Z lektury tygodnika „Wprost” dowiedziałem się właśnie, że „podejście do seksu się zmienia, bo Polacy gremialnie przestali słuchać tego, co mówią w tej sprawie księża”. „W seksie nie uznaję żadnych tabu – deklaruje młody biznesmen z Warszawy. – Wszystko jest dla ludzi. Moja partnerka myśli podobnie. Razem odwiedzamy sex-shopy i wybieramy gadżety: wibratory, lubrykanty i frymuśną bieliznę dla niej, czasem pornosy”. Ktoś inny z przytomnością zauważa, że „wszystko jest dozwolone, tak długo jak nie chodzi o przemoc i obie osoby się na to zgadzają”. Zresztą „młodzi Polacy są otwarci na nowe doświadczenia... Najczęściej zamieszczają na portalach towarzyskich ogłoszenia, w których poszukują partnerów do trójkątów, czworokątów i jeszcze innych erotycznych konfiguracji”. Ponadto coraz więcej par dopuszcza seksualne relacje poza małżeństwem, co potwierdzają raporty, według których coraz więcej Polek i Polaków decyduje się na zdrady małżeńskie bez poczucia grzechu. Zdrada, jak z tego wynika, to wymóg cywilizacji nowoczesnych samic i samców sprawnych seksualnie. Do tego wszystkiego dochodzi ogłaszanie końca ery małżeństw oraz zapewnienia, że Polacy „dojrzeli już” do zalegalizowania tzw. związków partnerskich. Kiedy zbolały i zniechęcony – w przekonaniu, że jako ksiądz jestem już dinozaurem z innej epoki – rozważałem oddanie się na resztę mego życia medytacjom o egzystencji aniołów, przyszedł mi z pomocą psycholog i terapeuta Zbigniew Nęcki, który mimo wszystko przyznał, że „to fajnie brzmi, gdy mówi się o seksualnych zabawach czy rewolucjach, ale jednak wszyscy chcemy mieć partnera na wyłączność. To był i jest dla człowieka podstawowy model związku. Z każdego innego rodzą się tylko frustracje”.

Potwierdzić to mogłyby – gdyby potrafiły mówić – ściany gabinetów poradni rodzinnych oraz kratki konfesjonału. Poważnie nadwerężony w przekonaniu, czy Polacy chcą jeszcze słuchać swych duszpasterzy, postanowiłem, niejako contra spem, złapać byka za rogi, sporządzając swój własny raport na temat małżeństwa, ciała i seksualności. Skąd miałbym się na tym znać, skoro żyję w celibacie? A lekarz, by znać się na ludzkich dolegliwościach, musi je koniecznie sam osobiście przechorować? Zresztą, zamierzam w tej delikatnej materii powołać na eksperta Jana Pawła II. Czytelnik natomiast niechaj sam oceni, czy warto „przestać słuchać tego, co mówią w tej sprawie księża”.

KONIEC MONOPOLU NA AUREOLĘ

Pewna kościelna artystka utrzymywała, że zdecydowanie woli grać na pogrzebach niż na ślubach. Te pierwsze nastrajały ją optymistycznie – wszak gorzej już być nie może. W przypadku zaś ceremonii ślubnych, po ich zakończeniu należy spodziewać się tylko gorszego. Skąd bierze się klimat lęku przed byciem przewiązanym stułą na zawsze? Czyżby nastały czasy „mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet”, i na odwrót? Skąd dreszcz spanikowania wobec przemiany kobiety, partnerki czy kochanki w żonę, chłopaka zaś czy kochanka w męża? Przecież Bóg zagubionemu w Raju Adamowi podarował Ewę jako „pomoc”. Może stresogennie na mężczyznę działa fakt, iż – jak tłumaczą żydowscy rabini – bywa, że człowiek dostanie ową pomoc „dla siebie”, ale czasami też i „przeciwko sobie”? Na niewiele zdadzą się poradniki przetrwania w rodzinie, skoro podstawowe doświadczenie miłości dwojga osób coraz bardziej przypomina oddalający się kontynent. Napisano już tysiące książek z psychologii, teologii i seksuologii małżeńskiej. Może nadszedł czas na odkrycie nowej duchowości, która nie będzie ani jezuicka, ani karmelitańska, ani franciszkańska, ale małżeńska?

