje od męża kobieta nosząca na swym ciele oznaki przyjętego macierzyństwa. Ma prawo oczekiwać od niego nie słów negatywnej oceny, a raczej wdzięczności. Na jakie trudności w tej dziedzinie mogą być narażone oczy kogoś, kto przywykł do oglądania nienaturalnie „podrasowanych” ciał w produkcjach pornograficznych? Efektem naruszenia reguł bezwarunkowej akceptacji jest zazwyczaj odmowa swej nagości drugiemu. I trudno oczekiwać powrotu do poprzedniego stanu bez uprzedniego aktu pojednania.Jeśli nagość cielesna wymaga dojrzałej miłości, to tym bardziej nagość duchowa, oznaczająca gotowość do otwarcia przed drugim własnej duszy. Jest szczególnym przejawem dzielonej intymności gotowość do zwierzeń, szczerej rozmowy, proszenia się o wybaczenie czy wspólna spontanicznie wyrażona modlitwa. Fizyczne złączenie nie uniknie rdzy sformalizowania, jeśli braknie mu u podstaw komunii duchowej. Wielu małżonkom rozebranie się przed drugą osobą nie sprawia tylu trudności, co obnażenie własnych myśli i odczuć. Dlatego komunia duchowa wymaga stałej walki wewnętrznej z rutyną, obłudą, podwójnością. I z pewnym indywidualistycznym nawykiem. Bez tej komunii trudno uniknąć w cielesnym połączeniu się pokusy uwiedzenia czy chęci dominowania nad drugim, co jest oznaką wdarcia się gorzkiego elementu kłamstwa w język ciała kochanków. Potrzeba absolutnego zaufania, aby dać się drugiej osobie szczerze i bez dwuznaczności. Wspaniale wyraża to doświadczenie biblijnych postaci Tobiasza i Sary, którzy zanim połączyli się seksualnie ze sobą, wcześniej przez trzy noce po formalnych zaślubinach oddawali się wspólnej modlitwie. Istnieje pewna rabinacka tradycja, która tym właśnie uzasadniała wymóg udanego narzeczeństwa. Trud zachowania przedmałżeńskiej czystości służyć ma przede wszystkim nawiązaniu owej duchowej komunii, wyrażającej się we wzajemnym zaufaniu opierającym się na daniu sobie dowodu miłości, która jest głębsza niż erotyczna przyjemność. Tobiasz posłuchał rady anioła: „A gdy już będziesz miał z nią się złączyć, powstańcie najpierw oboje i módlcie się, i proście Pana nieba, aby okazał wam miłosierdzie i ocalił was. Nie bój się, ponieważ od wieków jest ona przeznaczona dla ciebie. W ten sposób ją ocalisz i ona pójdzie z tobą. Sądzę też, że urodzi ci dzieci i będą dla ciebie jak bracia. Nie martw się!” (Tob 6,18). Przygotowanie się poprzez zjednoczenie duchowe do połączenia fizycznego – oto fundament dla przyszłego związku. Osłabienie się komunii małżeńskiej wyraża się często w tym, że mąż i żona przestają się już razem modlić i każdy modli się po swojemu albo wcale.Nauczenie się celebrowania sakramentu małżeństwa sprawia, że małżonkowie stają się prawdziwymi prorokami zdolnymi do przepowiadania miłości Chrystusa językiem ciała. Ich ciała, zdolne do wyrażenia daru z samego siebie drugiemu, nabierają cech profetycznych. Przemawiają nie tylko aktem seksualnym, ale i czułością, delikatnością i wzajemnym przygarnianiem się. Prawdziwymi prorokami byli nazywani ci, którzy obwieszczali ludziom piękno przymierza z Bogiem. Za fałszywych uznawano zaś tych, którzy zwodzili innych, ciągnąc ich ku przepaściom śmierci.

