Dusze czyśćcowe skierowały ku mnie wyraźną prośbę o modlitwę. Zasygnalizowały też, że są jakby uwięzione. To wszystko zaczęło się od wizyty w zakrystii starego kościoła.               

Mam 40 lat, jestem praktykującą katoliczką, choć pochodzę z rodziny, której członkowie od wielu stuleci należą do różnych wyznań. Po pogrzebie jednej z moich ciotek, która była protestantką, pastor zaprosił mnie do archiwum. Chętnie przystałam na propozycję. Jestem historykiem i zawsze lubiłam ciekawostki.

Muzeum urządzone było w zakrystii starego kościoła. W małym pomieszczeniu zgromadzono portrety pastorów oraz pamiątki po ich rodzinach. Stare szuflady wypełniały kartoteki osobowe, wycinki z gazet, zbiory fotografii, książki, nekrologi, a nawet przedmioty codziennego użytku. Podczas rozmowy z pastorem archiwistka sprawnie odnajdywała zabytki i pokazywała mi je. Niektóre przedmioty były fascynujące, ale z czasem zaczęło mi się tu trochę nudzić. Poczęłam rozglądać się po kątach ciekawie urządzonego pomieszczenia.

Wizja czyśćca

Nagle spostrzegłam coś przemykającego po podłodze. Czy to kościelna mysz? A może archiwistce coś upadło na podłogę? Jakiś wycinek z gazety? Ku mojemu zaskoczeniu nad podłogą unosiło się coś, co wyglądało jak smugi dymu czy pary. Czy może to był kurz? Ze starych przedmiotów i przez lata nieotwieranych szuflad wydostawało się przecież wiele kurzu. To, co unosiło się nad podłogą, nie wyglądało jednak na kurz. Zdziwiłam się jeszcze bardziej, kiedy uświadomiłam sobie, że to, na co spoglądałam, mogło nie być widoczne dla oczu! To, co widziałam, było raczej duchową wizją płomieni unoszących się nad podłogą. Cała posadzka pokryta była jakby językami białego ognia. Zjawisko to w niektórych miejscach coraz wyraźniej układało się w kształt dłoni. Ich wyciągnięte w górę palce jakby dopominały się o moją uwagę. Co mogło być pod zakrystią? Czy znajdowała się tam krypta, w której grzebano zmarłych? – zastanawiałam się.

Po chwili przypomniałam sobie, że podobny widok widziałam na starych katolickich obrazach, których tematem była modlitwa za zmarłych. Kapłan na ołtarzu składał ofiarę Mszy świętej. Przed nim otwierała się wizja czyśćca, w którym zmarli oczekiwali na duchowe owoce jego modlitwy. Prosili go o nią i wyciągali ku niemu dłonie. (...)

Za nie nikt się nie modlił

W trakcie dalszego zwiedzania zakrystii zapytałam pastora i archiwistkę, czy ich wyznanie (a zatem i wyznanie części moich przodków) wspomina o modlitwie za zmarłych. Dowiedziałam się wówczas, że nic o tym nie mówi. Pomyślałam wówczas, że będę kierować się wskazaniami Kościoła katolickiego, który zaleca modlić się za zmarłych, zwłaszcza zmarłych z własnej rodziny. Uznałam nawet, że brak modlitwy za zmarłych był poważnym zaniedbaniem z mojej strony.

Od tamtego momentu, gdy archiwistka wskazywała na jakiś przedmiot, w duszy modliłam się w intencji osób, których on dotyczył. Gdy kobieta opowiadała o pogrzebie mojego wuja pastora Jana, zaczęłam odmawiać modlitwę „Witaj Królowo, Matko Miłosierdzia”. Gdy pokazała nekrolog cioci Hali, mówiłam „Wieczne odpoczywanie”. Gdy wspominała o cioci Niusi, ponownie zwróciłam się do Maryi.

W trakcie modlitwy poczułam pewien wysiłek, jakbym szła pod prąd jakiejś rzeki energii. To było nieprzyjemne uczucie. Naraz zrobiło mi się słabo i duszno. Wizja zniknęła. Pomyślałam, że to skutek zmęczenia, więc pożegnałam się z pastorem oraz archiwistką i wróciłam do domu.

