„Nasze serca są poranione, więc my je oklejamy plastrami. (…) Ale nie ma operacji na sercu. Boimy się tego strasznie, bo nie chcemy cierpienia, straty. Jeśli jednak zdecydujemy się na operację, która wiąże się z cierpieniem, jeśli wybierzemy ten czas cierpienia, prawdziwej pokuty i prawdziwego rozdzierania serca, to wtedy możemy powtórzyć za tymi wszystkimi coachami, że warto inwestować w siebie. Bo naprawdę zobaczymy w sobie piękno” – mówi w rozmowie z portalem Fronda.pl o. Maciej Ziębiec CSsR, kapelan w szpitalu na Stadionie Narodowym.

 

 

Fronda.pl: Rok temu, na początku Wielkiego Postu, bez ostrzeżenia spadła na nas pandemia koronawirusa. Wówczas wydawało się, że mimo całej tragedii, którą ze sobą niesie, może ona pomóc w przeżywaniu tego czasu. Zachęcić do modlitwy, do refleksji nad kruchością życia. Po roku stoimy już w innym miejscu. Jesteśmy wyposzczeni aż nadto. Zmęczeni lockdownem, obostrzeniami. Myślimy już tylko o powrocie do normalności. Marzymy o oderwaniu od tej rzeczywistości. Chcemy móc wyjechać, spędzić parę dni w hotelu, wyjść do restauracji czy na imprezę. Po co nam teraz Wielki Post? 

O. Maciej Ziębiec CSsR, kapelan w szpitalu na Stadionie Narodowym: Po to, żeby rozedrzeć swoje serce. Tego uczy nas ta cała pandemia i tego uczyć ma nas Wielki Post. Rozedrzeć serce…

Po pierwsze chodzi o rozdzieranie serca z powodu swojego grzechu. Widzę jakim jestem grzesznikiem i co się ze mną dzieje. Widzę jakim jestem pioruńskim egoistą. Pysznym, nieczystym, zdradliwym… Taki jestem. Rozdzieram więc serce, bo nie jestem w stanie sobie z tym porodzić. Ale mój Bóg jest w stanie. Muszę tylko rozedrzeć serce.

O tym właśnie mówi rozpoczynające Liturgię Słowa w Środę Popielcową czytanie z Księgi Joela. Prorok wzywa nas, abyśmy rozdarli serca i skierowali je do Boga, który jest litościwy, miłosierny, nieskory do gniewu i bogaty w łaskę. (Por Jl 2, 13) On to serce jest w stanie uleczyć, posklejać, uzdrowić.

Druga rzecz, którą robimy, ale nie jesteśmy jeszcze w tym doskonali, to rozdzieranie serca dla drugiego człowieka. Żeby on się w tym sercu zmieścił, odnalazł w nim miejsce dla siebie. Żeby odnalazł w nim miłość. To nie będzie możliwe, jeśli nie rozedrę serca. Jeśli Pan Bóg nie pozmienia mojego serca, nie będę nim w stanie naprawdę kochać.

Temu ma służyć Wielki Post.

Mówi Ojciec o rozdarciu serca, aby zobaczyć swój grzech. Z ust modnych coachów i psychologów słyszymy dziś nieustannie, że powinniśmy uwierzyć w siebie i swoje możliwości, docenić swoją wartość, dostrzec swoją wyjątkowość. W Środę Popielcową tymczasem katolicy pozwalają w kościołach posypać sobie głowy popiołem, na znak swojej słabości, małości i grzeszności. Potrzebujemy takich gestów? Powinniśmy skupiać się na swojej słabości? Wielu zarzuca Kościołowi, że w ten sposób jedynie próbuje wzbudzać w człowieku poczucie winy i go dołuje.

Nie ma tu żadnej sprzeczności. Rozdarcie serca jest piękną drogą patrzenia na siebie w taki sposób, w jaki patrzy Bóg. To droga doskonalenia się w miłości. To napełnienie swojego serca miłością doskonałą. Ale najpierw trzeba je rozedrzeć. Musimy zobaczyć swój grzech, słabości, rany, nasze ucieczki. To wszystko kryje się w naszych sercach, a może nas prowadzić do doskonałości.