GORZKI SMAK CUDZOŁÓSTWA

Jezus mówił: „Słyszeliście, że powiedziano: Nie cudzołóż! A Ja wam powiadam: Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa” (Mt 5,27-28). Niektórzy, na przykład św. Hieronim w Wulgacie, tłumaczyli: „już w swym sercu uczynił z niej cudzołożnicę”. Podkreślając ścisły związek między sercem a spojrzeniem, Chrystusowi chodzi o ludzkie serce, którego zawartość ujawnia się w sposobie patrzenia na innych. W pożądliwym patrzeniu na drugą osobę ukrywa się pewne oszustwo, którego dopuszcza się serce. Pożądając, redukuje w jakiś sposób człowieka tylko do jego walorów cielesnych. Zadowolenie seksualne staje się wówczas głównym motywem zainteresowania się drugim. „Im bardziej pożądliwość opanowuje serce, tym mniej doświadcza ono oblubieńczego sensu ciała, tym mniej staje się wrażliwe na dar osoby”. Pożądanie „nie zawsze jest jawne i oczywiste; czasem bywa ukryte tak, że właśnie każe nazywać się miłością, choć równocześnie przekształca jej autentyczny profil”28.W tym względzie małżonkowie potrzebują rozróżniania. Poprzez zawarcie małżeńskiego przymierza dwoje ludzi obiecuje sobie nie tylko kierowanie się zasadą wyłączności w odniesieniu do swych ciał, ale i wyłącznością serc. Chociaż za akt cudzołóstwa uznawane jest nawiązanie relacji seksualnej z kimś, kto nie jest współmałżonkiem, to w przypadku „cudzołóstwa serca” chodzi o czerpanie uczuciowej satysfakcji od obcej osoby. Zasada wyłączności jest konkretnym sposobem przeżywania małżeństwa jako wzajemnego daru z siebie. Bez tej intencji dania się drugiemu, wszelkie gesty ciała, serca czy umysłu byłyby jedynie zafałszowaniem języka ciała, a więc kłamstwem. Niewierność fizyczna jest tylko jednym, najbardziej zewnętrznym wyrazem tego, czym może być cudzołóstwo. Popada w nie każdy, kto postanawia podarować innej osobie to, co należy wyłącznie do współmałżonka. Dlatego też utrzymywanie relacji z innymi osobami – z pozoru niewinnych – może w pewnych sytuacjach przerodzić się w cudzołóstwo serca.

Warto przy tej okazji wziąć pod uwagę związki uczuciowe z rodzicami oraz ryzyko negatywnego wpływania z ich strony na małżeńską harmonię swoich synów i córek. Biblia w tym względzie nie pozostawia niedomówień: „Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem” (Rdz 2,24). Sposób zachowania się niektórych rodziców czy teściów, którzy nie chcą „stracić” swego dziecka, albo też i samych małżonków, którzy nie wyobrażają sobie odcięcia się od mamy czy taty, może przybrać postać zakamuflowanego cudzołóstwa serca. Relacje z rodzicami, choć ważne, muszą po ślubie zostać przemyślane i przeobrażone. Podobnie jak poprzednie przyjaźnie. Szczególną uwagę małżonkowie winni też zwrócić na relacje do własnych dzieci, które czasami mogą przerodzić się w coś przesadnego i wyłącznego. Nie jest dobrze, gdy mały syn lub córka zaczynają zajmować cały uczuciowy ekran świadomości mamusi czy tatusia, eliminując tym samym współmałżonka, który staje się jakby mniej ważny, o ile nie wręcz zbędny. W skrajnych przypadkach mały ubóstwiony brzdąc zajmuje miejsce ojca w łożu małżeńskim, skazując upokorzonego mężczyznę na przenosiny na łóżko polowe. Niebezpieczeństwo to zdaje się dotyczyć bardziej matek, które silnym przywiązaniem macierzyńskim usiłują zrekompensować sobie wszelkie braki czy połowiczność w związku z mężczyzną. I tak związek ten, już kruchy, ulega dalszemu osłabieniu.Choć to temat delikatny, z przypadkami cudzołożenia afektywnego można zetknąć się również na polu duchowym. Zdarza się bowiem, że małżonkowie utrzymują indywidualnie relacje ze spowiednikiem czy kierownikiem duchowym, które – mimo iż fizycznie czyste – zaczynają odgrywać rolę intruza w ich intymnym życiu. Bez rozstrzygania zasadności posiadania oddzielnego ojca duchowego, osoby żyjące w związkach winny być czujne na możliwość wystąpienia dewiacji w postaci duchowej zażyłości którejś z nich z duchownym, który świadomie bądź nieświadomie dopuszcza się nieuzasadnionej ingerencji w sprawy, jakie przed Bogiem winny być rozeznane przez małżeństwa w ich komunii duchowej. Ideałem byłby wybór wspólnego spowiednika dla obydwojga małżonków.Należałoby wreszcie pokusić się o odpowiedź na pytanie – bez względu na to, jak absurdalnie może ono zabrzmieć – czy możliwe jest cudzołóstwo z własną żoną? Jezus dostrzegał korzenie tego grzechu w pożądliwym spoglądaniu na kobietę/mężczyznę. Interpretacja powszechnie przyjęta każe sądzić, że chodzi tu o kobiety nie będące własnymi żonami. Sugerowałaby to treść dziewiątego przykazania, zakazującego pożądania żony bliźniego swego.