Kościół nie jest złożony jedynie z duchownych, lecz ze wszystkich osób ochrzczonych – orzekł Sobór Watykański II. Co więcej: jego miażdżącą większość stanowią chrześcijanie żyjący w małżeństwie. Cóż z tego, skoro proponowane małżonkom w Kościele formy duchowości nie różnią się od tych, jakimi zadowolić by można mnicha z szerokim kapturem czy zakonnicę w wykrochmalonym kornecie. Jeden z prekursorów duszpasterskich warsztatów dla małżeństw we Francji ojciec Henri Caffarel pisał u zarania debat soborowych: „Kościół nie może traktować świeckich tak, jakby wszyscy oni żyli w pojedynkę, i w dodatku w celibacie”. Tymczasem powoli w samoświadomości katolików wyłania się nowa teologiczna wizja małżeństwa pojmowanego jako rodzaj chrześcijańskiego powołania, będącego w stanie doprowadzić żyjące w nim osoby do poziomu świętości przeżywanej „po świecku”. Trudność tkwi w powiązaniu tego, czego w wyobraźni autorów wielu konferencji czy podręczników życia duchowego pogodzić się nie da – świętości z seksem.

Chrześcijaństwo to religia ciała, bowiem wzięło początek z wydarzenia wcielenia się Słowa Bożego. Chrześcijanie nie mogą podchodzić z pogardą do własnej cielesności, o ile nie chcą odnieść się z pogardą do samej istoty swej wiary. „A Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami” (J 1,14). Potępianie ciała doznającego uciechy oznacza równocześnie potępianie ciała, które cierpi, pracuje, klęczy i się modli. Taka postawa deprecjonowania ludzkiej cielesności charakteryzowała manicheizm. „O ile dla mentalności manichejskiej ciało i płeć jest poniekąd «antywartością» – tłumaczył Jan Paweł II – o tyle dla chrześcijaństwa jest ono zawsze «nie-dość-wartością».Potężnym oparciem dla duchowości małżeńskiej jest teologia ciała zaproponowana Kościołowi przez Jana Pawła II. Jeszcze nigdy żaden zwierzchnik Kościoła nie poświęcił tak obszernego nauczania jednemu zagadnieniu. Ponad pięć lat wygłaszanych katechez: od 5 września 1979 do 28 listopada 1984 roku, z przerwą na okres rekonwalescencji papieża po zamachu w 1981 oraz na kilka spotkań poświęconych odkupieniu w Roku Świętym 1983. Sto dwadzieścia dziewięć przemówień, ponad osiemset stron tekstu. Genialne nauczanie – podsumował kardynał Angelo Scola; „bomba zegarowa”, która już tyka w oczekiwaniu na wybuch – przewidywał papieski biograf George Weigel. W przekonaniu papieża „nasza seksualność jest czymś znacznie donioślejszym, niż to sobie wyobraża rewolucja seksualna... Miłość seksualna jako obraz wewnętrznego życia Boga dopiero zaczyna kształtować teologię kościelną, nauczanie i edukację religijną. Kiedy się to dokona, doprowadzi to do dramatycznego rozwoju poglądów na prawie każdy wielki temat Wiary”.