Nasze serca są poranione, więc my je oklejamy plastrami. Tu nakleimy plasterek, tam nakleimy plasterek. Czasem podepniemy się pod „kroplóweczkę” – „kroplóweczkę” dobrej modlitwy, jakiejś jednej dobrej spowiedzi raz na jakiś czas, jakiejś jednej Mszy Świętej, kiedy akurat będę miał ochotę. I zaczynamy jakoś tam egzystować, bo ta „kroplóweczka”, jak to w szpitalach bywa, postawi mnie trochę na nogi. Ale nie ma operacji na sercu. Boimy się tego strasznie, bo nie chcemy cierpienia, straty. Jeśli jednak zdecydujemy się na operację, która wiąże się z cierpieniem, jeśli wybierzemy ten czas cierpienia, prawdziwej pokuty i prawdziwego rozdzierania serca, to wtedy możemy powtórzyć za tymi wszystkimi coachami, że warto inwestować w siebie. Bo naprawdę zobaczymy w sobie piękno. Dopiero wtedy naprawdę inwestujemy w siebie i zaczynamy w siebie wierzyć, kiedy zaczynamy wierzyć w łaskę, którą Pan Bóg nam daje, która nas zmienia. Często również tutaj jesteśmy niedowiarkami, bo nie wierzymy, że naprawdę możemy, że potrafimy naprawdę kochać.

Przez ten okres prowadzi nas post, modlitwa i jałmużna. Zdawałoby się, że każdy wie czym są. Tych terminów nie trzeba nikomu definiować. Na ich temat napisano biblioteki. Tymczasem dla wielu z nas pozostają abstrakcją. Post kojarzy się ze średniowieczem i wątpliwymi z dzisiejszej perspektywy praktykami głodówek i samookaleczania. Dziś Kościół zobowiązuje nas w Wielkim Poście dwa dni pościć ilościowo, nie jeść mięsa w piątki i zrezygnować z zabaw. To z kolei nieszczególnie inwazyjne praktyki. Taki post ma w ogóle jakiś sens? Jak Ojciec pości?

Jeśli chodzi o post jakościowy i ilościowy, to go zachowuję. Tyle, że dla mnie to jest za mało. Niektórzy wyrzekają się alkoholu, jakiś używek, nie jedzą cukierków. No super, rewelacja. Ale nie o to chodzi! To nie jest najważniejsze w poście.

Wszystkie te zewnętrzne rzeczy naprawdę są dobre i piękne. Ale istotą jest, by każda z nich prowadziła mnie do Boga zmieniającego moje serce. Jeśli zrezygnowanie z tego mięsa nie będzie rzeczywiście wpływało na moją wrażliwość, na moją wiarę i moje zbliżenie do Chrystusa, to nie ma żadnego sensu. Jeśli odłożę sobie jakieś finanse i dam troszeczkę biednym po to, żeby mnie docenili, żebym czuł się z tym dobrze i mógł się tym chwalić, budując swoje ego – to kompletnie nie o to chodzi. Jeżeli post nie prowadzi do rozdarcia serca, do nawrócenia ku zmieniającemu to serce Bogu, to będzie ten post bezowocny.

Dlatego post musi wiązać się z konkretnym wyrzeczeniem. Jeżeli rezygnacja z jedzenia mięsa nie sprawia komuś problemu, a sprawia mu problem rezygnacja z telefonu, bo jest uzależniony od internetu, to taki post niech wybierze. Muszę wybrać coś, co mnie zaboli. Bo post jest cierpieniem. Jałmużna ma być cierpieniem, ma mnie zaboleć.

Ostatni rok był dla nas wszystkich pełen wyrzeczeń. Po co ich sobie jeszcze dokładać?

Jesteśmy ludźmi tego świata. Kochanymi, wspaniałymi, pięknymi, chcącymi kochać bardziej i doskonalić się w miłości. Pragniemy niesamowitych relacji, wspaniałych miłości i przyjaźni. W tym wszystkim słyszymy nagle, że miłość doskonała zakłada cierpienie i rezygnację z siebie. Wzorem miłości jest Chrystus, a On przeszedł przez krzyż. Nasza droga jest taka sama. Nie da się iść za Chrystusem bez krzyża. Tutaj nam się wszystko rozjeżdża. Bo nie chcemy cierpieć, to naturalne.

Będąc teraz w szpitalu to wszystko widzę. Widzę cierpienie, które w większości jest odrzucane. W człowieku jest ogromna niezgoda na cierpienie, niezrozumienie cierpienia. Trudno nam je przeżywać, bo nikt nas tego nie uczył. Dzisiejszy świat nie cierpi. A raczej cierpi, ale ukrywa swoje cierpienie.