Niemniej Jezus wcale nie powiedział „kto pożądliwie patrzy na cudzą żonę”, ani też „na kobietę, która do niego nie należy”, lecz jedynie „kto patrzy na kobietę”. Cudzołóstwo serca ze swej natury dąży do uprzedmiotowienia drugiej osoby, do posłużenia się nią dla własnej przyjemności. „Pożądliwość prowadzi do tego, że ciało staje się niejako «terenem» przywłaszczenia drugiego człowieka”, co oznacza odejście od oblubieńczego daru. „Oboje, mężczyzna i kobieta, bytują wzajemnie dla siebie jako przedmiot zaspokojenia potrzeby seksualnej, a każda z osób ze swej strony jest tylko przedmiotem tego zaspokojenia «poprzez drugą»”. Skoro Jezus nie precyzuje, o jaką kobietę chodzi w przypadku pożądliwego spoglądania na nią przez mężczyznę, może więc chodzić o jakąkolwiek kobietę, a więc i o własną żonę. „Takiego cudzołóstwa «w sercu» – wyjaśniał Jan Paweł II – może dopuścić się mężczyzna również w stosunku do własnej żony, jeśli traktuje ją tylko jako przedmiot służący do zaspokojenia popędu”. Święty Augustyn dodawał: „Jeśli oboje są tacy, to ośmielam się twierdzić, że albo ona jest w pewien sposób nierządnicą męża, albo on jest cudzołożnikiem żony”.

Nie chodzi w żadnym wypadku o potępianie erotycznych zalet cudzego ciała i odczuwanego ku niemu pociągu, lecz o dążenie do osiągnięcia erotyzmu zintegrowanego, biorącego pod uwagę wszystkie walory osoby, nie tylko te zmysłowe. Na potępienie zasługuje podejście utylitarystyczne, odrzucające podmiotowość drugiego, każące potraktować go jedynie jako przedmiot własnego zadowolenia albo własnych ambicji. Nie wolno drugiej osoby traktować jako przedmiotu czystej przyjemności, ani – odwrotnie – jako „maszyny do rodzenia dzieci”. Postawa otwarcia na życie jest w pożyciu małżeńskim istotna, lecz nie może wybić się do rangi jedynego powodu zainteresowania drugą osobą. Byłoby to „zaprzeczanie wartości ludzkiej płci, męskości i kobiecości człowieka, a co najwyżej ich «tolerowanie» w granicach «potrzeby» wyznaczonej koniecznością prokreacji”. W jednym, jak i w drugim przypadku skrzywdzona zostałaby niepowtarzalna wartość konkretnej osoby męża lub żony.