Teologia ciała Jana Pawła II ułożona została w pewien tryptyk. Jako taka znajduje oparcie w trzech zasadniczych fragmentach Ewangelii św. Mateusza. Pierwszym jest odpowiedź Jezusa na dywagacje faryzeuszy dotyczące kwestii dopuszczalności rozwodu, w której Nauczyciel wskazał na pierwotny zamiar Boga wiążący się z decyzją o stworzeniu człowieka w raju jako mężczyzny i kobiety (Mt 19,3-8). Ten zamiar wyraża świadectwo biblijnej Księgi Rodzaju: „i będą oboje jednym ciałem” (Rdz 2,24), co oznacza, że mężczyzna i kobieta przeżywający jedność cielesną stanowią wyraz jedności Osób Boskich pomiędzy sobą. Człowiek jako osoba jest zatem podobny do Boga dzięki swej racjonalnej, duchowej naturze, ale jeszcze bardziej dzięki swej zdolności do życia w relacji z drugą osobą: „obrazem i podobieństwem Boga stał się człowiek nie tylko przez samo człowieczeństwo, ale także przez komunię osób, którą stanowią od początku mężczyzna i kobieta... Człowiek staje się odzwierciedleniem Boga nie tyle w akcie samotności, ile w akcie komunii”. Drugi fragment Ewangelii, na który powoływał się Jan Paweł II, odnosił się do cudzołóstwa w sercu (Mt 5,27-28), mającego związek ze sposobem spoglądania na drugą osobę. Chodzi o spojrzenie ujawniające postawę „zepchnięcia (drugiej osoby) na pozycję «przedmiotu dla mnie», przedmiotu pożądania”. W trzecim fragmencie Ewangelii Jan Paweł II podkreślał związek przeznaczenia ludzkiego ciała ze zmartwychwstaniem (Mt 22,23-30): „Nie chodzi tutaj o przeobrażenie jego natury w anielską, czyli czysto duchową. Kontekst wskazuje wyraźnie na to, że zachowa on w tym «przyszłym świecie» swoją własną ludzką naturę duchowo-cielesną. Gdyby miało być inaczej, nie byłoby sensu mówić o zmartwychwstaniu”. Do tego ewangelicznego tryptyku papież dołączył też refleksje wynikające z analizy nauczania św. Pawła o tajemnicy małżeństwa (Ef 5,21-33) w analogii do odwiecznej miłości łączącej Chrystusa i Kościół.W swoich katechezach Jan Paweł II przekonywał, że małżeństwo wcale nie jest w Kościele jakąś kategorią typu B. Stanowi ono jedną z dwóch dróg realizacji osoby poprzez dar z samej siebie: drogę konsekracji siebie w przyjęciu celibatu dla Królestwa niebieskiego, bądź drogę konsekracji siebie poprzez wierność małżeńską. Cóż to oznacza? Nic innego jak to, iż Kościół głoszący przez niemalże dwa tysiące lat swego istnienia uprzywilejowany ideał świętości dziewictwa przeżywanego za murami klasztoru, dziś dociera do odkrycia podobnego ideału świętości naznaczonej przymierzem dwóch ślubnych obrączek. „Dosyć wmawiania chrześcijańskim małżonkom, że ich związek jest «stanem niedoskonałości» – dowodził ojciec Caffarel. – Potrzeba dostarczenia im pewnej «duchowości» opracowanej nie w oparciu o standardy życia zakonnego, ale w oparciu o ich rzeczywisty styl życia, biorącej pod uwagę jego wymogi czy trudności, ale też i jego uroki”. Wyniesienie na ołtarze przez Jana Pawła II w 2001 roku pary małżonków Luigiego i Marii Beltrame Quattrocchi miało na celu pokazanie, że można zostać świętym nie pomimo trwania w małżeństwie, ale dzięki niemu. Więcej jeszcze: błogosławiony Jan Paweł II był przekonany, że „przyszłość świata i Kościoła idzie przez rodzinę”. Chrześcijanie żyjący w małżeństwie są więc nowym rodzajem proroków dalszych losów religii Chrystusa.

