Nie jestem fanem Mahometa. Wiem, że jego życiorys nie jest tak kryształowy, jak chcieliby jego wyznawcy, a religia przez niego stworzona jest w istocie cofnięciem monoteizmu do czasów sprzed Nowym Przymierzem (a w istocie nawet przez judaizm). Nie ma w islamie głębokiej antropologii Księgi Rodzaju czy realnej miłości do Boga, która zastąpiona jest niewolniczym niemal posłuszeństwem. Ale to wszystko nie oznacza, że godzę się na obrażanie uczuć religijnych muzułmanów. One także powinny być chronione, niezależnie od tego, czy sami muzułmanie chronią w swoich krajach uczuć czy praw chrześcijan. Nasze działania moralne nie powinny być bowiem uzależnione od tego, czy inni działają moralnie. A nasza doktryna nie powinna upodabniać się do doktryny muzułmanów. A tym właśnie byłaby rezygnacja z szacunku dla innych religii, ze świadomości wagi wolności religijnej.
Oczywiście ten szacunek nie może i nie powinien oznaczać uniemożliwienia dyskusji nad dziedzictwem Mahometa czy znaczenia jego religii. Obie te rzeczy mogą i powinny być dyskutowane na poziomie naukowym czy teologicznym. Nie powinno to jednak oznaczać zgody na ewidentne próby obrażania muzułmanów. A taką właśnie próbą jest film „Niewinność muzułmanów”. Trudno też nie dostrzec, że autor tego filmu musiał mieć także świadomość, na co wskazał Benedykt XVI, że jego działania wywołają silną reakcję, której ofiarami będą Amerykanie, a prawdopodobnie także bliskowschodni chrześcijanie. I to na nim spoczywa, przynajmniej częściowa odpowiedzialność, za ofiary...