Umieranie polskiej książki, atak na czytelnictwo trwa. Polakom chce się wmówić, że są gorsi.

 

 

W  Polsce narosło ostatnimi laty wiele fałszywych mitów na temat książki i czytelnictwa. Wszystkie zostały sfabrykowane, żaden nie jest efektem zbiorowej wiedzy i społecznego doświadczenia, lecz wynikiem zamierzonej manipulacji świadomością obywateli i opinią publiczną. Najpodlejszy z tych mitów to twierdzenie, że Polacy nie chcą czytać, nie lubią książek, ponieważ są ciemną masą i co gorsza, postanowili nią pozostać.

Od dawna pracuje się nad tym, aby Polacy sami o sobie myśleli jak najgorzej, aby sami sobą pogardzali. Doszło do tego, iż w wielu krajach mają o nas lepsze mniemanie niż my sami – mieszkańcy rozległych przestrzeni nad Wisłą, Bugiem i Odrą.

Czyż jednak może być inaczej, gdy opiniotwórcze, głównonurtowe media zostały opanowane przez antypolskie do granic nienawiści ośrodki? Zasłużona w tym względzie gazeta – wiadomo jaka – rozsiewa takie oto opinie: „Polacy są społeczeństwem funkcjonalnych analfabetów i kulturowych abnegatów”. Żeby było naprawdę wiarygodnie, artykuł podpisuje profesor, co prawda tylko z Uniwersytetu Pedagogicznego, ale zawsze… To niejaki Janusz A. Majcherek, którego pseudonaukowe fanfaronady, wielbiące każdą inną nację niż polska, wpisują się w szeroki nurt tych wszystkich wyborczych, niusłików, tefałenów, onetów etc. Nie ma dnia, by nie usiłowali wmówić Polakom, że są ostatnim badziewiem światłej Europy.

Drugi mit na temat książki to sprzedaż internetowa. Tu z kolei ze swoją manipulacyjną opinią przebiło się lobby wielkich sieci handlowych, różnych korporacji. Bardzo silne i sprytne lobby. Wmówiło ono niemal całemu społeczeństwu, w tym i reprezentantom obecnego obozu rządzącego, że umieranie księgarń jest rzeczą naturalną, jest wynikiem postępu i trzeba się radować, że przynajmniej w tej dziedzinie postęp ów zawitał do Polski. Jeden z przedstawicieli wielkiego handlu za pośrednictwem internetu stwierdza wprost: „Połowa książek jest kupowana w internecie, więc w każde miejsce Polski dany tytuł może dotrzeć. Zaciera się sens istnienia księgarń tradycyjnych”. To ostatnie stwierdzenie jest szkodliwe. Słowa te ukazały się na wyjątkowo niechętnym Polsce portalu onet.pl. Trudno jednak nie zapytać: skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Jeżeli sprzedaż książek w internecie rośnie, ale ogólnie, w sumie, spada, to jaka jest przyczyna tego spadku? Musi poważnie szwankować jakiś inny element sprzedaży, poza internetem. I tak właśnie jest: od paru lat masowo likwidują się księgarnie. Ewidentnie e-handel nie jest w stanie ich zastąpić. 

Te same media drwiące z Polaków, że jakoby gardzą książką i dlatego coraz mniej czytają, podkreślają, że w takich na przykład Niemczech książka ma się świetnie. Ma się świetnie, to prawda, sprzedaż tam nawet rośnie. Jednakże w Niemczech normalne księgarnie kwitną, a w Polsce znikają w oszałamiającym tempie; trudno doliczyć się choćby jednego tysiąca, a jeszcze 5-6 lat temu było ich blisko 4 tysiące. W Niemczech sprzedaż internetowa oscyluje od kilku lat w granicach 15 procent, zatrzymała się na tym poziomie. U nas osiągnęła zaś 35 procent (nie połowę, jak podają niektórzy). Za Odrą i we wszystkich innych krajach zachodnich sklepy internetowe stały się uzupełnieniem sprzedaży, a w Polsce mają tę sprzedaż zastąpić. To się jednak udać nie może, bowiem książka nie jest takim samym produktem jak tysiące innych. Dowodzi tego historia nawet tak potężnego, światowego giganta e-handlu jak Amazon, który operując najpierw samymi książkami i płytami, splajtował i podniósł się dopiero po dołożeniu do książek tysięcy innych produktów, nawet pralek i samochodów. Pytanie tylko, co wtedy jest dodatkiem do czego: samochód do książki czy jednak odwrotnie? Odpowiedź jest dla każdego oczywista.

