- Panie Profesorze, jaki jest największy wynalazek wolnej Polski, odrodzonej po 1989 roku?

 

- Taki ranking jest z wielu względów niemożliwy do sporządzenia, bo najpierw trzeba by uzgodnić kryteria oceny. Sukcesem był np. niebieski laser opracowany dekadę temu w Instytucie Wysokich Ciśnień PAN. Dzięki niemu można m. in. upakować na elektronicznym nośniku pamięci cztery razy więcej danych niż zwykle. W tej chwili na owym laserze bazuje cała tzw. technologia Blue Ray, wykorzystywana w wielu urządzeniach elektronicznych. Zmarnowaliśmy szansę na wielki sukces handlowy niebieskiego lasera, bo nie potrafiliśmy znaleźć jakiś stu milionów złotych na wdrożenie tego wynalazku. Podobnym osiągnięciem szczyci się dzisiaj warszawska firma Ammono, która potrafi wytworzyć niezbędny m.in. w niebieskim laserze monokryształ  najnowocześniej na świecie. Mamy także swój udział w osiągnięciach związanych z produkcją cienkich warstw węglowych zwanych grafenem, który już wkrótce może zastąpić krzem i zrewolucjonizować elektronikę. Przykładów znakomitych osiągnięć z zakresu zaawansowanej elektroniki mamy naprawdę wiele! Wielki sukces naukowo-biznesowy odniosła firma Adamed, lider innowacji na polskim rynku leków.  Przeciętny Polak nie zdaje sobie sprawy, że mamy także w Polsce ciekawe rozwiązania dotyczące tzw. czystych technologii energetycznych, związanych z umiejętnym przetwarzaniem węgla, np. jego podziemną gazyfikacją czy wychwytywaniem i przechowywaniem pod ziemią dwutlenku węgla. Powstają już pilotażowe instalacje, które mają owe marzenia zrealizować, ale dzieje się to zdecydowanie za wolno. Jeśli okaże się, że będziemy mogli wydobywać dużo gazu z łupków i nie zanieczyszczać przy tym środowiska to bardzo dobrze, ale o węglu już wiemy, że mamy go dużo – trzeba to wykorzystać! Wielką szansą dla Polski może być także tzw. głęboka geotermia, a więc wykorzystywanie ciepła podziemnych wód termalnych – także w tym zakresie mamy nowatorskie, krajowe rozwiązania, których twórcą jest dr Bogdan Żakiewicz, polski naukowiec, który przez lata pracował w USA.

 

- Polskie państwo nie ma chyba takich pieniędzy na inwestycje w naukę.

 

- Państwowe pieniądze nie są po to, by wydawać je na bardzo ryzykowne pomysły wdrożeniowe. Państwo powinno przede wszystkim dbać o poziom badań podstawowych, abyśmy dobrze uczyli studentów i umożliwiali naukowcom zdobywanie wiedzy niezbędnej do innowacyjnego myślenia. Innowacyjne projekty powinny zaś finansować banki i zainteresowane przedsiębiorstwa.  Ale to w naszych warunkach jakoś nie funkcjonuje – innowatorzy boją się po takie środki sięgać, banki nie potrafią prawidłowo wyceniać ryzyka związanego z takimi przedsięwzięciami. W USA każdy bank za przysłowiowym rogiem jest w stanie w szybkim czasie wycenić koszt kredytu potrzebnego do realizacji nawet najbardziej oryginalnego pomysłu, a u nas jest to prawie niemożliwe – nasi kredytodawcy boją się wynalazczości.

 

W Polsce mamy do czynienia jeszcze z innym zjawiskiem. Jeśli jakiś wynalazca poniósł klęskę rynkową ze swoim pomysłem, to od razu robi się wokół niego nieprzyjemna aura, ktoś taki otrzymuje stygmat nieudacznika. Tymczasem droga do zwycięstwa prowadzi najczęściej przez wiele porażek. Niektórzy wielcy wynalazcy kilkukrotnie bankrutowali zanim stworzyli produkt, który podbił rynek. Trzeba kilka razy spudłować, żeby wreszcie trafić – w Stanach to wiedza powszechna, u nas wręcz tajemna. Za oceanem ktoś kto zaryzykował i przegrał jest mimo tego uważany za pozytywnego bohatera – trzeba mu dodać otuchy aby udało mu się następnym razem! Nam się w głowie nie mieści coś podobnego.  To, oprócz potrzeby szacunku dla odważnych, wielkie wyzwanie dla twórców naszego prawa – w tym przypadku prawa upadłościowego.

 

- W Polsce brakuje chyba instytucji i ludzi, które mogłyby wyłapywać genialne pomysły.

 

- Instytucji jest akurat co niemiara. W Polsce istnieje około  350 podmiotów, których celem jest pomoc w realizacji innowacyjnych projektów. Tyle, że większość z nich jest mało przydatna. Dostają jakieś granty z UE, odbywa się tam jakiś pozorowany ruch, ale nic wielkiego z tego nie wynika. Większość zarządzających tymi instytucjami popełnia  zresztą fundamentalny błąd: czekają, aż wynalazca sam do nich przyjdzie i opowie o swoim pomyśle. A twórcy wynalazków zwykle nie potrafią się sami promować. Ja jestem zwolennikiem modelu amerykańskiego,  w którym firmy tzw. otoczenia biznesu urządzają łowy na wynalazców. Za oceanem kształci się ekspertów, którzy chodzą i wyszukują ludzi pracujących nad innowacyjnymi rozwiązaniami. W Stanach to dzisiaj wręcz zawód, który nazwa się „broker wiedzy”. Umiejętność tę zdobywa się tam na uczelniach. Połączenie biznesu i wiedzy jest trudne, dlatego ludzie, którzy mają orientację w tych dwóch światach są nieocenieni.

 

Pełny tekst wywiadu we wrześniowym wydaniu "Malemana"