KRZYŻ – MIARA DOJRZAŁEJ MIŁOŚCI

Istnieją pewne teksty w Nowym Testamencie, które zazwyczaj spotykają się z rezerwą małżonków, o ile nie z protestem: „Żony niechaj będą poddane swym mężom, jak Panu, bo mąż jest głową żony, jak i Chrystus – Głową Kościoła” (Ef 5,21-23); albo: „Żony bądźcie poddane mężom, jak przystało w Panu” (Kol 3,18). Warto jednakże zauważyć, że św. Paweł domaga się od kobiety uległości względem męża „jak Panu”, a nie jak władcy, który cieszyć miałby się w związku przywilejem dominacji jednostronnej. Chodzi o to, że kobieta w swej relacji do Chrystusa może odnaleźć powód, dla którego będzie kochała swego męża. Sprawa zresztą nie wyczerpuje się na obowiązkach żony, bowiem św. Paweł dodaje: „Mężowie miłujcie żony, bo i Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie” (Ef 5,25), a także: „i nie bądźcie dla nich przykrymi” (Kol 3,19). Miłość zaś Chrystusa w stosunku do Kościoła skonkretyzowała się jako całkowity dar z siebie aż do zgody na ukrzyżowanie. Wskazania św. Pawła nabierają innego zabarwienia, gdy są odczytywane zgodnie z intencją apostoła, który swą katechezę małżeńską rozpoczynał od wezwania: „Bądźcie sobie wzajemnie poddani w bojaźni Chrystusowej!” (Ef 5,21). Motywacja do wzajemnego podporządkowania się drugiej osobie wiąże się z miłością, która jednoczy i wyraża prawdę o sensie całkowitego daru z siebie drugiemu. „Poddany” może oznaczać „w pełni oddany”. „Miłość wyklucza wszelki rodzaj poddaństwa – precyzował Jan Paweł II – przez który żony stawałyby się sługą czy niewolnicą męża, przedmiotem jednostronnej zależności. Miłość sprawia, że także i mąż jest poddany żonie: poddany w ten sposób samemu Panu – podobnie jak żona mężowi”. Oto krzyż, który muszą każdego dnia dźwigać małżonkowie: rezygnować z własnej woli ze względu na wolę drugiej osoby. Doświadczenie to nieraz przypomina zmaganie Jezusa z ogrodu Getsemani: nie tak, jak ja chcę, ale jak chcesz ty. Rezygnowanie z własnych racji, pojęć, przekonań i planów – oto droga poddawania się drugiemu z miłości do niego poprzez ofiarowanie mu tego, co nieraz w danej sytuacji może wyglądać na najcenniejszy skarb. Problem, który trawi większość par małżeńskich, leży w tym, że prawie nigdy dar z siebie nie jest ani doskonały, ani trwały. W tym można odczuwać ciężar krzyża na sobie, cierpiąc z powodu niezdolności własnej bądź drugiej osoby do dania się całkowitego. Wiele może być przyczyn upośledzających gotowość do dania się drugiemu: ambicje zawodowe, zmęczenie macierzyństwem, zbytnia troska związana z wychowaniem dzieci, depresje, choroby... Lecz nade wszystko przyczyną jest ludzki grzech: egoizm, lenistwo, skupianie się na sobie czy też złość. Życie małżeńskie z wolna przenika gorzkie doświadczenie rozczarowania, biorące się z tego, iż zamiast oczekiwanej pełni miłości, dawania się, szczęścia, wszystko zostaje dotknięte połowicznością, brakiem starania się, a w konsekwencji pustką i żalem. Może temu towarzyszyć ponura refleksja, że własna szczerość i wspaniałomyślność, okazywane współmałżonkowi bez kalkulowania i liczenia na wzajemność, zostają nie tylko nie odwzajemnione – bo mimo wszystko zawsze jakoś się na to liczy w postępowaniu – ale wręcz egoistycznie wykorzystywane. Sny o pięknym i uszczęśliwiającym związku zderzają się z praktyką nadużywania cudzego zaufania, współżyciem dla własnego zaspokojenia oraz rutyną i lekceważeniem w codziennym kontakcie. W gruncie rzeczy cierpienia tego typu są nieuniknione i stają się do zaakceptowania tylko w połączeniu z krzyżem Chrystusowym. Bowiem krzyż stanowi najwyższy wyraz miłości nieodwzajemnionej lub też daru odrzuconego. Małżonkowie nie unikną tego, by nie być wzajemnie dla siebie powodem cierpienia. Bywają