W    takim internetowym konglomeracie książka przejmuje funkcje nośnika marketingowego napędzającego klientów do kupna innych produktów. W tym układzie staje się jednak jasne, że do celów marketingowych potrzebna jest przede wszystkim książka hitowa, czytadło przyciągające masę ludzi, którzy są potencjalnymi kupcami innych produktów. Tak samo wszak funkcjonuje dziś książka w supermarketach, gdzie znajduje się nie procent, a promil całej bardzo bogatej oferty wydawniczej, jeśli chodzi o ilość tytułów. Dla handlowców sieciowych liczy się tylko masowość i taniocha. Szybko i dużo – to ich ekonomia. I to ich kultura.

Co jednak z tysiącami książek, które nie mają szans na wielkie nakłady, a są zdecydowanie bardziej potrzebne od pospolitych czytadeł? Bez nich ewidentnie nastąpi zapaść cywilizacyjna.

I tu dochodzimy do trzeciego mitu, a mianowicie, że książka jest produktem handlowym, takim samym jak każdy inny funkcjonujący na rynku. Takie podejście do książki eliminuje jej wartość i zadania kulturowe, jakie spełnia od stuleci. Oczywiście, książka jest również towarem rynkowym, ale nie tylko i nie przede wszystkim. Najdziwniejsze jest to, że do tego, zdawałoby się oczywistego, stwierdzenia trzeba od lat przekonywać ludzi kultury, ludzi wykształconych, ludzi na książce wychowanych – funkcje wychowawcze to zresztą kolejna właściwość książki, która nie pozwala szufladkować jej na równi z jajami lub cebulą.

Żeby Polacy czytali więcej, musi być spełnionych kilka warunków. Przede wszystkim zaś – żadne władze państwowe, ale także publicyści kształtujący opinię publiczną nie powinni traktować książki jak np. kiełbasy lub worka cementu, jak każdego innego produktu podlegającego w stu procentach prawom wolnego rynku. Zresztą te neoliberalne rządy rynku są obecnie kwestionowane w każdym kraju, okazały się fałszywą drogą, którą w III RP reprezentował swego czasu głównie Leszek Balcerowicz. Dzięki tym neoliberalnym ideom do cna wyzbyliśmy się przemysłu. Teraz natomiast maniakalne fetyszyzowanie rynku dokonuje się w sferze kultury. O ile jednak zapaść gospodarczo-ekonomiczną można, co widać,  stosunkowo szybko zlikwidować, o tyle degradacja kulturalna dokonuje się poprzez demolowanie wnętrza człowieka, jego duszy i umysłu, które wyremontować i odbudować niełatwo nawet w kolejnym pokoleniu. Co też widać. Dzieła kultury nie powstają na zamówienie w fabrykach. Także dzieła edytorskie. 

Wyprodukowanie książki kosztuje, nad każdym tytułem pracuje sporo osób, od autora poczynając, poprzez redaktora, adiustatora, korektora, grafika, drukarnię z papiernią, po księgowość i magazyny wydawcy, następnie przez marketingowca oraz handlowca, przeważnie najpierw hurtowego, aż do księgarza. Każda książka, którą trzymamy w ręku, musiała przejść od pomysłu długi proces technologiczny i organizacyjny. Nie powstaje tylko w wyniku jej napisania lub wykonania do niej fotografii. Nie wszyscy sobie to uświadamiają, także nie wszyscy decydenci – a powinni, bowiem to dopiero daje wyobrażenie o skali kosztów, jakie trzeba ponieść, żeby książka trafiła na rynek. Tych kosztów wydawcy nikt nie daruje, żaden autor, żaden pracownik, żadna papiernia, żadna drukarnia, żaden najemca lokalu, żadna firma transportowa, żaden dostawca prądu i energii, żaden handlowiec. Tymczasem książka już w momencie ukazania się musi być przeceniana nawet o 50-60 procent! Proszę mi pokazać drugi taki produkt, który w ten sposób funkcjonuje na rynku.

