Żyjemy w kraju, w którym historia nie jest historią, lecz czymś, co wciąż trwa. Już nie pamiętam, kiedy to zrozumiałem. Czy dopiero wówczas, gdy zapoznałem się z „pracą” pułkownika WSI Leszka Tobiasza (dobrego znajomego prezydenta Bronisława Komorowskiego) zebraną w sprawie kryptonim „Anioł”? Wynikało z niej, że pułkownik Tobiasz szantażował księdza arcybiskupa Juliusza Paetza w oparciu o materiały dotyczące nieszczęsnej przeszłości hierarchy, a dostarczone pułkownikowi przez towarzyszy z bratniej służby, Stasi. Przez pewien czas ksiądz arcybiskup wykonywał wszystkie polecenia prowadzącego go, niczym na smyczy, szantażysty z WSI, w pewnym jednak momencie powiedział „dosyć” – i natychmiast kompromitujące go materiały zostały upublicznione. Ujawnił je mój dawny redakcyjny kolega z dziennika „Życie”, Jerzy Morawski, wówczas już dziennikarz „Rzeczpospolitej”, który nie wiedząc zapewne, że jest tylko nieświadomym intrygi narzędziem w rękach speców z WSI, napisał artykuł pt. „Grzech w pałacu arcybiskup”. Ksiądz arcybiskup został zniszczony, inne „kukiełki” prowadzone na pasku WSI otrzymały ostrzeżenie: „będziecie chcieli zerwać się ze sznurka, spotka was to samo”.

Czy to wtedy zrozumiałem, jak to działa? Czy może jednak wcześniej, gdy zajmowałem się wyjaśnianiem najgłośniejszej i zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni w PRL, jaką było zamordowanie księdza Jerzego Popiełuszki?

Z tego czasu zapamiętałem rozmowę z księdzem Andrzejem Przekazińskim, dyrektorem Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, a wcześniej bliskim przyjacielem księdza Jerzego. Byłem wtedy freelancerem pracującym m.in. dla Telewizji Polskiej i udałem się do przyjaciela księdza Jerzego po garść informacji. Ku mojemu zdumieniu już w pierwszym zdaniu ksiądz Andrzej poprosił o wyłączenie kamery, by w kilkudziesięciu kolejnych przekonywać z zapałem, że „tej sprawy drążyć nie wolno, bo to szkodzi procesowi beatyfikacyjnemu księdza Jerzego”.

- Ja tak bardzo chciałbym doczekać beatyfikacji Jurka, tymczasem wy swoimi działaniami doprowadzicie do tego, że beatyfikacji nie będzie - argumentował. Kontrargumenty, że poszukiwanie prawdy o faktycznych okolicznościach zakłamanej zbrodni nie jest i nie może być niczym złym, mojego rozmówcy nie przekonały. Ksiądz odmówił wywiadu, rozstaliśmy się pozostając przy swoich zdaniach. Wówczas jeszcze nie rozumiałem przyczyn postawy dyrektora Muzeum Archidiecezji Warszawskiej – zrozumiałem dwa lata później, gdy IPN ujawnił, że ksiądz Andrzej Przekaziński był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Dopiero wtenczas pojąłem rzecz oczywistą - że ksiądz Andrzej nie tyle troszczył się o beatyfikację przyjaciela, co o siebie. Kierował nim strach, że ktoś zagłębiając się w śledztwo dotyczące tej sprawy pozna prawdę o księdzu Przekazińskim - agencie SB…

Czy zatem to wtedy dotarło do mnie, że historia bynajmniej nie jest li tylko historią? A może było to jeszcze wcześniej - może skalę przemożnego wpływu przeszłości na to co „tu i teraz”, powinienem odkryć już podczas mojej rozmowy z jednym z informatorów, z którym spotkanie opisałem w książce „Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego? Było tak:

„ Pod koniec spotkania, gdy atmosfera nieco się rozluźniła, obiecał pomóc. Swoją obietnicę spełnił jednak dopiero podczas naszego trzeciego spotkania i to połowicznie, rzucając garść drugorzędnych informacji. Zapewniał, że nic więcej nie wie i był w swoich zapewnieniach wiarygodny. Tak wiarygodny, że prawie uwierzyłem, iż on sam wierzy w to, co mówi. Mnie w tym momencie intrygowało już jednak co innego. Pod koniec trzeciego spotkania, w trakcie którego na stół wjechała już butelka calvadosa, w pewnej chwili rozluźniony gospodarz pokazał na stojącą w rogu pokoju pancerną szafę mówiąc: – Z tego, co tam mam, wykształciłem i ustawiłem w życiu dzieci, a teraz ustawiam wnuki. Oczywiście tu trzymam tylko kopie, oryginały dokumentów znajdują się w bezpiecznym miejscu, za granicą. – Na moment zamyślił się i uśmiechnął do swoich myśli. – I jeśli kiedyś w drewnianym kościele spadnie mi na głowę cegła, te materiały wypłyną, a wówczas wiele osób będzie miało problem, oj, wiele. Zapewne modlą się codziennie o moje zdrowie i długie życie. Przynajmniej ja na ich miejscu bym tak robił. W tym momencie zauważyłem, że jego głos stał się twardy i smagający, niczym bicz, a oczy stały się zimne. W ciągu kilku sekund zmienił się tak dalece, że zupełnie już zapomniałem o jego wcześniejszym wizerunku. – Pan tych ludzi szantażuje? Było to pytanie żałosne w swojej głupocie, zupełnie niepotrzebne. Sądzę, że byłbym zadowolony, gdyby zaprotestował. Ale nie, mój gospodarz nawet się nie zdenerwował i odpowiedział zupełnie spokojnie, jakby mówił o sprawie zupełnie błahej, niedotyczącej jego ofiar, którymi szantażowani przez niego ludzie w jakiejś mierze przecież byli.