POWOŁANIE JEST JEDNO

Szczęście – to najczęstszy refren śpiewany przy okazji zaślubin. Czy on uczyni mnie szczęśliwą? Czy będę z nią szczęśliwy? Trudno o znalezienie innego równie niejednoznacznego pojęcia jak szczęście: ona będzie zadowolona, gdy w związku odnajdzie głębokie uczucie i bezpieczeństwo; on – zadowalający seks. Liczy się jeszcze osiągnięcie odpowiedniego statusu materialnego i ucieczka od samotności. Łatwo w tym wszystkim potraktować drugą osobę jak wyłączną własność. Lecz nikt nie lubi być potraktowanym instrumentalnie, jako środek do zaspokojenia czyichś potrzeb. Małżeństwo w takim układzie byłoby co najwyżej przeżywanym we dwoje egoizmem.Tymczasem biblijna Księga Rodzaju pokazuje człowieka, który w raju przeżywa swe pierwotne doświadczenie samotności, przez co nabiera przekonania, że sam sobie nie jest w stanie wystarczyć. Musi się komuś podarować. Na tej podstawie rozpoznaje siebie jako osobę. „Dar bowiem ujawnia jakby szczególną prawidłowość, cechę bytowania osobowego – owszem, samej osobowej istoty – tłumaczył Jan Paweł II. – Kiedy Pan Bóg stwierdza, że «nie jest dobrze, ażeby człowiek był sam» (Rdz 2,18), wskazuje iż «sam» nie realizuje całkowicie tej istoty. Realizuje ją tylko bytując «z kimś» – i jeszcze głębiej, jeszcze gruntowniej: bytując «dla kogoś»”.Podejście do życia rozumianego jako powołanie dotychczas nabierało uzasadnienia w przypadku kogoś, kto pukał do bram seminarium duchownego albo zamierzał osiąść w klasztorze. Także niektóre zawody wymagające szczególnego poświęcenia się na rzecz innych – lekarza czy nauczyciela – nazywane były w podobny sposób. A co z małżeństwem? Czy jest to naturalny stan, w stronę którego zdaje się skłaniać niemalże każdy człowiek, czy też chodzi o szczególny rodzaj powołania? Wszyscy ludzie są stworzeni do małżeństwa w tym sensie, iż chłopcy szukają dziewczyn, dziewczyny zaś interesują się chłopakami. Nie potrzeba w tym względzie żadnej nadprzyrodzonej interwencji, zważywszy, że wszystko układa się w zgodzie z naturalnymi skłonnościami człowieka. Dlatego za przesadę należałoby uznać przypisywanie temu kategorii chrześcijańskiego powołania. Nasza psychosomatyczna struktura czyni z nas naturalnych aspirantów do ślubnego kobierca, a przynajmniej do form życia tamtemu podobnych. To tłumaczy ból istnienia tych osób, które nie potrafią mimo prób ułożyć sobie życia we dwoje.Skąd zatem pomysł, by małżeństwo traktować jako specjalne powołanie od Boga? Czy miałoby to oznaczać, że Bóg arbitralnie jednej osobie przypisuje drugą, zadaniem zaś człowieka jest odszukać tę drugą „połowę siebie samego” w tłumie wielomilionowych atrakcyjnych mężczyzn i kobiet? Taka filozofia może być niezmiernie ryzykowna, zamieniając czyjeś życie w neurotyczne napięcie, by nie przeoczyć opatrznościowej okazji w odgadnięciu, kogo to Bóg mu przeznaczył. Małżeństwo