Rodzi się w związku z tym pytanie – jak długo jeszcze będą mogły powstawać książki niezależne, mądre, piękne, eksperymentalne, unikatowe? Jeżeli stosownych kroków ochronnych nie podejmie państwo – niedługo. Mówię to nie jako publicysta, ale jako doświadczony wydawca, specjalista właśnie od książki pięknej, obdarzonej cennymi wartościami, trwałej, po którą będą mogły sięgać także następne pokolenia. Książki, która daje świadectwo dorobku naszej dawnej i najnowszej kultury, budzi sumienia, skłania do refleksji intelektualnych. (...)

Nie tylko księgarzy, ale i może w jeszcze większym stopniu wydawców dotyka szalona walka cenowa, rozpętana właśnie przez dominujące jednostki handlowe. Prowadzą ją one bezwzględnie, wyniszczając de facto polską kulturę. Jeżeli w świecie książki wciąż ma rządzić prawo „tanio, masowo i szybko”, to świat ten błyskawicznie zamieni się w park rozrywki, i to byle jakiej. Według statystyk sprzed paru lat dziennie ukazywało się w Polsce 85 nowych tytułów i nie był to wynik nawet zbliżony do osiągnięć niemieckich, francuskich, nie mówiąc o amerykańskich. Ile z tych nowych tytułów trafia do sieci? Jeden na kilka czy kilkanaście dni? Obrazuje to skalę zaniechania handlowego w stosunku do świata wydawniczego i do świata polskiej kultury w ogóle.

Zupełnie inaczej postępują księgarnie, które karmią się różnorodnością. Cóż z tego, skoro padają w tej strasznej wojnie cenowej. Nie mogą na dzień dobry obniżać ceny o 40, 50 procent, bo by się nie utrzymały. Co innego supermarket, ten żyje z tysięcy produktów. Wystarczy mu mieć na każdym procencik, z całości i tak uzbiera się fortuna. Wielkie sklepy internetowe funkcjonują podobnie, prowadzą wojny rabatowe i je wygrywają, ponieważ mają dużo mniejsze koszty utrzymania niż prawdziwa księgarnia. Ale to w tej prawdziwej księgarni odnajduje się potencjał czytelników, którzy tam ciągną i chętnie spędzają czas wertując woluminy, czytając fragmenty książek, oceniając edytorstwo, dyskutując z księgarzem. Wyprawa do księgarni to dla wielu to samo co udanie się do kina lub teatru. To wyprawa do placówki kulturalnej.

Trzeba sobie uświadomić jeszcze jeden aspekt zjawiska degradującego wartościową książkę. Otóż eliminacji z rynku podlegają nie tylko książki mądre, ważne i piękne, ale przede wszystkim książki polskie. Książki jako ostoja polskości, jako spoiwo naszej tożsamości narodowej, to nie są czytadła pożądane przez gigantyczne sklepy internetowe czy stacjonarne. Wprost przeciwnie. Eliminowanie bogactwa wydawniczego, różnorodności wydawniczej jest elementem wspomnianej na wstępie walki z polskością. A ta walka przyjmie formy bezwzględnej eliminacji, gdy do Polski wkroczy na całego światowy gigant e-handlu Amazon. Pobije rabatami wszystkich. (...) W przypadku rynku książki oznacza to dyktat nie tylko cenowy, ale i merytoryczny. Powtórzę: Dyktat merytoryczny, tematyczny; znów obcy będą nam ustalać lekturę.

Wieść niesie, że Amazon już się przymierza do Polski. Pamiętajmy, że oni mają w nosie polską kulturę. Rządzić będzie tylko międzynarodowa kasa. (...) Pierwsze, co zrobi Amazon, to wykupi największe księgarnie internetowe; właściciele je sprzedadzą, bo kto chciałby kopać się z koniem? A otrzymane miliony zapewnią spokojny żywot im oraz ich dzieciom. Małe podmioty same upadną, ich nikt nie kupi – w analogiczny sposób padają księgarnie stacjonarne.