[koniec_strony]

– Panu tych ludzi szkoda? Przecież to pedofile.

– Wszyscy?

– No nie, tylko niektórzy. Ale pozostali też coś kiedyś przeskrobali, inaczej nie mielibyśmy ich w naszych aktach.

Zastanowił się przez moment i uśmiechnął do swoich myśli. – Gdyby tacy jak ja ujawnili wszystkie te rzeczy, ten kraj rozleciałby się w drzazgi. Ale po co to robić? Dla mnie to tylko interes. Prawo popytu i podaży, nic osobistego.

Oczyma wyobraźni zobaczyłem świat, w którym ten człowiek i jego ofiary funkcjonowali od lat. Ilu ich mogło być? Pięćdziesięciu? Siedemdziesięciu? Jak zostali tajnymi współpracownikami Służby Bezpieczeństwa? Kiedyś w przeszłości popełnili błąd, a może całą serię błędów. Pomijając tych, którzy wykorzystywali dzieci – co mogli zrobić pozostali? Chcąc otrzymać paszport donieśli na przyjaciela, któremu donos zniszczył życie: może nawet popełnił samobójstwo, a może „tylko” rozpadła mu się rodzina? A może zrobili coś innego – spowodowali wypadek po pijanemu, w wyniku którego ktoś poważnie ucierpiał lub zginął? Może uczestniczyli w jakiejś esbeckiej prowokacji, rozpracowaniu lub innej podłości, która skończyła się więzieniem albo innym dramatem wielu osób? W rzeczywistości pytania ograniczały się do zaledwie kilku, ale ich warianty osiągały cyfrę astronomiczną. Jeśli mieli wtedy dwadzieścia lub trzydzieści lat, to dziś mają lat pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt i znajdują się u szczytu aktywności zawodowej i kariery. Wtedy byli na dorobku, studentami, doktorantami, klerykami – dziś mogą być ministrami, profesorami, szanowanymi biznesmenami, może biskupami lub autorytetami moralnymi? Ujawnienie kompromitujących informacji dla wielu z nich mogło być końcem wszystkiego, tak jak to się stało w przypadku arcybiskupa Paetza, który po ujawnieniu danych z jego teczki z dnia na dzień został odsunięty w cień i znalazł się na marginesie życia, jakie dotąd wiódł. Nie było więc takiej ceny, jakiej szantażowani nie zapłaciliby swojemu szantażyście, bo stawką w tej rozgrywce de facto było życie. Ofiary mojego gospodarza z pewnością musiały być osobami zamożnymi lub wpływowymi. Przynajmniej na tyle, by on mógł pławić się w luksusie i wieść życia rentiera – milionera... – Gdybym ja miał takie dokumenty, a ci ludzie o tym wiedzieli, nie uważałbym, że jestem zbyt bezpieczny – zagadnąłem. W odpowiedzi wskazał ręką szafę z segregatorami. – Mam ich dobrą setkę z dokumentami. Oni wszyscy o tym wiedzą i dbają, by nic mi się nie stało. Są bezpieczni tak długo, jak długo ja jestem bezpieczny.