momenty, gdy droga małżeńska przeradza się w drogę krzyżową. Najwyższą ascezą życia jest życie wspólne. Jednakże nie wolno zniechęcać się: ani sobą, ani drugą osobą. Ograniczenia są w związku rzeczą normalną. Każdy postęp w kierunku doświadczania daru z siebie należy przyjmować z wdzięcznością. Krzyż zaakceptowany w imię miłości Boga może okazać się płodny.Bywają jednakże przypadki, gdy w życiu jednej osoby pozostaje wciąż coraz to mniej miejsca dla drugiej. Dali się porwać miłości, która miała być całkowita, ale całkowitą nie jest. Teraz stają się oboje ofiarami złudzenia. To nie namiętność ich oślepiła, ale brak pokory wobec miłości takiej, jaką rzeczywiście jest. Gdy przychodzi bankructwo związku, szukają przyczyny wystarczającej, by upewnić się co do tego, że ich małżeństwo nie było autentyczne. Z nadzieją, że Kościół stwierdzi jego nieważność. Oczywiście, powody ku takiemu stwierdzeniu mogą istnieć: brak postanowienia o nierozerwalności związku, nieuczciwa „podwójna gra” z kimś innym w tle, odrzucenie zgody na potomstwo etc... Niemniej, najczęściej przywoływanym powodem jest twierdzenie o niedojrzałości do podjęcia obowiązków małżeńskich, chociaż w niemalże wszystkich wypadkach, w obliczu ciężaru gatunkowego wezwania do oddania drugiemu swego życia w miłości, takiej dojrzałości brak. Jeśli zatem niedostateczna dojrzałość psychologiczna miałaby być powodem wystarczającym do wyrokowania o niezaistnieniu małżeństwa, prawie wszystkie pary należałoby z definicji uznać za nieważne. W tym świetle trzeba docenić odwagę tych par, których jubileusze 40-lecia, 50-lecia, a nawet 60-lecia trwania w sakramencie miałem zaszczyt błogosławić. Niejednokrotnie z dużą dozą heroizmu pozostawali oni lojalni względem danej sobie obietnicy wierności, nawet jeśli żywotność ludzkiej miłości już nie rozpalała ich związku. Tym bardziej stały się one widzialnym znakiem jedynej i niepowtarzalnej miłości Chrystusa skierowanej ku swemu Kościołowi, nawet gdy tamten nie zawsze ją widzi i docenia.

NOC MAŁŻONKÓW

Wielcy mistrzowie życia mistycznego utrzymywali, że duchowa droga człowieka musi przechodzić różne próby, stanowiące istotne etapy wewnętrznego dojrzewania. Święty Jan od Krzyża opisywał dwa z nich, nazywane przez niego nocą zmysłów i nocą ducha. Ta pierwsza zdarza się wówczas, gdy chrześcijanin traci smak modlitwy i nie odczuwa w sobie więcej słodyczy przebywania z Bogiem. Noc ducha natomiast nadciąga wtedy, gdy człowieka ogarniają długie i bolesne ciemności wiary. Poruszający jest opis tego doświadczenia odnaleziony w zapiskach Matki Teresy z Kalkuty: „Powiadają, że dusze w piekle cierpią męki wiekuiste z powodu utraty Boga. Zniosłyby chętnie wszelkie katusze, gdyby tylko ktoś dał im choćby nikłą nadzieję na odnalezienie Boga. W mej duszy znoszę tego typu potworną udrękę, tak jakby Bóg mnie nie chciał, jakby Bóg nie był Bogiem, jakby Go wcale nie było. Ciemność ta ogarnia mnie zewsząd. Nie jestem w stanie wznieść duszy do Boga. Żadne światło czy natchnienie nie wdziera się do mego ducha. Mówię o miłości duszy, mówię o delikatnej miłości do Boga, słowa wylewają się z mych ust, a ja odczuwam dojmujące pragnienie, potworne pragnienie, by móc w to uwierzyć. Niebo? – cóż za pustka! Nawet najmniejsza myśl o niebie nie przychodzi mi na myśl, bo nie ma nadziei”. Pomimo tego wszystkiego Matka Teresa nigdy nie zaprzestała swego dzieła miłości najuboższych.Dlaczego czegoś podobnego nie mieliby odczuwać małżonkowie? Jeśli małżeństwo jest drogą do osiągnięcia świętości – jak zapewniał Jan Paweł II – to podobnie jak życie zakonne musi podlegać tym samym prawom oczyszczania miłości z ludzkiej połowiczności i rutyny. Po kilku latach bycia razem małżonkowie mogą doświadczać