Nie jest zatem wesoło, jednak nie musi być tragicznie. Nie jest to sytuacja bez wyjścia. Są środki naprawcze – w ręku państwa. Takim molochom jak Amazon czy inne korporacje handlowe nie przeciwstawi się żaden wydawca czy księgarz, żadne stowarzyszenie. Konieczna jest interwencja władzy, i to interwencja ustawodawcza.

Mniej więcej od roku 2002 mówi się w Polsce poważnie o ustawowej regulacji ceny książki, a mianowicie o wprowadzeniu stałej ceny na nowe publikacje na okres około jednego roku. To na pewno zapobiegłoby wojnom rabatowym, w których taki np. Amazon z góry będzie zwycięzcą. Nie jest to żaden nowy czy polski wynalazek. Już w 1829 r. w Anglii wydawcy zawarli  porozumienie w sprawie stałej ceny, by przeciwdziałać wyniszczającym rabatom nakładanym przez handlowców. Podobne prawo zastosowano potem (1837)  w Danii, jeszcze później (1888) w Niemczech. Dziś prawo o stałej cenie funkcjonuje w wielu rozwiniętych krajach, także unijnych, i cieszy się opinią sprawdzonego regulatora rynku książki i obrońcy rodzimej kultury. U nas o ustawie się mówi, lecz się jej nie wprowadza, nie proceduje. Projekt przygotowała już kilka lat temu Polska Izba Książki – nie był doskonały. Ale ostatnio został poprawiony i uzupełniony (m.in. przez wybitnego wydawcę poznańskiego dr. Tadeusza Zyska oraz niżej podpisanego). Stała cena ma obowiązywać na dany tytuł tylko przez rok, potem jest uwalniana i można będzie stosować dowolne zniżki (lub zwyżki…). Przewidziano w projekcie też pewne wyjątki. Mniejsza w tym artykule o szczegóły, zostały one omówione i zatwierdzone na naradzie z udziałem wicepremiera i ministra kultury Piotra Glińskiego, jego dwojga zastępców, dwóch dyrektorów departamentów oraz szerokiej reprezentacji środowiska wydawniczego i księgarskiego. Omówione i zatwierdzone – tak przynajmniej mogło się wydawać…

Nikt spośród kilkudziesięciu osób uczestniczących w tej naradzie nie był ustawie przeciwny, choć rzecz jasna, trafili się też sceptycy. Trudno im się dziwić, bowiem ta jedna prosta ustawa nie reguluje do końca problemów związanych z funkcjonowaniem książki na rynku. Nie tylko stała cena musi być przez ustawy gwarantowana, są jeszcze inne zagrożenia, głównie związane z dominacją powstających molochów, łączących sprzedaż hurtową z detaliczną i z własną działalnością wydawniczą. Nie jest to funkcjonowanie uczciwe, bowiem taki hurtownik-detalista-wydawca od siebie rabatów nie bierze, a innym każe płacić np. 60-procentowe. A jak się to komuś nie podoba, to do widzenia, twojej książki nie wpuszczamy do sieci. Obliczone na szybki zysk molochy specjalizują się tylko w czytadłach.

Wszyscy biorący udział w naradzie u wicepremiera przedstawiciele środowiska zgodzili się jednakże z tym, że trzeba zrobić jak najszybciej pierwszy krok i procedować ustawę o stałej cenie (powtórzę: stałej na jeden rok tylko), a potem będziemy walczyć o dalsze regulacje.

Po tej naradzie jednak błyskawicznie zadziałało lobby sieci i korporacji. Zaczęły się napaści internetowe na księgarzy i wydawców, że chcą zniszczyć i tak już kulejące czytelnictwo w Polsce, że ceny książek gwałtownie wzrosną itp. Jeśli chodzi o ceny, to szanownym Czytelnikom (i decydentom też) jako wieloletni wydawca mogę powiedzieć tak: ponieważ wiemy, że zaraz po wydaniu książki, już w pierwszym dniu jej sprzedaży, zostanie ona „zrabatowana” nawet o połowę, to musimy ceny detaliczne kalkulować z dużą zwyżką. (...)

