Fronda.pl: Czy uważa pan, że katastrofa smoleńska, jak i klimat społeczny tuż po niej zostały w mediach zaprezentowane właściwie i wyczerpująco?

Jan Pospieszalski: Chciałbym rozróżnić dwie sprawy. Pierwszą jest relacja medialna w tygodniach bezpośrednio po katastrofie, której efektem – podam przykład - było to, że Jedynka, z kierownikiem publicystyki Pawłem Nowackim, uzyskała oglądalność wyższą niż wszystkie pozostałe programy razem wzięte. Nowacki później został jednak odwołany. Czym innym jest jednak relacja z dni bezpośrednio po katastrofie, a czym innym opis faktów dotyczących Smoleńska kilka, kilkanaście tygodni później.

Na czym polega ta różnica?

Odnoszę wrażenie, że żyjemy w dwóch światach, które nijak nie mogą się spotkać. Coś, co dla nas jest czymś niezmiernie bulwersującym, jak ujawniona przez "Rzeczpospolitą" agenturalna przeszłość Tomasza Turowskiego, człowieka współodpowiedzialnego za organizację wizyty prezydenta w Katyniu, nie jest dla większości mediów w ogóle interesująca, ona w ogóle nie istnieje. To pokazuje, że te dwa "światy" w ogóle się nie zazębiają. Są media, które śmiało i rzetelnie mówią o sprawach związanych z katastrofą, jak „Rzeczpospolita”, „Gazeta Polska” czy wysepki w TVP, np. Antysalon Rafała Ziemkiewicza, lub nasze „Warto Rozmawiać'. Olbrzymia część mediów zaczęła jednak marginalizować problem katastrofy, nie zajmując się nim tak, jak należy.

Co ma pan na myśli?

Nacisk opinii publicznej, rozliczenie odpowiedzialnych za przygotowanie wizyty prezydenta, jej okoliczności, publiczna dyskusja na ten temat – to wszystko powoduje, że obóz władzy postawiony jest w niekomfortowej sytuacji. A tego wszystkiego brakuje w mediach. W opinii redaktorów i decydentów, którzy zarządzają mediami – temat Smoleńska jest ryzykowny i lepiej go pomijać.

Czy odczuwał pan takie naciski przy powstawaniu „Warto Rozmawiać”?

Oczywiście. Mało tego, to jeszcze było przed wakacjami. Powtarzano mi, że sprawa Smoleńska jest już nudna, że to staje się upiorne, żebym zajął się sprawami społecznymi. Przez litość nie powiem, kto był autorem tych nacisków, choć dodam, że nie była to obecna dyrektor Schymalla.

Czy takie filmy jak „Mgła” Joanny Lichockiej i Marii Dłużewskiej są potrzebne?

Jak najbardziej. Opinia publiczna chętnie by się zapoznała z innymi aspektami tamtego wydarzenia, bo to bardzo ważna sprawa, która przeorała naszą historię, nasze państwo. Ten temat – wbrew pozorom - angażuje ludzi. Ja jestem zdumiony, że nikt poza Ewą Stankiewicz i jej filmem „Solidarni 2010” nie zajął się fenomenem społecznym, który powstał po katastrofie. Wydarzenie, że kilkadziesiąt tysięcy ludzi stoi po kilkanaście godzin, aby oddać prezydentowi hołd, że kilkaset tysięcy uczestniczy w uroczystościach pogrzebowych jest tak kręcące medialnie, że powinno być już kilka filmów, reportaży na ten temat. Tymczasem ja tego nie widziałem. Oznacza to, że 100-tysięczna manifestacja ludzi jest nieinteresująca? Ja tego nie potrafię zrozumieć.

Rozmawiał Marcin Fijołek

 

/

Podobał Ci się artykuł? Wesprzyj Frondę »