To było przeżycie. Małgosia odmawiała różaniec, a dzieci z nią. A ja z zaciśniętymi na kierownicy dłońmi pokonywałem ostatnie kilometry drogi na La Salette. Widoczność była niewielka, może z pięć metrów, a droga kręta, ale to i tak dobrze, bo jako człowiek z silnym lękiem wysokości zapewne miałbym o wiele gorzej, gdybym widział, jak wygląda przepaść tuż obok mojego samochodu. A tak widziałem tylko białą chmurę i nic poza nią, co pozwalało mi z lekka chojrakować przed żoną i dziećmi.

A gdy już klęknąłem w bazylice (do której z trudem można było trafić bo w mlecznobiałej mgle nie było jej widać) uświadomiłem sobie, że Pan Bóg pokazał mi życie w symbolu. Droga do Niego to nie autostrada, ale kręta ścieżka w górę. Zawrócić nie ma sensu, bo nie dotrze się do celu. Zakrętów nie brak, bo przecież nasze życie pełne jest doświadczeń, a po obu stronach ścieżki (czy drogi) są przepaście grzechu. Groźniejsze o wiele bardziej niż te obok nas. I czasem owe przepaście widzimy, dostrzegamy je w pełnym słońcu, a czasem Pan Bóg, tak jak nam w drodze do La Salette, przesłania je, daje łaskę braku świadomości tego, co nas może czekać, jeśli źle weźmiemy zakręt. To też bywa łaska.

Ale najważniejsze jest to, co nas czeka na końcu tej drogi. Gdy my dojechaliśmy już do celu było to coś przesłonięte chmurą, więc czyste piękno gór i wciśniętego między nie sanktuarium ani trochę nas nie rozpraszało. Widoczność była niewielka, więc poszliśmy do bazyliki, by tam uczestniczyć we mszy i spotkać się z żywym Bogiem. Tak też będzie, mam nadzieję, gdy drogą ku górze dotrzemy do Pana. Będziemy z nim. I nic nie będzie nam Go już przesłaniać. Piękno będzie zapierać dech, a Ona, Matka będzie obok nas, tak jak była zawsze, gdy ją wzywaliśmy.

Tomasz P. Terlikowski