Na różnych kanałach telewizyjnych (ja oglądałem to 11 maja o godz. 17.50 na Polsat Historia) emitowana jest ostatnio reklama zaczynająca się od radosnego okrzyku rozentuzjazmowanej nastolatki  lub młodej kobiety: „Nie kupuję książek!”. Dosłownie, tak ta pannica woła. Nie mogłem własnym uszom i oczom uwierzyć. Przecież to chyba jest karalne – pomyślałem – takie deprecjonowanie w reklamie, i to masowej, jakiegokolwiek produktu, a szczególnie dobra kultury. W ostateczności okazało się, że nie chodziło wcale o handel książkami, lecz o reklamę… banku Raiffeisen! Ta austriacko-niemiecka instytucja postanowiła wyjść naprzeciw oczekiwaniom polskich funkcjonalnych analfabetów i kulturalnych abnegatów, jak by powiedział prof. Majcherek, i wzbudzić w nich przychylność wobec siebie poprzez entuzjastyczne podejście do tegoż analfabetyzmu i tejże abnegacji. My też nie kupujemy książek, więc jesteśmy z wami w jednej drużynie, Polacy! Nakarmieni antypolską strawą z niusłików, wyborczych, onetów czy tefałenów, decydenci z Raiffeisena uznali, że w ten sposób najlepiej zjednają sobie życzliwość głównie młodych obywateli III RP. Tyle że taka reklama w Austrii lub Niemczech, skądinąd nie do pomyślenia, wywołałaby tam lawinę oburzenia i potężne straty dla banku, a pewnie i sądowe procesy.

Powyższa historia jest symptomatyczna (to przypadek dla Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji!), jest kolejnym dowodem na konieczność natychmiastowego ratowania polskiej książki i książki w Polsce. Jej uśmiercanie to element wynaradawiania, osłabiania naszych więzi tożsamościowych. Działanie to wpisuje się w ten sam nurt co zohydzanie polskich klasyków w polskim (?) teatrze i podnoszenie do rangi sztuki narodowej biegania z gołymi genitaliami po scenie. Próbuje się z pewnym skutkiem odzyskiwać narodowe wartości w bankowości, w przemyśle, może trzeba w końcu i w kulturze? Pytanie jest retoryczne, bo na interwencję państwa czas najwyższy! (...)

Lobbyści sprytnie korzystają z jawnej antypolskiej i krańcowej niechęci mass mediów do obozu patriotycznego. Choćby obecna władza chciała za darmo złoto na ulicach rozdawać, to i tak trzeba na nią pluć, przeszkadzać jej na wszelkie możliwe sposoby, wszystkimi siłami dążyć do jej likwidacji – nieważne, jakim kosztem. Zresztą wpuszczenie do Polski kolejnej potężnej korporacji, takiej jak Amazon, mieści się w Balcerowiczowskiej koncepcji unicestwiania polskiej gospodarki, mieści się w programie neoliberalnym. A z drugiej strony taka korporacja na pewno nie będzie niewdzięczna dla jej życzliwych… Cóż zaś można zyskać od takiego Zyska, który z ramienia PiS-u będzie kandydował na prezydenta Poznania, albo od takiego Sosnowskiego, który jeszcze zwymyśla liberałów na łamach faszystowskiego „Wpisu”… Komuś jednak pan wicepremier i minister zarazem, tak samo jak i jego ludzie, musi zaufać i komuś musi zawierzyć. Rzecz jasna, nie musi Tadkowi Zyskowi ani Leszkowi Sosnowskiemu; wszak my posługujemy się argumentami tylko w celu obrony polskiej kultury, jak również drobnej przedsiębiorczości (księgarzy, wydawców). Nie mamy potężnych portali i słynnych telewizji, nie mamy możliwości uruchomienia internetowego hejtu, a źródłem naszego skromnego kapitału jest nasza praca, praca naszych rodzin, praca zasłużonych autorów, redaktorów. Gdzie nam tam do argumentów wielkiej kasy gdzieś znad Amazonu…

 

Leszek Sosnowski

Całość artykułu ukazała się w aktualnym numerze miesięcznika „Wpis” (5/2017). Autor z wykształcenia polonista, germanista, scenograf, dziennikarz, artysta fotografik (laureat 57 nagród), wybitny animator kultury filmowej, wielce zasłużony wydawca i publicysta, grafik książkowy. Prezes wydawnictwa Biały Kruk. Więcej na https://bialykruk.pl/