Tadeusz Witkowski


                                                                                     Daremne żale, próżny trud,

                                                                                     Bezsilne złorzeczenia!

                                                                                     Przeżytych kształtów żaden cud

                                                                                     Nie wróci do istnienia.

                                                                         Coś z lektur szkolnych z dedykacją dla elektoratu P0

 

 

Klasa bez klasy

 

Tylko politycy dużej klasy potrafią godnie przegrywać. Wniosek o unieważnienie wyborów prezydenckich złożony przez szefa Platformy Obywatelskiej nie jest więc chyba dla nikogo zaskoczeniem. W końcu jeden z wariantów strategicznych przygotowanych przez „demokratów” występujących przeciw regułom demokracji przyjętym przez władzę przewidywał taki scenariusz. Co prawda, część polityków PO uznała, iż przewaga Andrzeja Dudy w drugiej turze (51,03 : 48,97%) okazała się na tyle duża, że incydenty wyborcze nie mogą podważyć wyniku głosowania, krzyki ekstremistycznego skrzydła opozycji nie cichną. Do grupy tej dołączył w końcu ze swoim sztabem sam Rafał Trzaskowski. Jak donoszą sprzyjające mu media, w złożonym w Sądzie Najwyższym proteście żąda on powtórzenia drugiej tury wyborów.

O co w tym wszystkim chodzi? Tak naprawdę nikt chyba spośród protestujących nie liczy na to, iż Sąd Najwyższy wyników nie uzna. Rozpatrywanie protestów leży przecież w gestii nowo powołanej Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, w związku z czym sympatyzujący z opozycją starzy postkomunistyczni sędziowie nie będą mieli w tej sprawie nic do powiedzenia. Idzie raczej o pozyskanie wsparcia TSUE i podważenie legalności powołania rzeczonej Izby. Sam Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej wypowiadał się krytycznie o powołaniu Izby Dyscyplinarnej SN, nie sądzę jednak, by znalazł podstawy prawne by „zamrozić” Izbę Kontroli Nadzwyczajnej…. Opozycja ma zapewne nadzieję, iż prawo unijne zmieni się na tyle, że będzie można uzależniać przyznawanie funduszy od dowolnie (tzn. w zgodzie z interesami lewicy) interpretowanego przestrzegania zasad praworządności. Wszystko przemawia jednak za fiaskiem jej oczekiwań. Co prawda podczas minionego szczytu Rady Europejskiej wprowadzono zapis o łączeniu dystrybucji funduszy z praworządnością, lewicy nie udało się jednak przeforsować klauzuli mówiącej, że o ewentualnym łamaniu unijnego prawa ma ostatecznie decydować kwalifikowana większość. Ostatnie słowo w tej kwestii należy do Rady, która jednomyślnie musi zatwierdzić sankcje.

Niezadowolonym z wyniku wyborów pozostaje więc tylko zasypanie SN taką ilością protestów, by ten nie wyrobił się z ich rozpatrzeniem przed 6 sierpnia, kiedy to kończy się obecna kadencja Andrzeja Dudy. Można by wówczas rozpowszechniać bajkę o braku legitymacji społecznej prezydenta i przeć do rozwiązania siłowego. W międzyczasie Państwowa Komisja Wyborcza podjęła uchwałę mówiącą, iż Andrzej Duda został legalnie wybrany Prezydentem RP głosami większości Polaków, niedoszły prezydent mobilizuje jednak na wszelki wypadek kontrolowane przez PO samorządy (których liczbę ocenia się raptem na 20%). Przestał liczyć się fakt, że ten rodzaj konfrontacji, może okazać się dla jego partii katastrofalny. W grze uczestniczą przecież także inne partie opozycyjne, które nie chcą hegemonii Platformy i w dodatku najmocniejsza „siłowa karta” pozostaje w ręku Zjednoczonej Prawicy.

 

Skala zaślepienia

 