W domu po wieczornej modlitwie poszłam spać. Gdy tylko głębiej zasnęłam, ktoś mnie obudził. Od razu usiadłam na łóżku. Byłam zupełnie przytomna. Moje mieszkanie wypełniał ten sam duchowy dym, którego doświadczyłam w archiwum. Unosił się nad podłogą wokół mojego łóżka. Jak okiem sięgnąć układał się w kształt dłoni.

W akcie strzelistym wezwałam Pana Jezusa. Po chwili przyszła mi jednak myśl, że chyba oszalałam i dostałam halucynacji. Aby zupełnie oprzytomnieć, wstałam i poszłam do łazienki wziąć prysznic. Potem włączyłam moją ulubioną muzykę. Jakoś się opanowałam i wydawało mi się, że odzyskałam spokój. Znowu się położyłam spać. Nie mogłam jednak zasnąć. Stopniowo opanowywało mnie dziwne uczucie. Mogę je określić mianem zamknięcia. Wydawało mi się, że dzielę sytuację osób, które były zamknięte w krypcie pod kościołem, jakbym się tam z nimi dusiła. A przecież wiedziałam, gdzie fizycznie jestem, byłam świadoma, że przebywam we własnym domu…

Próbowałam zasnąć odmawiając modlitwę Jezusową. Powtarzałam słowa Ewangelii: Panie Jezu Chryste, Synu Boży, ulituj się nade mną. Wówczas poczułam, że obok mnie ktoś wisi w powietrzu. Po chwili usłyszałam jego słowa: Nie żyjesz! Te słowa głęboko mnie raniły. Pomyślałam, że jestem strasznie zmęczona tym wszystkim i może faktycznie umieram… Od rana byłam jakby zanurzona w śmierci… Ostatkiem sił przypomniałam sobie słowa psalmu: Panie, mój Boże, z krainy umarłych wywołałeś moją duszę i ocaliłeś mi życie spośród schodzących do grobu. Sławię Cię, Panie, bo mnie wybawiłeś (Ps 30, 4-5). Te słowa natychmiast przerwały tę straszną wizję.

Przez kilka najbliższych dni w różnych okolicznościach powracało do mnie uczucie zamknięcia w krypcie. Mimo to nie poddawałam się i wytrwale modliłam się za zmarłych z mojej rodziny. Podczas codziennych czynności odmawiałam akt poświęcenia modlitwy za zmarłych, który niegdyś odmawiano wraz z wybiciem pełnej godziny na zegarze: Boże mój, ofiaruję Ci w intencji konających i zmarłych wszystkie akty miłości, którymi Serce Jezusa cześć Ci oddawało, będąc na ziemi w tej godzinie. Ofiarowałam też za tych zmarłych odpust związany z przyjęciem Najświętszego Sakramentu.

Atak złego ducha

Cieszyłam się, że jestem w stanie łaski uświęcającej i że mogę się owocnie modlić. Ale wkrótce z powodu grzechu ciężkiego utraciłam ten stan. Poszłam do spowiedzi, jednak nazajutrz znów zgrzeszyłam. I znów się spowiadałam. Jestem grzesznicą, która jak każdy człowiek odczuwa pokusy. Ale w tamtym okresie doświadczyłam szczególnego wzmocnienia pokus. Wszystkie moje słabe punkty jednocześnie dawały o sobie znać. Tu nie chodzi o skrupuły. Po prostu obiektywnie zaczęłam robić coś bardzo niedobrego i natychmiast wpadałam w stan grzechu ciężkiego.

Było coraz gorzej… Miałam już pewność, że to wszystko zaczęło się od mojej modlitwy za zmarłych, którą podjęłam po wizycie w zakrystii. Powoli zaczęłam sądzić, że jedynym ratunkiem będzie dla mnie zaprzestanie tej modlitwy. Gdy jednak odrzucałam tę myśl, wówczas czułam przy sobie obecność jakiejś wściekłej istoty. Czy to była dusza zmarłego? Nie, to był Szatan.

O tym, co się ze mną działo, chciałam porozmawiać ze spowiednikiem. Jak na złość w mieście, w którym mieszkam, nie było ani mojego kierownika duchowego, ani żadnego z księży, którzy mnie na tyle znali, abym mogła swobodnie z nimi porozmawiać. Wszyscy wyjechali. Chodziłam do przypadkowych księży. Na tych spowiedziach wstydziłam się powiedzieć o moim doświadczeniu. Wyznawałam jedynie grzech, ale nic nie mówiłam o przyczynie wzrostu pokusy i o życiu duchowym, jakie prowadzę.