Przyglądałem mu się wnikliwie, ale jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Nawet oczy – także te były spokojne i zimne, niczym oczy rekina. Pod najbłahszym pretekstem szybko opuściłem dom kapitana - szantażysty z przekonaniem graniczącym z pewnością, że już nigdy tutaj nie wrócę. Nie brałem taksówki, musiałem ochłonąć. Chyba dopiero w tym momencie dotarło do mnie, jak straszliwą bronią jest wiedza o innych ludziach, bronią niszczącą zarówno tych, których dotyczy, jak i jej posiadaczy. Idąc rozmyślałem o innej historii, którą oprócz mnie znają jeszcze tylko dziennikarz tygodnika „w Sieci” Grzegorz Górny, dyrektor Telewizji Polskiej w Lublinie Tomek Rakowski oraz jeszcze jeden człowiek – i tak już pozostanie. Człowiek ów zaplątał się w kontakty z WSI. Gdy koledzy dziennikarze, ludzie szlachetni i prawi, mówili, że trzeba mu pomóc, zapewniając, że padł ofiarą pomyłki, spotkałem się z nim. – Czy ktoś pana szantażował? – zapytałem. – Skądże znowu. Dlaczego ktoś miałby mnie szantażować? Wyciągnąłem kartkę papieru i przesunąłem w jego stronę. Rozmówca wciągnął głęboko powietrze i cały zesztywniał. – Nie wiedział pan, że WSI to wszystko udokumentowało? – Nie wiedziałem. Co się z tym stanie? – Koledzy gwarantują, że padł pan ofiarą pomyłki. I chcą panu pomóc, więc będzie dobrze. – Dziękuję panu. Jestem kolegów i pańskim dłużnikiem do końca życia. Nie patrzył na mnie, gdy to mówił. A ja wiedziałem, że nie ma na świecie takiej siły, która mogłaby powstrzymać tego człowieka od znienawidzenia mnie. Bo on wiedział, że ja wiem. I nie pomyliłem się. Gdy kilka miesięcy później spotkaliśmy się na ulicy, mój rozmówca przyspieszył kroku udając, że mnie nie dostrzega – i minął bez słowa... Gdy po rozmowie z kapitanem-szantażystą wracałem pieszo z Mokotowa na Żoliborz, myślałem o tym wszystkim. Pojąłem to, co powinienem był pojąć dawno temu: żyjemy w kraju, w którym przeszłość zniewoliła teraźniejszość, w którym historia nie jest historią, lecz czymś, co wciąż trwa. Oczywiście już wcześniej miałem świadomość, że tzw. „teczki” mają wpływ na postawy wielu ważnych ludzi, na to co mówią i co robią. Ale nie przypuszczałem, że skala zjawiska jest tak duża. Przecież ja tak naprawdę rozmawiałem z oficerem średniej rangi, czyli w hierarchii służb tajnych nikim, z żadnym decydentem. Jeżeli zwykły kapitan służb tajnych był w posiadaniu teczek, dzięki którym stał się milionerem i zabezpieczył finansową przyszłość swoich bliskich na kilka pokoleń naprzód, to jakie teczki mieli w swoich rękach jego przełożeni pułkownicy, jakie ich przełożeni generałowie, jakie generałowie Czesław Kiszczak i Wojciech Jaruzelski, jakie wreszcie teczki znajdowały się w Moskwie? Ile w Polsce i Rosji jest takich szaf, jak ta kapitana? Ile osób mających wpływ na funkcjonowanie i kluczowe decyzje dla całego kraju żyje w strachu przed ujawnieniem przeszłości i zachowuje się jak bezwolne kukły pociągane za sznurki, podążające za wolą tego, który dzierży koniec sznurka? Czy podobnie było z ludźmi na wysokich stołkach działającymi na rzecz „Pro Civili”? Czy ktoś taki, jak „mój” kapitan pomachał im przed nosem jakimś świstkiem? A może wydarzyło się jeszcze coś innego? Co spowodowało, że do połowy lat osiemdziesiątych z pasją i przekonaniem wyrażali poglądy antykomunistyczne, którym niedługo później z nie mniejszą pasją i przekonaniem przeczyli, publicznie relatywizując rzeczywistość i głosząc, że wszędzie są ludzie dobrzy i źli, a o tym, czy ktoś został komunistą czy antykomunistą, decydował często przypadek i ślepy los? Tak jak Bronisław Komorowski, który wchodząc w bliskie relacje z oficerami służb tajnych PRL zdawał się przeczyć swojej wcześniejszej działalności. Kto wyjaśni ten niezwykły paradoks?”

Nie sądzę, by najcenniejsze materiały generał Czesław Kiszczak trzymał w domu – sądzę, że to dopiero początek „otwierania” archiwum byłego szefa MSW. I mam przekonanie graniczące z pewnością, że wcale nie materiały dotyczące „Bolka” stanowią jego najbardziej interesującą zawartość. Kto był „Bolkiem” – wie dziś już każde dziecko, tymczasem szereg spraw, które przez dziesiątki lat - aż po dziś dzień - pozostawały opatrzone klauzulą tajemnicy i najwyższej tajności, wciąż czeka na wyjaśnienie. Wśród nich na pierwszy plan wysuwa się dotąd nie wyjaśniona Zbrodnia Założycielska III RP, popełniona na księdzu Jerzym Popiełuszce - jej okoliczności, następstwa, zawierane na jej kanwie pakty i układy, zagadkowe zgony wielu świadków i szereg innych dotąd nie wyjaśnionych, a związanych z nią zbrodni. Każdy, kto zagłębił się w tę sprawę wie, że jest ona niczym wyjście z portu na szerokie morze, że jest historią, która wciąż trwa. A wyjaśnienie tej sprawy, to dopiero początek odkłamywania najnowszej historii Polski. Bo w tej sprawie, jak w żadnej innej, przeszłość jest prologiem.

Wojciech Sumliński