przypominałoby loterię, w ramach której ktoś okazałby się większym szczęśliwcem od innych. Ewentualne trudności w związku można by zrzucić na karb błędnego doboru partnera. Bardziej przekonujące wydaje się spoglądanie na wybór współmałżonka jako na wypadkową działania ludzkiego rozumu i wolności. Takiego wyboru podejmuje się każdy osobiście pod okiem Boga i przy wsparciu modlitwy (własnej bądź cudzej), w który to wybór Bóg angażuje się przy pełnej współpracy z człowiekiem. Niewątpliwym powołaniem ze strony Boga jest natomiast propozycja życia jako daru z siebie dla innych. Małżeństwo jest w tym świetle sposobem urzeczywistnienia takiego powołania. Jak wyjaśniał Jan Paweł II, „małżeństwo wówczas tylko odpowiada powołaniu chrześcijan, jeżeli odzwierciedla się w nim owa miłość, jaką Chrystus – Oblubieniec obdarza Kościół – swą Oblubienicę, i jaką Kościół (na podobieństwo żony „poddanej”, a więc w pełni oddanej) stara się odwzajemniać Chrystusowi”. Użycie słów „wówczas tylko” pozwala odróżnić, kiedy małżonkowie realizują specyficzne powołanie od Boga, a kiedy tkwią jedynie w naturalnym stanie życia. Jeśli natomiast małżeństwo stanowi ludzką odpowiedź na Boskie powołanie do przeżycia siebie w oddaniu się drugiej osobie na wzór Chrystusa ofiarującego się swej najdroższej Eklezji (Kościołowi), wówczas w stosunku do innych zadań i powinności życiowych obowiązywać będzie tak zwana „hierarchia miłości”. Ma to wyjątkowy sens zwłaszcza w odniesieniu do narzucających się zewsząd wymogów nowoczesnej socjotechnicznej cywilizacji, przymuszającej jej użytkowników do poświęcania wszystkiego – wydawałoby się – najwyższym wartościom profesjonalizmu. Bywa, owszem, że ktoś – jak Maurice Schumann czy Giorgio La Pira – dla pełnego zaangażowania się w politykę wyrzekł się własnej prywatności. Zdarza się również, że ktoś ponosi małżeńskie fiasko, jak Camille Saint-Saëns, nie potrafiąc pogodzić z sobą dwóch powołań, osobistego i artystycznego. Niemniej życie małżeńskie kierować się musi zasadą hierarchii miłości, którą Matka Teresa z Kalkuty wyjaśniła pewnemu kanadyjskiemu przedsiębiorcy w ten sposób: „Pan nie może wszystkim dowolnie dysponować, bo nie wszystko do pana należy. Zostało panu jedynie powierzone. Należy tym zarządzać w duchu Chrystusa, wprowadzając w życie chrześcijańską hierarchię wartości. Zważywszy, że jest pan osobą żonatą, na pierwszym miejscu jest żona, potem dzieci, a dopiero na końcu pracownicy firmy”. Dla zaszczytnego zadania wychowania dzieci warto nieraz poświęcić nawet własną zawodową karierę. Nie wolno przy tej okazji zignorować pracy kobiet wewnątrz rodziny. „Trud każdej kobiety – pisał Jan Paweł II – związany z wydaniem na świat dziecka, z jego pielęgnowaniem, karmieniem, wychowaniem, zwłaszcza w pierwszych latach, jest tak wielki, że nie może mu dorównać żadna praca zawodowa”.