Na przegraną kandydata Platformy złożyło się szereg przyczyn. Właściwie to wszystko, co posiada wagę racjonalnego argumentu,  przemawiało przeciwko niemu: brak solidnego programu, brak wiarygodności, brak zaplecza w środowisku osób wyznających wartości chrześcijańskie, popieranie ideologii LGBT, przynależność do partii, która podważa etos patriotyczny i szuka poparcia wrogo nastawionych wobec Polski polityków Unii Europejskiej tudzież międzynarodowych środowisk neokomunistycznej lewicy… Listę zarzutów można by znacznie wydłużyć i niczego nie zmieni fakt, iż Rafał Trzaskowski uzyskał w drugiej turze poparcie blisko 49% wyborców. Faktycznym wskaźnikiem poparcia była pierwsza tura, kiedy to na urzędującego Prezydenta głosowało 43,5% obywateli polskich a na kandydata Platformy 30,46%. W drugiej turze elektorat tych, którzy odpadli, wybierał kandydata, który jawił mu się jako „mniejsze zło” i o jego preferencjach decydowały często emocje nie mające pokrycia w przemyśleniach. Trudno mi na przykład zrozumieć katolika z obozu Szymona Hołowni głosującego za uczestnikiem tęczowych marszów deklarującym chęć oddania ślubu parze tej samej płci. Trudno mi zgłębić racje kandydata Konfederacji Wolność i Niepodległość, który wstrzymał się przed poparciem urzędującego prezydenta w sytuacji, gdy jego przeciwnik dał się poznać ze zwalczania Marszów Niepodległości i za wyjątkiem okresu dwóch tygodni przed drugą turą zawsze reprezentował środowiska traktujące Konfederację jak zgraję faszystowskich bojówkarzy. Jeszcze trudniej pojąć mi innego działacza tej partii, w sposób otwarty deklarującego swe poparcie dla kandydata PO.  Gdyby Rafał Trzaskowski wygrał wybory, w praktyce oznaczałoby to paraliż państwa. Nie mam złudzeń co do tego, że nowo wybrany prezydent blokowałby proponowane przez większość sejmową ustawy, a ta z kolei nie dopuściłaby do spełnienia jego obietnic wyborczych.

Jest rzeczą zrozumiałą że sposób sprawowania władzy przez Zjednoczoną Prawicę mógł spotykać się z dezaprobatą dużej części społeczeństwa, bo w końcu nie tylko opozycja zarzuca koalicji rządzącej brak otwartości i „partyjniactwo”. Problem w tym tylko,  że są to grzechy nagminnie popełniane przez polityków różnych orientacji. Dlatego też procent wyborców popierających w drugiej turze kandydata PO musi sprawiać wrażenie czegoś irracjonalnego.

Z czego mogło wziąć się owe 48,97%? Dziennikarze sympatyzujący z PiS-em zwracają uwagę na fakt, iż od roku 2015, kiedy to Andrzej Duda został wybrany Prezydentem RP i Zjednoczona Prawica przejęła władzę ustawodawczą, w szeregach opozycji zaczęto bezkrytycznie powielać informacje nie mające na dobrą sprawę pokrycia w faktach (przykładem pogłoska o zamiarach wyprowadzenia Polski z Unii Europejskiej). Ktoś z autorytetów nazwał to nawet obłędem indukowanym albo udzielonym. Osobiście, skłonny byłbym raczej mówić o błędnym rozumowaniu, z którym często mamy do czynienia, gdy przychodzi oceniać działanie przeciwników. Specjaliści od logiki zwracają uwagę na fakt, że tylko w rozumowaniu dedukcyjnym, w przypadkach przyjęcia prawdziwych przesłanek można mówić i o dochodzeniu do prawdziwych konkluzji. Dwa inne podstawowe typy rozumowania nazywane uczenie indukcją i abdukcją mogą prowadzić co najwyżej do tworzenia hipotez. Gdy media informują na przykład o korupcji, w którą uwikłani są dwaj politycy należący do partii X, nikt trzeźwo myślący nie wyprowadzi z tego wniosku, że wszyscy członkowie tejże partii są skorumpowani. Informacja taka powielana w mediach wyzwala jednak uczucia, które rzutują na nasze decyzje.

W przypadku wyborów prezydenckich 2020 mieliśmy do czynienia z brutalną wojną mediów, której wyniki nie mogą nie mieć wpływu na przyszłą politykę opozycji i obozu władzy. Po stronie Andrzeja Dudy wyraźnie opowiedziały się media pozostające w polskich rękach. Rafała Trzaskowskiego wyraźnie poparły media kontrolowane przez obcy kapitał.

 

Zaczynając od oczywistości

 

O tym, iż Andrzej Duda przez kolejne pięć lat będzie sprawował obowiązki Prezydenta RP stało się jasne zanim Państwowa Komisja Wyborcza podała ostateczne rezultaty głosowania. 13 lipca w amerykańskiej telewizji publicznej, a ściślej rzecz biorąc w programie BBC World News, nadano tę wiadomość jako pierwszą o godzinie szóstej rano czasu nowojorskiego. Oczywiście z odpowiednim komentarzem (choć zaserwowanym w rękawiczkach), jako że warszawski korespondent BBC nie omieszkał wspomnieć o problemach związanych z reformą sądownictwa i stosunku prezydenta do ruchu LGBT.