wyczerpania się siły zakochania między nimi. Seksuolodzy miłosne zakochanie opisują jako zjawisko wielorakie, zależne od wielu czynników, które zazwyczaj nie trwa dłużej niż trzydzieści sześć miesięcy. Czy to powód do paniki? Należy się tylko wystrzegać utożsamiania miłości ze stanem zakochania: „Nie czuję więcej do niego miłości, więc już go nie kocham”. Przychodzi przyzwyczajenie, a nawet pewne rozleniwienie w związku. Obowiązki zawodowe, skupienie na dziecku, zajęcia różnego typu... Para daje sobie coraz mniej czasu na bycie razem i wyrażanie uczuć. Nadchodzi moment na oczyszczenie uczucia. Należy umieć wówczas rozróżnić pomiędzy stanem emocjonalnego zakochania, którego temperatura opada, a prawdziwą miłością, która jeszcze nie dojrzała. To dobra okazja, by odkryć, że miłość to coś więcej niż uczucie kochania. Uczucie kochania bywa subtelną formą szukania samego siebie w związku. Można bowiem kochać w drugim samego siebie z nastawieniem na nieustanne samozadowolenie. Pozostanie na tym poziomie grozi zatrzymaniem się na etapie miłości infantylnej, to jest egocentrycznej. Kiedy pojawia się prawdziwa miłość? Kiedy pragnie się dobra drugiej osoby bardziej niż własnego, nawet za cenę pozostawionych niezaspokojonych niektórych potrzeb. Uczucie zakochania jest jedynie odczuwane, miłość zaś jest chciana. Oto zasadnicza ewolucja. Pragnąc dobra drugiej osoby ponad wszystko, można łatwiej zgodzić się na poświęcenie własnej woli czy racji. I znaleźć przy tym powód do radości.Z tego rodzaju postaw może między małżonkami wyłonić się więź przyjaźni, a wreszcie miłość oblubieńcza, wyrażająca się w całkowitym darze z samego siebie. Karol Wojtyła nazywał ją „darem osoby”38. Nowożeńcy porwani intensywnością swych pierwszych wspólnych doświadczeń mogą nawet nie przypuszczać, że ich sakramentalne poświęcenie się będzie od nich domagać się radykalnego dania się jedno drugiemu. Noc zmysłów może nadejść w ich związku jako ozdrowieńczy etap dojrzewania w nich prawdziwej miłości. Jeśli w wyniku tego doświadczenia narodzi się między nimi nowe uczucie zakochania, tym lepiej. Niemniej dar z siebie wymaga radykalnej decyzji, bez pozostawiania sobie otwartej furtki na wycofanie się.Para małżeńska w niektórych okolicznościach może być wezwana do bardziej radykalnej formy oczyszczenia ich relacji, zwanej nocą ducha. Jest to oczyszczenie bolesne. Można nie tylko przestać odczuwać miłość do drugiego, ale i stracić pewność jej istnienia Wówczas już przestaje się rozumieć własne małżeństwo. Niezrozumiałe stają się wtedy same racje, dla których chciało się wcześniej poślubić daną osobę. Przychodzi myśl o pomyłce w doborze partnera, a nawet w wyborze powołania. Mogą też trapić człowieka wątpliwości co do ważności ślubu. Noc nadciąga nie tylko na odczucia i afekty, ale powoli spowija umysł. Rozum ludzki niczego nie pojmuje albo też nie zamierza rozumieć. Pozostaje jedynie siła woli wytrwania przy złożonej obietnicy wierności. Zaczyna się duchowa walka na śmierć i życie, wymagająca sięgania po broń modlitwy. Jan Paweł II opisywał to małżeńskie zmaganie na przykładzie biblijnej pary Tobiasza i Sary poddanych próbie życia i śmierci. „Łącząc się ze sobą jako mąż i żona, mają znaleźć się w sytuacji, w której zmagają się ze sobą siły dobra i zła i przesilają się wzajemnie... W tym ujawnia się prawda i moc miłości, że jest zdolna stanąć pomiędzy siłami dobra i zła, jakie zmagają się w człowieku i wokół człowieka, ufna w zwycięstwo dobra i gotowa uczynić wszystko dla tego, aby dobro odniosło zwycięstwo”. Dobro ma szanse zwyciężyć, o ile miłość ludzka znajdzie oparcie w modlitwie i liturgii Kościoła. Stawką jest wierność całkowita i bezwarunkowa, podjęta nie „dla dobra dzieci”, nie z