Jaki jest zatem stosunek wiary do rozumu? Bóg wychodzi ku człowiekowi pierwszy i porusza jego wolę i serce. Doświadczenie wierzących pokazuje, że ten rodzaj wiedzy przez wiarę, choć inny niż poznanie w matematyce czy naukach przyrodniczych, daje przecież pewność przewyższającą wiedzę ludzką. Serce wierzącego sięga dalej niż sam rozum, dociera aż za zasłonę Bożych tajemnic, tak że człowiek jest przekonany o prawdziwości objawienia, choć dla rozumu jest ono jeszcze niepojęte.

Dopiero za wiarą idzie myślenie i próba naukowego opowiedzenia przedmiotu wiary (tym zajmuje się teologia). Ponieważ przeświadczenie wypływające z wiary „dokonuje się z wyprzedzeniem, myślenie musi usiłować je nadrobić (...) taka jest sytuacja wiary, jak długo człowiek uwikłany jest w historię. Dlatego też w ciągu całej historii musi istnieć teologia” (Joseph Ratzinger). Przypomina się tutaj zasada św. Anzelma z Canterbury: credo ut intelligam (wierzę, aby rozumieć). Jeśli wierzący udaje się w pielgrzymkę wiary, to teolog wędruje za nim, usiłując tłumaczyć to, co się dzieje w relacji Bóg ­– człowiek.

Niewierzący potrzebuje argumentów

Wiara ślepa do niczego nie doprowadzi, z kolei sam rozum nie może pchnąć człowieka ku Bogu dowodem tak logicznym, że aż bezspornym. Bóg kokietuje, ale do miłości nie zmusza. To dlatego nie rozum jest pierwszy, lecz wiara; prawdy rozumowe determinują postępowanie człowieka, a wiara opiera się na decyzji woli. Nie było więc i nie będzie dowodów na istnienie Boga czy prawdziwość prawd wiary, jednak dobrze jest, jeśli rozum tej wierze towarzyszy.

Niewierzący, by dokonać aktu wiary, będzie potrzebował nie tyle dowodów, co raczej argumentów na rzecz istnienia Boga (tzw. preambula fidei, przedsionki wiary) wskazujących, że istnieją przesłanki rozumowe, które asystują wierze, tak że staje się ona rozumna. Poszukujący będzie chciał się upewnić, że ten, który znalazł, potrafi opowiedzieć o tym, co znalezione, nie tylko językiem ekstazy religijnej, ale również z zachowaniem zdrowego rozsądku. Oczywiście wątpiący pewności nie uzyska, ale motywy wiary mu przedstawione mogą przeważyć szalę w kierunku decyzji zawierzenia.

Należy więc przygotować się do spotkań z niewierzącymi. Wymaga tego przede wszystkim miłość bliźniego, o którą prosił Pan. Dlatego nawet jeśli nam samym wydaje się, że nie potrzebujemy znać odpowiedzi na zadawane pytania, warto ich poszukać. Tak naprawdę jednak odpowiadamy nie tylko innym, ale i sobie samym, bowiem, jak to zauważył Michael Novak, „granica wiary i niewiary nie przebiega zwykle między poszczególnymi osobami, lecz raczej dzieli wnętrza naszych dusz”. Po każdym pocieszeniu duchowym – mówiąc językiem Ignacego Loyoli – przychodzi strapienie, a wierzący doświadcza wtedy podobnych zmagań co niewierzący; dobrze, jeśli samego siebie będzie umiał wtedy utwierdzić w wierze.

Ewangelizacja potrzebuje uzasadnienia

Przełóżmy to wszystko na język praktyki kościelnej: jeśli ewangelizator przepowiada wiarę, nie wolno mu zapomnieć również o tym, że tajemnice chrześcijańskie będzie musiał umieć uzasadniać także rozumowo. W przeciwnym razie – przepraszam za to porównanie – przypominałby akwizytora, którey proponuje wyjątkowy przedmiot, ale nie umie odpowiedzieć na pytania o jego działanie. Akwizytorom, ideologom i sekciarzom błyszczą oczy nie mniej niż chrześcijanom; jeśli mamy się czymś od nich różnić, potrzebujemy umieć w sposób niekoniecznie błyskotliwy, ale na pewno przemyślany, uzasadniać swoją wiarę.

Wydaje się, że współczesny świat nieświadomie woła o ewangelizację i apologię idące w parze. Takie połączenie wiary i jej uzasadnienia może stać się tym, co wyróżnia wiarę katolicką od innych przekonań religijnych, w tym także chrześcijańskich grup fundamentalistycznych. Zwracał na to uwagę Jan Paweł II, który remedium na duchowe zamieszanie widział w odnowionej praktyce duszpasterskiej: formacji biblijnej, sakramentalnej oraz apologetyce. „Jeśli zostaną zrealizowane te postulaty – pisał Ojciec Święty – wierzący będą mieli większe zaufanie do swej wiary katolickiej i w mniejszym stopniu będą podatni na propagandę tych grup i ruchów, które często dają coś całkowicie przeciwnego niż to, co obiecywali.”

Tak więc zarówno ze względu na innych, jak i nas samych, potrzeba dziś obok ewangelizacji również apologetyki. Do takiej postawy zachęca nas ewangelizator i apologeta w jednej osobie, autor natchniony: „Pana zaś Chrystusa uznajcie w sercach waszych za Świętego i bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest” (1 P 3, 15). Póki pielgrzymujemy po ziemi-obczyźnie, niech ewangelizacji towarzyszą te trzy: obrona, uzasadnienie i nadzieja.

 

Sławomir Zatwardnicki

(ur. 1975) – redaktor portalu Opoka, publicysta, autor kilku książek; ostatnio wydał Katolicki pomocnik towarzyski, czyli jak pojedynkować się z ateistą.

 

Tekst ukazał się w dwumiesięczniku „Szum z nieba” (Publikacja za zgodą Autora).