No dobrze, ale jak do tych standardów odnieść nazwę wystawy, która niesie z sobą silne emocjonalnie znaczenie?

Tytuł który, jak wskazał publicysta Wojciech Stanisławski – sugeruje ciągłość, utożsamianie się i bliskość z żołnierzami Wehrmachtu. W naturalny sposób ten tytuł wywołał reakcję wielu polityków, którzy wyczuli w nim  usprawiedliwienie lub wręcz utożsamianie się z mieszkańcami Pomorza, którzy zostali powołani do Wehrmachtu. I to wokół tytułu ekspozycji, a nie samej wystawy wybuchł najgorętszy spór. Wątpliwości budzi też teza, że o Polakach w Wehrmachcie przez całe dekady zapomniano.

Problem z tym, że częściowo to milczenie jest całkiem zrozumiałe. Służba w Wehrmachcie była tragedią, ale i też czymś, czym trudno było się chwalić. Złożoność sytuacji mieszkańców Pomorza i Górnego Śląska, którzy przyjęli różne kategorie volkslisty, a potem wskutek tej decyzji byli powoływani do niemieckiej armii, polscy historycy opisywali w wielu książkach. Pisano o nich w wielu książkach jak np. w cyklu wspomnień śląskiego pisarza Alojza Lyski. Bzdurą jest jednak twierdzenie, że był to jakiś objęty ścisłą tajemnicą temat tabu. Motyw Polaków, którzy trafili do armii niemieckiej pojawił się choćby w najbardziej masowym filmie wojennym PRL-u czyli w „Czterech pancernych i psie”. Przecież jeden z głównych bohaterów Gustlik nie ukrywa, że został powołany do niemieckich wojsk pancernych i uciekł na sowiecką stronę, obezwładniając całą załogę swojego niemieckiego czołgu. Motyw mieszkańca Górnego Śląska, który ucieka z niemieckiej armii pojawił się w filmie w reżyserii Witolda Lesiewicza z 1958 roku „Dezerter”. Jest to też temat filmu „Pięciu” w reżyserii Pawła Komorowskiego z 1964 rok, gdzie pokazane jest jak w czasie bitwy o Monte Casino po obu stronach walki są żołnierze, których pierwszym językiem jest polska mowa. Nie wiadomo więc, dlaczego wokół wystawy tej wykreowano jakąś aurę ujawnienia od dekad skrywanego tabu. Natomiast jeżeli ktoś przygotowuje wystawę od dwóch lat, szczególnie na tak niełatwy temat to można od niego wymagać taktu i pewnej oględności. Problem powoływania do Wehrmachtu obywateli podbitych dzielnic włączonych do III Rzeszy dobrze poznali mieszkańcy francuskiej Alzacji i Lotaryngii. Ale co charakterystyczne, ludzi których dotknął tak dramatyczny los nazywa się tam francuskim określeniem „Malgre-nous”, czyli w polskim tłumaczeniu „wbrew samym sobie”. Ta nazwa podkreśla, że ludzie ci stanęli wobec dramatycznego wyboru. Albo przyjęcia karty powołania, albo konieczności ucieczki z groźbą trafienia do więzienia lub nawet obozu koncentracyjnego. Jeśli ktoś w tej sytuacji nazywa całą tą dużą grupę naszymi chłopcami to brzmi to jak jakiś tytuł reportażu goebbelsowskiej propagandy o sukcesach niemieckich żołnierzy przy zdobywaniu Grecji czy Ukrainy. Ta wystawa wzbudza też irytację, bo kojarzy się z nowym trendem liberałów. Głosi on, że nie można zasadniczo dzielić życiorysów na lepsze i gorsze. A w wypadku grup mniejszościowych – elementem ich tożsamości i emancypacji jest duma z tego innego od reszty losu większości narodu –losu w ostatniej wojnie.

Ten styl budzi sprzeciw osób wychowanych w przekonaniu, że są życiorysy, które są wzorem i które powinny być wzorem  co nie znaczy braku zrozumienia dla tych, których los i okoliczności historii zmusiły do służby, która nie przynosiła zaszczytu.

Czy naprawdę tak trudno to zrozumieć?