SIŁA PRZEBACZENIA

Może nigdzie indziej, jak w małżeństwie, człowiek doświadcza swoich i cudzych ograniczeń: ograniczeń ciała odległego od ideału, ograniczeń charakteru, intelektu, wiary... Aby je zaakceptować, czy nawet polubić, należy rozpocząć od przebaczenia. Nawet samo marzenie o tym, że zdoła się zmienić współmałżonka, jest niebezpieczną iluzją. Zresztą stan zakochania nie sprzyja przytomności umysłu. Zazwyczaj druga osoba wydaje się wyposażona w same zalety. Lecz po kilku latach małżeństwa gaśnie gorączka zakochania i wówczas boleśnie ujawniają się wszystkie wcześniej lekceważone defekty: rany uczuciowe, seksualne czy duchowe zaznane w dzieciństwie lub w okresie dorastania. Ich ujawnienie się może spowodować małżeński kryzys lub wręcz pragnienie separacji. „To nie jest osoba, z którą się ożeniłem!”. Tymczasem, owszem – tak.Nikt nie uchodzi za jaśniepana w oczach swego sługi. Małżeństwo to surowa, a zarazem wspaniała lekcja życia. Nie da się zakamuflować czegokolwiek na dłuższą metę. Wszystkie maskarady wymyślone po to, by ukryć stan swego wybrakowania, zawodzą jedna po drugiej. Nie da się zachować nienagannego makijażu o świcie w pościeli ani tym mniej wiecznie trwałego serdecznego stosunku do teściów. Można brylować jak lew salonowy w towarzystwie i równocześnie zdobywać się na najgłupsze pomysły w życiu codziennym. Podobnie i zgrzebny, siermiężny brak naturalnego wdzięku wypełznie prędzej czy później spod kostiumu wyćwiczonych dobrych manier. Tym samym prawom poddane jest życie duchowe małżonków: w narzeczeństwie gorliwie zaliczali wszystkie rekolekcje, pielgrzymki i czuwania, z czasem dali się pokąsać mrocznym bestiom rutyny i połowiczności.Zaakceptowanie drugiej osoby wymaga przede wszystkim skończenia z idealizowaniem jej, a tym bardziej z podporządkowywaniem wszystkich i wszystkiego własnym ideałom małżeństwa i rodziny. Kochać można tylko w prawdzie, a na prawdę trzeba się zgodzić. Droga do uczynienia z własnego życia daru dla drugiego wiedzie przez przebaczenie. Przebaczenie należy się w pierwszej kolejności ciału. „Ciało objawia człowieka. W tej najzwięźlejszej formule jest już zawarte wszystko, co w strukturze ciała jako organizmie, o właściwej mu żywotności, o fizjologicznej specyfice płci powie kiedykolwiek ludzka wiedza”. Nie da się jednakże urzeczywistnić daru z samego siebie, zanim nie zaakceptuje się daru, jakim jest ciało. Dar osoby dokonuje się bowiem poprzez dar cielesny.Jest przejawem manichejskiego podejścia do życia lekceważenie cielesności, jakby człowiek był bytem anielskim, czystym duchem. Manicheizm był w dziejach chrześcijaństwa źródłem wielu herezji. Jedna z nich polegała na wrogości wobec własnego ciała i seksualności. Męskość i kobiecość co najwyżej były tolerowane ze względu na konieczność prokreacji. Istnieje potrzeba pojednania się z własnym ciałem, jakie otrzymaliśmy od Boga wraz z jego niedoskonałościami i limitami. Bez tej zgody zawartej z własnym ciałem pozbawiamy się istotnego narzędzia dania się innym osobom. Nie można bowiem dać się drugiemu w ciele bez pokochania tego ciała. Lecz potrzeba także zaakceptować ciało drugiej osoby, takie jakie ono jest, aby umożliwić także tej osobie dar z samej siebie. Nigdy nie będziemy w stanie oszacować dostatecznie zgubnego wpływu, jaki w tym względzie wywierają na ludzką wyobraźnię środki masowego przekazu (telewizja, kino, czasopisma, reklamy) nieustannym