Inne lewicowe stacje sięgnęły po bardziej wymowne środki. W PBS News Hour można było wysłuchać wieczorem tego dnia biadań pary polskich, rozżalonych gejów, a w nadawanym z Berlina angielskojęzycznym serwisie Deutsche Welle poproszono o komentarz jakiegoś dyplomatę z administracji Baracka Obamy. Trudno uwierzyć, ale w odpowiedzi tenże sięgnął po obelgę skierowaną pod adresem prezydentów Polski i Stanów Zjednoczonych. Jego zdaniem z polityką imigracyjną Donalda Trumpa dobrze korespondują „antysemityzm i ksenofobia” Andrzeja Dudy. Nie słyszałem, by polskie służby dyplomatyczne w jakiś sposób zareagowały. Nie znam na tyle wewnętrznej struktury Ministerstwa Spraw Zagranicznych żeby bawić się w doradcę. Być może istnieje tam jakiś sprawny system monitorowania mediów zagranicznych i reagowania na podobne incydenty (coś w rodzaju Instant Replay Service?). Jeśli nie, należałoby taki system wprowadzić, nie jest to bowiem jedyna w ostatnich dniach wpadka MSZ. W końcu za dopuszczenie do niedawnej rozmowy rosyjskich „YouTuberów” z Prezydentem RP odpowiada to samo ministerstwo.

Wspominam o komentarzach zagranicznych mediów, jako że opinie o Polsce wyrabiają sobie one w dużej mierze dzięki kontaktom z przedstawicielami prasy, stacji telewizyjnych i stron internetowych kontrolowanych przez kapitał pochodzący z lewicowych źródeł niemieckich i amerykańskich. Zapewne nie wszystkie należące do obcych właścicieli tytuły stosują metody gadzinowej prasy z czasów okupacji niemieckiej, obóz rządzący będzie musiał jednak wziąć pod uwagę to, jaką rolę odegrały one podczas ostatniej kampanii wyborczej. To co wyprawiają od dłuższego czas „Fakt”, „Newsweek Polska”, czy „Gazeta Wyborcza” trudno po prostu nazwać inaczej niż używając określenia Rafała Ziemkiewicza —propagandowe zbydlęcenie.  Można więc chyba spodziewać się jakieś sensownej ustawy mającej na celu repolonizacją mediów. Myślę, że stanie się ona jednym z priorytetów większości sejmowej. Kto wie, czy nie ważniejszym niż dokończenie reformy sądownictwa.

Wskaźnik poparcia dla Andrzeja Dudy ze strony polonii amerykańskiej (54,96%) dobrze świadczy przede wszystkim o stanie świadomości Polaków mieszkających w wielkich skupiskach w Chicago, w Nowym Jorku i w metropolii detroickiej (ci ostatni głosowali w komisjach chicagowskich). Stabilizacja materialna i przywiązanie do etosu wyniesionego z kraju przodków najwidoczniej pomagają zachować równowagę psychiczną i zdolność trzeźwej oceny sytuacji w Polsce i w Europie. Zagrożenia cywilizacyjne dające się zaobserwować w Stanach Zjednoczonych też zapewne mają swój udział w kształtowaniu lokalnych postaw. Tak czy inaczej, odnoszę wrażenie, iż wielu moich rodaków z okolic Detroit na wiadomość o wygranej Andrzeja Dudy chętnie sięgnęłoby po słowa wypowiedziane przez Viktora Orbana w tydzień później. Pozwolę sobie przypomnieć, że po zakończeniu szczytu Rady Europejskiej, oceniając wyniki obrad premier Węgier powiedział: No question that to be Polish this morning is a good thing — „Nie ma wątpliwości, że być dziś Polakiem to dobra rzecz”.

 

 

Autor jest emerytowanym lektorem języka polskiego w University of Michigan (Ann Arbor) i b. wykładowcą w Saint Mary’s College w Orchard Lake. Represjonowany w czasach PRL i internowany w okresie stanu wojennego wyjechał z rodziną na emigrację w roku 1983. Po uzyskaniu w 2005 r. statusu pokrzywdzonego prowadził badania w archiwach IPN. W latach 2007–2008 był pracownikiem SKW i członkiem Komisji Weryfikacyjnej d.s. WSI. W roku 2013 odznaczony został Krzyżem Wolności i Solidarności. W 2016 r. na stronie internetowej MON-u redagował dwujęzyczną zakładkę poświęconą warszawskiemu Szczytowi NATO. W roku 2017 Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych przyznał mu status działacza opozycji antykomunistycznej i osoby represjonowanej z powodów politycznych.