Ta sytuacja była frustrująca. Poza tym poczucie żalu, że zostałam sama, stało się szczeliną, przez którą sączyły się do duszy kolejne wątpliwości związane z sensem następnej spowiedzi. Kiedy czekałam w kaplicy na swoją kolejkę do konfesjonału, znów usłyszałam głos, który powiedział mi: Jesteś sama! Nie słuchałam tego, co mówił, tylko z ufnością zwróciłam się do Boga: Panie, Ty wiesz, że nie jestem sama. Jesteś ze mną, dziękuję Ci za życie, jakim mnie obdarzyłeś. Dziękuję Ci za życie wieczne, jakim obdarzasz moich przodków. Jeżeli oni są w czyśćcu, to tym bardziej chcę się za nich modlić i ofiarowuję swe cierpienie w intencji ich wyzwolenia. Pomimo modlitwy niechciane myśli powracały jakby z zewnątrz: Jesteś sama!Nie żyjesz!Jesteś sama!

Żyję w Kościele, a Szatan jest sam!

Żaden naturalny powód nie spowodowałby takiej samotności, jakiej wówczas doświadczyłam. Myślę, że podczas tych pokus Szatan „dzielił się” ze mną swoją duchową sytuacją. Przecież to nie ja, lecz on jest samotny! On nie czeka już na Boga! W jego życiu już nic się nie wydarzy! W przeciwieństwie do niego ja mam na Kogo czekać! Podobnie moja rodzina w czyśćcu oczekuje na Boga. Szatan nie ma w sobie życia! On został zamknięty w czeluści przez anioła (por. Ap 20, 1-3)! Demon mówił mi o nieskończonym uczuciu śmierci oraz samotności. Chciał mnie zepchnąć z drogi spokojnej modlitwy w swój beznadziejny duchowy stan. Dzięki słowu Bożemu udało mi się przetrwać ten natłok uczuć. Powtarzałam słowa: Ty nie jesteś „Bogiem umarłych, lecz żywych, wszyscy bowiem dla Niego żyją” (Łk 20, 38).

Nie wiem dlaczego, ale pomyślałam wówczas, że mój stan duchowy i psychiczny jest poważny. Dostałam przecież halucynacji, które trwają już parę dni. Poza tym nie mogę spać, strasznie się męczę… W takim stanie nadaję się na jakieś duchowe pogotowie…

Pomyślałam wówczas o jednym kapłanie, któremu jak dotąd nie miałam śmiałości zajmować czasu. Wiedziałam, że jego doświadczenie duchowe jest duże, a wiara silna. Gdy ukazałam temu księdzu swój opłakany stan, powiedział, że doświadczam demonicznego dręczenia, które jest elementem życia duchowego każdego z nas, choć nie wszyscy doświadczają go w równym stopniu. Cierpienie, wizje i głosy nie mają związku z tzw. nawiedzonym miejscem. Z pewnością nie jest nim ani protestancka zakrystia, ani mój dom. Wydarzenia te mają charakter walki duchowej związanej z moją modlitwą za zmarłych, która jest bardzo potrzebna zmarłym. Szatan „zdenerwował się” moim zachowaniem i przygotował mi sporo cierpień, żebym na przyszłość nie odważyła się nawet palcem tknąć tych ważnych spraw.

Kapłan ten pomodlił się w intencji odejścia złego ducha i pobłogosławił mnie. Po kilku godzinach poczułam moment wyraźnej ulgi, tak jakby coś ciężkiego spadło ze mnie. Z tego doświadczenia wyszłam umocniona, a w moim życiu wkrótce dokonało się kilka dobrych rzeczy. Ponadto stałam się odważniejsza w podejmowaniu modlitwy za zmarłych. Choć doświadczyłam, że z modlitwą tą może wiązać się cierpienie, Bóg potrafi jednak zorganizować skuteczną pomoc.

Tekst ukazał się w numerze Miesięcznika Egzorcysta (42/2016) - więcej zobacz http://www.miesiecznikegzorcysta.pl/component/k2/itemlist/tag/42