idealizowaniem ludzkiego ciała. Nieuniknione porównywanie warunków fizycznych własnych czy partnerki z doskonałymi ciałami aktorów i modelek prowadzi do neurozy naśladowania, tym bardziej skazanego na porażkę, im mniej bierze się pod uwagę, jaki udziału w procesie upiększania celuloidowych postaci przypada efektom specjalnym. Zdrowe jest wszystko to, co pomaga nam zaakceptować kochaną osobę. Kochać drugiego oznacza spoglądać na jego ciało jak na znak osoby stworzonej po to, by się dać. Tym sposobem można dojść do zaakceptowania pewnych defektów drugiego jako oznak jego niepowtarzalnej wyjątkowości. Jest to sprawdzian dojrzałej miłości.Potrzeba przebaczać nieustannie własnemu ciału, pomagając mu w coraz hojniejszym uczestniczeniu w radości dawania się drugiej osobie. I to bez względu na wiek. W każdej sytuacji nasze spoglądanie na swoje ciało musi dokonywać się w świetle tego sposobu, w jaki patrzy na nas Bóg. Wówczas nawet zmarszczki czy oznaki przyjętego macierzyństwa pozostawione na ciele kochanej kobiety nie będą traktowane jako defekt, a raczej jako dowód życia, które zużywa się w akcie dawania. To nie lustro będzie wystawiało ocenę wyglądowi kobiety, lecz spojrzenie małżonka wdzięcznego za piękno osoby, która zgodziła się uczynić z siebie całkowity dar dla niego. Piękno osoby ujawnia się w spojrzeniu tego, który ją kocha. Gdy brakuje tego rodzaju miłości w oczach osoby, z którą przeżywa się chwile intymności, wówczas sama intymność staje się bolesna, a osoba, która o nią poprosiła – radykalnie jej niegodna.Przeżywanie życia jako daru wymaga nieustannego stosowania przebaczenia. W niektórych przypadkach może ono działać jak antybiotyk. Tego typu lekarstwa można używać pod warunkiem ścisłego zastosowania się do wskazań lekarskich, co zakłada pokorę pacjenta. Takiej pokory wymaga sztuka przebaczania sobie nawzajem w małżeństwie czynów i postaw nieraz powtarzających się z beznadziejną konsekwencją. Przebaczenie – jak zalecał Jezus Chrystus – domaga się nieraz „siedemdziesięciosiedmiokrotnego” zastosowania (por. Mt 18,21n: Panie, ile razy mam przebaczyć, jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie?). Ponadto nie można go nigdy milcząco zakładać, a raczej o nie co jakiś czas pokornie poprosić. Wiedzą dobrze o tym mnisi żyjący we wspólnocie zakonnej, którzy wymyślili dla siebie regułę zwaną „kapitułą win”, która zakłada publiczne przyznawanie się do błędów i zaniedbań popełnianych przeciwko miłości bratniej oraz dawanie sobie nawzajem przebaczenia. Jest to mur bezpieczeństwa wybudowany przez mądrość zakonną przeciw zasadzkom złego, które mogą zranić boleśnie, a nieraz i zniszczyć wspólnotę klasztorną. Bez przebaczenia małżeńska jedność przerodzi się szybko w styl życia nie ze sobą, ale „obok siebie”, skazując męża i żonę na powolne obojętnienie względem siebie. Kiedy małżonkowie wchodzą w cielesną bliskość ze sobą bez udzielenia sobie nawzajem przebaczenia, wówczas moment miłosnego oddania przeobraża się w zafałszowaną farsę. Iść do łóżka z drugą osobą bez przebaczenia, to jakby wchodzić w czyjąś intymność z kamieniem ukrytym w dłoni. Bardzo często niewierność małżeńska okazuje się wynikiem tego, iż zbyt wiele mroku i cienia zaległo w sercu tych, którzy od dawna przestali sobie mówić prawdę w miłości. Pokora i przebaczenie czyni mocnym kruszec, z którego zbudowane są więzy trwałych i wypróbowanych związków.