Po co cierpienie? Aby kochać bardziej.

Ojciec sam zachorował. COVID-19 zatrzymał Ojca na jakiś czas w łóżku, pokrzyżował wcześniejsze plany. Jednocześnie utrzymuje Ojciec, że jest za to doświadczenie wdzięczny. Jak można być wdzięcznym za złe przeżycia, bo przecież choroba nie jest niczym dobrym.

Choroba sama w sobie nie jest niczym dobrym. Wiele zależy jednak od sposobu, w jaki ją przyjmujemy. Chrystus uczy nas przyjmować cierpienie. Kiedy przyjmujemy je patrząc na Jego krzyż i spod tego krzyża nie dezerterujemy, to ono nadaje sens naszemu życiu. Oczywiście, to naturalne, że wewnętrznie zawsze będziemy uciekać przed bólem. Jednak, to moje doświadczenie, nie cierpienie w teorii, ale doświadczenie cierpienia, jeśli złączymy z Chrystusem, ofiarujemy je w czyjejś intencji, wówczas nadamy temu cierpieniu sens. Cierpienie nabiera wtedy zupełnie innego wymiaru, nawet jeśli wciąż go nie rozumiemy.

W poście chodzi więc o szukanie cierpienia?

Nie o szukanie. Nie mamy być masochistami. Jednemu choremu cierpienie będzie kojarzyło się z tym, że ma gorączkę i nie jest w stanie ruszyć się z łóżka. Innemu z tym, że strasznie boli go kręgosłup. Komuś innemu z kolei cierpienie będzie kojarzyło się z tym, że jest w szpitalu, a jego syn czy córka umiera podłączony do respiratora w innym szpitalu. To jest dla niego cierpienie. Podpisując te miliony różnych cierpień pod jeden mianownik i szukając jednej recepty, zrobilibyśmy ogromny błąd. Tą receptą jest Jezus, tyle że każda ta sytuacja będzie inaczej przeżywana.

Patrzę z doświadczenia kapelana. Podchodząc do jakiejś osoby, jestem przekonany, że z tą osobą będę rozmawiał tak, natomiast zupełnie inaczej tę rozmowę poprowadzi Duch Święty, a jeszcze inna będzie rozmowa z osobą z sąsiedniego łóżka. Po prostu. Bo jej cierpienie dla niej jest wyjątkowe. Jest inne od mojego cierpienia i od cierpienia pacjenta leżącego obok. Nie gorsze, nie lepsze, łatwiejsze czy trudniejsze. Jest inne.

Jezus pokazuje, jak to cierpienie przeżyć. Jeśli mam z Nim relację, mogę się od Niego tego dowiedzieć. Dowiadując się tego od Niego, mogę pomóc innym, choć nie przeżyję cierpienia za nich. To jest bardzo ważne. Możemy towarzyszyć, ale nie przeżyjemy cierpienia za innych.

Posługuje Ojciec jako kapelan w dwóch szpitalach z pacjentami zakażonymi koronawirusem. W Szpitalu Kolejowym w Pruszkowie i w szpitalu tymczasowym utworzonym na Stadionie Narodowym. W debacie publicznej ostatnio intensywnie obecny jest temat relacji Kościoła i państwa, a razem z nim temat kapelanów w szpitalach. Pojawiają się głosy, wedle których kapelani w zasadzie nie są potrzebni i powinni zostać zastąpieni przez psychologów. Jaka jest rola duchownych w szpitalach? Czuje się Ojciec w nich potrzebny?

[śmiech] Przede wszystkim trzeba się zapytać, kto taki dialog prowokuje. Tak sobie myślę… Zapraszam tych ludzi, szczerze ich zapraszam do szpitala, w którym pracuję. Niech spędzą ze mną tydzień. Niech pójdą do pacjentów i powiedzą im, że nie potrzebują kapelana, bo wystarczy im psycholog, który według mnie jest też bardzo potrzebny. Zapraszam…

Jak mają odwagę coś takiego mówić, niech powiedzą to pacjentom, którzy przyjmują sakrament chorych. Którzy modlą się różańcem w momencie, w którym ktoś z ich bliskich, w innym szpitalu umiera. Tym, którzy przyjmują Komunię świętą i ze łzami w oczach czekają na następny dzień, na kapelana, który przyjdzie z Jezusem. Niech powiedzą to personelowi medycznemu, który dzwoni do mnie, abym przyjechał do szpitala, bo za chwilę będzie intubacja i ten człowiek może za chwilę nie żyć.