obawy o to, co powiedzą inni, ani też dla rodzinnego „świętego spokoju”, ale dla dopełnienia daru z siebie. Małżeństwo trwa nadal siłą woli, która nie przestaje mówić „tak”, nawet jeśli rozum już od dawna nie podziela przesłanek przemawiających za pozostaniem dalej ze współmałżonkiem. Noc ducha przeżywał Chrystus, gdy na krzyżu dopełniał swoją ofiarę, konsumując niejako akt małżeński z Oblubienicą-Kościołem. Można sobie poczytać za szczególny przywilej ze strony Chrystusa możliwość przeżywania swej trudnej i bolesnej miłości z miłością Zbawiciela, która wybawiała od zła ten skomplikowany świat. Wiara zachowywana podczas doświadczenia nocy ducha osiąga najwyższy stopień oczyszczenia. Tak dzieje się w przypadku par, w których małżonkowie pozostają sobie wierni, nawet gdy rozum własny albo innych osób przechodzi kolejne fazy protestu i zbuntowania. O takiej miłości można wówczas powiedzieć, że nie żąda racji.Wielu młodych zakochanych pragnęłoby – nawet jeśli to niedorzeczne – nie tylko żyć do końca razem, ale i móc umrzeć razem. Niestety, zdarza się coś takiego wyjątkowo rzadko, co oznacza, że większość małżonków musi przejść próbę odejścia drugiej ukochanej osoby. Obaj współmałżonkowie są teoretycznie wystawieni na tę gorzką perspektywę, choć statystyki potwierdzają, iż to kobiety częściej muszą mierzyć się z doświadczeniem wdowieństwa. Oto skrajne stadium oczyszczenia na poziomie uczuciowych więzi i odczuwanej samotności: niemożliwość dalszego dzielenia wielu szczegółów życia, które towarzyszyły małżonkom przez wiele lat. Brakuje znanych gestów, pieszczot, rozmów, wspólnych wyjść do kościoła czy do parku. Nawet ostatni okres życia w chorobie i pomaganie sobie nawzajem mogły tylko wzmocnić uczucie przywiązania. To ciężka próba, również duchowa. Po latach spędzonych w komunii ciał, zwierzeń, sporów, modlitw nie łatwo przestawić się na drogę życia duchowego w pojedynkę. Lecz czy jest to konieczne?Wiele osób owdowiałych mówiło o pewnej nowej formie życia razem ze współmałżonkiem będącym „po tamtej stronie”. Jean Guitton opisywał to jako przejście od komunikacji do komunii. Kościół wyznaje wiarę w świętych obcowanie (communio sanctorum), nowy sposób doświadczania obecności drugiej osoby poprzez Chrystusa zmartwychwstałego. Śmierć boleśnie dzieli małżonków, lecz czasem wprowadza ich w nową, głębszą więź komunikacji duchowej. Oto nowa jakość duchowości małżeńskiej przeżywanej we wdowieństwie. Pozostaje pytanie: co się będzie z nami działo, gdy umarli zmartwychwstaną? Jezus tłumaczył faryzeuszom: „Przy zmartwychwstaniu bowiem nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, lecz będą jak aniołowie Boży w niebie” (Mt 22,30). Z tego mogłoby wynikać, że przymierze małżeńskie kończy się wraz ze śmiercią. Takie myślenie mogłoby budzić duchowy niepokój, a nawet przygnębienie. Czyżby małżeństwo miało tak lichy ciężar gatunkowy, iżby miało rozpuścić się w niebie? Niegdyś przysięgę małżeńską wyrażano słowami: „póki śmierć nas nie rozłączy”, dziś nowożeńcy wypowiadają słowa: „ślubuję ci miłość, wierność... po wszystkie dni mego życia”. Różnica jest znacząca. Bowiem słowa „po wszystkie dni mego życia” można rozumieć również w sensie życia wiecznego. Zresztą Pan Jezus nie powiedział, że w niebie mąż i żona nie będą ze sobą razem; powiedział tylko, że tam „nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić”. Niebo to miejsce, gdzie będziemy żyć miłością. Definitywna, pełna więź miłości z Trójosobowym Bogiem umożliwi nam pełną komunię miłości pomiędzy nami, ludźmi zbawionymi. Toteż w stanie zmartwychwstania będziemy o wiele bliżej tych, których na ziemi kochaliśmy.

[Koniec cz. 2]

Ks. prof. Robert Skrzypczak

Pismo Poświęcone Fronda nr 61 (r. 2011)