LITURGIA CIAŁ

W sercu każdego mężczyzny i kobiety odzywa się pewien rodzaj tęsknoty za inną rzeczywistością. Sprawia ona, że seksualność, mimo iż często uwikłana jest w świadomość grzechu, jednocześnie kojarzy się z czymś wielkim i szlachetnym. Jan Paweł II w tym znaczeniu ludzkiej seksualności nadaje rangę pewnej sakramentalności. „On bowiem poprzez swoją widzialność – poprzez swą męską/kobiecą widzialność – staje się znakiem widzialnym owej ekonomii prawdy i miłości, której źródło jest w Bogu samym”. W samym centrum tej sakramentalności rzeczywistości stworzonej znajduje się małżeństwo, które z racji swej uprzywilejowanej pozycji w całym porządku stworzenia – powołane do istnienia na zakończenie szóstego, ostatniego dnia stwarzania świata jako ukoronowanie faktu zaistnienia w świecie ludzi – nazwane zostało „sakramentem pierwotnym”. Seksualność jest zatem dobra, skoro Bóg poprzez nią zechciał wyrazić samego siebie: „Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę” (Rdz 1,27). Nie stanowi ono zwykłego przejawu zwierzęcości, którą musimy w jakiś sposób uczyć się przeżywać przez kulturalne sublimowanie. Jest ono raczej znakiem wodnym Boga umieszczonym w człowieku, przeznaczonym do ukazywania na najbardziej podstawowym poziomie życia ludzkiego prawdy o tajemnicy Trójcy Świętej. Stąd chrześcijańska duchowość małżonków przeżywana jest nie pomimo seksualności, ale dzięki niej. Życie seksualne osób sobie poślubionych nie jest dodatkiem do tego, co duchowe, ale samym duchowym centrum spotkania małżonków z Bogiem, płaszczyzną doświadczania Go, pewnym sposobem sprawowania liturgii przy pomocy ciała, podczas której małżonkowie złączeni ze sobą otwierają się na łaskę Ducha Świętego.Bóg stworzył człowieka nie jako byt duchowy z dopiętym do niego ciałem, ale jako jedność cielesno-duchową. Nie jest on złożeniem duszy i ciała albo – jak chciał Kartezjusz – duszą zawartą w ciele. Jest raczej „duszą wcieloną” lub „ciałem uduchowionym”. Lecz to jeszcze nie wyczerpuje całej definicji człowieka. Jest on bowiem ponadto męskością dla kobiety oraz kobiecością dla mężczyzny. To oznacza, że mężczyzna nie jest w pełni człowiekiem bez kobiety, ani kobieta bez mężczyzny. Człowiek w pełni urzeczywistnia się dopiero w byciu „jednym ciałem” łączącym mężczyznę z kobietą, co wyraziście podkreśla Biblia: „Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem” (Rdz 2,24). Złączenie cielesne wyraża dopiero pełnię człowieczeństwa. Człowiek został uczyniony przez Boga na Jego obraz i podobieństwo: „Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył; stworzył mężczyznę i niewiastę” (Rdz 1,27). Lecz ani mężczyzna w pojedynkę, ani kobieta sama z siebie nie stanowią owego Bożego wizerunku. Dopiero razem, w komunii osobowej. „Człowiek staje się odzwierciedleniem Boga nie tyle w akcie samotności, ile w akcie komunii – tłumaczył Jan Paweł II. – Jest wszakże «od początku» nie tylko obrazem, w którym odzwierciedla się samotność panującej nad światem Osoby, ale niezgłębiona, istotowo Boska Komunia Osób”21. Każdy anioł jest wspaniałym odbiciem Boskiej inteligencji, natomiast przywilej bycia Boskim obrazem przypadł w udziale człowiekowi. Aniołowie przewyższają nas o niebo zdolnościami umysłu, niemniej nie potrafią przekazać życia. Człowiek zaś owszem – potrafi przekazywać życie tak duchowe, jak i cielesne. Dlatego też każde połączenie się ciał kochających się mężczyzny i kobiety jest opowieścią o Bogu, jakby celebrowaniem liturgii ku Jego czci. Przywykliśmy być może zanadto utożsamiać Boga z przedwieczną Inteligencją, lecz Bóg nie przebywa w inteligencji, ale w miłości, wyrażając siebie w całkowitym dawaniu się i przyjmowaniu Osób Boskich wewnątrz Świętej Trójcy: Ojciec jako absolutny dar zaoferowany, Syn jako absolutny dar przyjmowany i Duch Święty jako absolutny dar wymieniany. W samym sercu Boga odbywa się owo wzajemnie obdarowywanie się Osób, czego ludzkie ciało jest wyrazem. „Ciało bowiem, i tylko ono, zdolne jest uczynić widzialnym to, co niewidzialne: duchowe i Boże. Ono zostało stworzone po to, aby przenosić w widzialną rzeczywistość świata ukrytą w Bogu odwieczną tajemnicę, aby być jej znakiem”22.Diabeł pewnie dlatego, że jest kłamcą i ojcem kłamstwa, odrzucił Boży projekt wcielenia. Dlatego stara się zafałszować i obrzydzić język ciała człowiekowi, aby ten nawet nie domyślił się, jakim powołaniem obdarzył Bóg jego ciało. Jest zatem całkowitą pomyłką pogarda okazywana ludzkiej cielesności i seksualności. Tym bardziej że dzięki niej widzialną i dostępną człowiekowi może się okazać tajemnica odwiecznej miłości Boga. Zdaję sobie sprawę, jak zaskakująco może brzmieć dla niejednego czytelnika twierdzenie, że niewyrażalna miłość Pana Boga ukazuje się człowiekowi bardziej i mocniej przy pomocy pokornego języka cielesnego złączenia, aniżeli przy użyciu wzniosłych i inteligentnych wywodów. Tymczasem oddanym sobie małżonkom o wiele więcej powie o Bogu miłosny orgazm, aniżeli wysublimowany traktat teologiczny. Z tego względu prorockim nazywał Jan Paweł II powołanie małżonków.

[Koniec cz. 1]

 

Ks. prof. Robert Skrzypczak

 

Pismo Poświęcone Fronda nr 61 (r. 2011)