Niech powiedzą coś takiego pielęgniarkom, ratownikom medycznym, lekarzom, którzy podchodzą do mnie i mówią: „Maciek, może pogadałbyś z tamtym pacjentem, bo jest bardzo ciężko, a widziałem, że ma różaniec w dłoniach. Pogadaj z nim”. Niech porozmawiają z personelem medycznym, który przychodzi na Mszę, korzysta z sakramentu pojednania i pokuty. Niech powiedzą to tym wszystkim w szpitalu, wierzącym i niewierzącym, którzy często w osamotnieniu przeżywają swoją chorobę.

Niech sobie z nimi pogadają. To moja odpowiedź na Twoje pytanie.

Rok temu, kiedy w Europie z najtrudniejszą sytuacją epidemiczną zmagały się Włochy, media przekazywały świadectwa chorych i personelu ze szpitala w Bergamo, którzy dzięki doświadczeniu tej choroby przeżywali nawrócenie. Spotyka się Ojciec z podobnymi historiami?

Oczywiście, że tak!

Kiedy pojawia się choroba, w pierwszym momencie w człowieku często rodzi się bunt. Chory stawia sobie pytania, dlaczego to właśnie on, dlaczego to w jego życiu pojawiło się to cierpienie. Wtedy zazwyczaj też nie chce rozmawiać z kapłanem. Po tym pierwszym doświadczeniu przychodzi jednak moment refleksji. Zaczynamy rozmawiać i okazuje się, że ktoś na przykład kilkadziesiąt lat nie był u spowiedzi. Albo boi się przyjąć sakrament chorych, bo dla niego to „ostatnie namaszczenie”. Wtedy siadam z tymi ludźmi i tłumaczę im, że Jezus jest miłosierny, że im przebaczy, bo dla Niego nie ma granic przebaczenia. I nagle się okazuje, że to wszystko, co w ich życiu wydawało się nie do pokonania – jakieś grzechy, brak przebaczenia, zranienia, to wszystko leczy sakrament pokuty.

I dzieją się cuda?

Takich „małych cudów” jest MNÓSTWO! Każdy sakrament chorych dla człowieka będącego przy końcu życia jest cudem. Dla niego wielkim cudem. Bo dzięki sakramentalnemu przebaczeniu otwierają się przed nim niebiosa. Bóg otwiera niebo! Czy to nie cud?

Cudem są dla mnie ludzie, którzy zdając sobie sprawę, że umierają, czekają na księdza. Albo czekają, choć już nie zdają sobie z tego sprawy. To jest niesamowite. W ubiegłą niedzielę skończyłem posługę w szpitalu na Narodowym i pojechałem do chorej na zakaźny w Pruszkowie. Namaściłem ją. Nie była już w stanie przyjąć komunii. W poniedziałek rano dostałem wiadomość, że zmarła. Ona czekała na ten sakrament. Jest niesamowicie dużo takich sytuacji. Jakaś osoba łapie mnie za rękę. Staję przy niej, modlę się z nią, ale muszę iść do kolejnych chorych. Namaszczam tę osobę i chcę odejść, ale ona nie chce mnie puścić. Obiecuję, że pójdę do innych pacjentów i wrócę. Kiedy wracam po godzinie, akurat trwa reanimacja. Ta osoba umiera. Wiedziała, że odchodzi. Klękam i modlę się o niebo dla niej. Ale ona czekała na kapelana. Czekała, aż otrzyma sakrament chorych i Bóg otworzy jej, przez rozgrzeszenie i odpust, drogę do nieba.

Podchodzę do ponad sześćdziesięcioletniego mężczyzny i on mówi mi, że nie był jeszcze u komunii świętej, ale chciałby do niej przystąpić. I ten człowiek przygotowuje się do swojej pierwszej w życiu spowiedzi. Przygotowuje się do pierwszej w życiu komunii. Mieliśmy taką uroczystość na Stadionie Narodowym.

Takim, w moich oczach ogromnym cudem jest, kiedy ktoś do mnie przychodzi i mówi, że stanowimy tutaj, jako ekipa medyczna z kapelanem, naprawdę wyjątkową rodzinę. Mówi, że patrząc na posługę kapelana dziękuje Bogu za taki Kościół. Teraz, kiedy Kościół jest tak bardzo atakowany. To dla mnie cud.

