I choć kardynał Kurt Koch, który obecny był na prezentacji dokumentu, podkreślił, że nie da się świętować podziału, to jednocześnie trudno nie dostrzec, że sam pomysł wspólnego świętowania „wydarzenia” (choć już nie jego skutków) jest absurdalny, a tytuł dokumentu, niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Przekonanie, że zmierzamy ku wspólnocie, w sytuacji, gdy niemała część wspólnot luterańskich wprost odstępuje od chrześcijaństwa i nauczania Pisma Świętego, jest delikatnie rzecz ujmując myśleniem życzeniowym.

Nie zmienia tego, bo zmienić nie może, wielki sukces jakim jest Wspólna Deklaracja o Usprawiedliwieniu. Katolicy i luteranie uznają w niej bowiem tylko to, co i tak było wiadomo, a mianowicie, że pelagianizm jest herezją i że nie można się zbawić własnymi uczynkami, bowiem zbawienie jest nam ofiarowane przez Jezusa Chrystusa z łaski przez wiarę. Ta ostatnia zaś przejawia się w uczynkach. Tyle udało się wyjaśnić, i niewątpliwie, jest się z czego cieszyć. Problem polega na tym, że spór między Lutrem a Kościołem katolickim wcale nie dotyczył tylko kwestii samego usprawiedliwienia, ale sięgał ku eklezjologii, ku pytaniu o rolę Kościoła, urzędów kościelnych, sakramentologię itd. I te kwestie, o wiele bardziej fundamentalne, co mocno podkreślali zarówno konserwatywni luteranie, jak i kard. Joseph Ratzinger (jeszcze jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary), wcale nie zostały w dialogu przezwyciężone, a nadal dzielę katolików i luteranów. I są to podziały realne, a nie tylko związane z językiem czy przeszłością.

A teraźniejszość pokazuje, że do historycznych podziałów teologicznych dochodzą nowe kwestie, które uświadamiają, że o „wspólnocie” nie może być mowy. Część z zachodnich wspólnot luterańskich (by wymienić tu tylko Kościół Ludowy z Danii, czy Kościół Szwecji) jawnie odchodzi od biblijnej moralności, i nie tylko akceptuje „małżeństwa osób tej samej płci” (Luter niewątpliwie przewraca się w grobie), ale też ordynację na duchownych jawnych homoseksualistów żyjących w związkach z osobami tej samej płci. Wspólnoty te odchodzą również od jasnej oceny moralnej zdrady małżeńskiej czy akceptują aborcję. Coraz częściej znajdują się w nich także duchowni, którzy kwestionują jedynozbawczą rolę Jezusa Chrystusa (a w tej sprawie akurat między katolikami a luteranami sporu być nie powinno). Ordynacja kobiet przy wszystkich tych kwestiach zdaje się tylko nieistotnym dodatkiem.

Gdzie zatem, trudno nie zadać pytania autorom dokumentu, jest owa „wspólnota”, której nadejście tak mocno oni świętują? I czy przypadkiem nie można dostrzec związku między Reformacją (podkreślam, że nie kwestionuję osobistej uczciwości czy szczerości poszukiwań religijnych Marcina Lutra czy innych ojców reformacji) a tym, co dzieje się obecnie z Kościołami i wspólnotami poreformacyjnymi? A jeśli związek taki jest, to trudno nie zadać pytania, czy jest w ogóle co świętować? Pomijam przy tym kwestię, o której wspomniał sam kard. Koch, czy „wielka schizma zachodnia”, która jest skutkiem Reformacji, powinna być okazją do świętowania. To jest bowiem – dla katolika – absolutnie oczywiste.

Wszystkie te pytania rodzą, obecne we mnie od dawna, podejrzenie, że niestety ekumeniści coraz częściej żyją w świecie wirtualnym a nie realnym, i dlatego nie dostrzegają, że poza spotkaniami wspólnych grup, komisji czy rad, istnieje życie, w którym do wspólnoty jest nam zdecydowanie dalej, a nie bliżej. Można i trzeba nad tym ubolewać, ale lekarstwem nie jest zaklinanie rzeczywistości, tylko – i to jest krok pierwszy – poprawne jej opisanie i zdefiniowanie. Dopiero potem zaś rozmowa o realnych problemach.

Tomasz P. Terlikowski