Ludzie, którzy chcą się wyspowiadać, ale już zapomnieli jak, bo ostatnio spowiadali się przed swoim ślubem trzydzieści lat temu. Członkowie personelu medycznego, którzy czasem po wielu latach przychodzą na Mszę Świętą. To są dla mnie cuda i mógłbym tych przykładów mnożyć w nieskończoność.

Szpital to jednak nie kościół. Jeden z polskich jezuitów unika noszenia koloratki poza kościołem. Jak tłumaczy, wcale nie chodzi o intuicję św. Ignacego nakazującego swoim kapłanom chodzić do wiernych w ich stroju, ale zwyczajnie źle się czuje idąc ulicą, bo ludzie z założenia mają go za kogoś podejrzanego. Wchodząc na salę chorych czuje się Ojciec owcą między wilkami?

Naprawdę jakiś jezuita tak powiedział? A jak on w takim razie, „z założenia” patrzy na innych? Ja wychodzę z klasztoru w habicie, w habicie jadę do szpitala i w nim do niego wchodzę. Po szpitalu chodzę w habicie. Na maseczce mam napisane „kapelan”. Kiedy wchodzę na „strefę brudną” i zakładam kombinezon, naklejam na niego swoje zdjęcie w habicie z podpisem: „o. Maciej Ziębiec CSsR, kapelan”. Zakładem na ten kombinezon stułę i bursę.

Ale poza tymi wszystkimi osobami, które potrzebują rozmowy z księdzem, chcą się pomodlić i wyspowiadać, nie zdarzają się również takie, które z księdzem i z Kościołem nie chcą mieć nic wspólnego, które reagują agresją?

Czasem ktoś po prostu nie chce, nie potrzebuje, nie ma ochoty rozmawiać z księdzem. Zdarza się, że ktoś wyrzuci mi wszystkie sensacyjne problemy Kościoła, o których słyszy w mediach. Ale nie ma agresji, nikt nigdy mi nie powiedział tego modnego dziś hasła, co to niby wszędzie pada. Pracuję z wieloma ateistami, również z ludźmi, którzy mają coś przeciwko Kościołowi, ale stanowimy team.

Szczerze powiem, że moim zdaniem to wszystko, co teraz się dzieje, cała ta nagonka itd., to jest kilku krzykaczy, pod których niektórzy się podpinają. Kiedy jednak ludzie poznają naprawdę dobrego kapłana, takiego któremu nie chodzi o pieniądze, ale o człowieka, to on ze współpracownikami będzie góry przenosił. Takie jest moje doświadczenie z tego szpitala.

Mówił Ojciec o poście i jałmużnie. Została jeszcze modlitwa. Wielu szczerze wierzących ludzi ma problem choćby z porannym i wieczornym pacierzem, nie mówiąc już o bardziej pogłębionej modlitwie. Jesteśmy do cna pragmatystami. Modlitwa przegrywa w naszej codzienności z czynnościami bardziej pilnymi, przynoszącymi natychmiastowe rezultaty i bardziej wymierne korzyści. Jak odnaleźć w tym Wielkim Poście przestrzeń, aby rzeczywiście wejść w dialog z Bogiem.

Dwie rzeczy. Na czas pandemii i na Wielki Post. Dwie, proste rzeczy. Proste, o ile jesteśmy gotowi rozedrzeć swoje serce.

Pierwsza – być obecnym przed Najświętszym Sakramentem. Przed Jezusem. Po prostu pójść do kaplicy, do kościoła i posiedzieć z Jezusem. Trzeba do tego rozdarcia swojego serca, bo ono mi podpowiada, że nie mam czasu, mam wiele innych rzeczy do zrobienia. Jest jeszcze praca, dom, posługa. Muszę trochę odpocząć, iść na zakupy. Nie! Strać czas dla Jezusa. Rozerwij dla Niego serce. On wie, co z tym sercem zrobić.

Druga – być obecnym przy drugim człowieku. Chorym, potrzebującym, poranionym. Spotkać się z jego cierpieniem. Nie znaczy, że mu pomogę. Nie przeżyję za niego cierpienia. Może nie znajdę żadnego rozwiązania i nie będę wiedział, jak pomóc. Może nie będę miał możliwości, żeby pomóc. Ale być. Obecność. Dobre słowo i dobry gest. Dać temu człowiekowi choćby najmniejszy okruch miłości. Słowem – #kochajbardziej.

Te dwie rzeczy. To recepta na Wielki Post.

 

Rozmawiał: Karol Kubicki