„Kajfasz bezwiednie staje się patronem tych wszystkich, którzy poprzez kolejne wieki i tysiąclecia będą podejmować podobne decyzje. Będą dokonywać prostych rachunków, prostych kalkulacji, w których ludzkie życie, życie pojedynczego człowieka nie będzie nic warte w porównaniu z interesem politycznym, z interesem władzy” – mówi w rozmowie z portalem Fronda.pl ks. prof. Paweł Bortkiewicz, chrystusowiec.

 

 

Fronda.pl: W Wielki Piątek chcemy szczególnie pochylić się nad tajemnicą cierpienia. Kontemplujemy krzyż, na którym Chrystus w okropnym cierpieniu umarł, aby nas zbawić. Dlaczego właśnie taka droga była konieczna, dlaczego Chrystus zbawił nas przez cierpienie?

 

Ks. prof. dr hab. Paweł Bortkiewicz TChr, ekspert w zakresie teologii moralnej: Trzeba w tym miejscu zapytać najpierw o nasze rozumienie grzechu, grzechu, który będąc wyrazem źle ukierunkowanej wolności człowieka dokonał radykalnego zniszczenia. Grzech, który za sprawą podszeptu kusiciela został popełniony przez człowieka, stał się radykalnym, dosłownie radykalnym złem. Istotą tego zła było przede wszystkim odrzucenie Boga. Bóg, który zaoferował człowiekowi cały świat niemal bez ograniczeń, został potraktowany jako despota, jako wróg człowieka. Człowiek odwracając się od Boga oderwał się od źródła swojego istnienia, od źródła życia. Dlatego konsekwencją grzechu stała się śmierć. Stało się zatem tą konsekwencją coś, co jest zupełnie niemożliwe do pokonania przez człowieka. Siła spustoszenia spowodowana przez zło domagała się równie silnej, radykalnej interwencji. Dlatego Bóg posłał swojego Syna.

Nie symbol, nie ideę, ale Słowo Wcielone, Syna Człowieczego i Syna Bożego. To właśnie ten Bóg Wcielony został odrzucony. Takie zło mogła pokonać tylko absolutnie niepojęta i niemożliwa do zrealizowania przez człowieka miłość. Bóg musiał oddać swoje życie za życie każdego z nas. Stąd właśnie krzyż, stąd cierpienie, stąd śmierć.

 

W tym roku Wielki Piątek jest szczególnie naznaczony cierpieniem. Za naszą wschodnią granicą każdy dzień wiąże się z cierpieniem narodu bestialsko napadniętego przez mocarstwo. Pojawia się pytanie, z którym od wieków wciąż na nowo się konfrontujemy. Dlaczego Bóg pozwala na takie zło? Dlaczego pozwala tak cierpieć?

 

Powiedziałbym tak - obyśmy nie musieli stawiać sobie takich pytań. Ale skoro już je stawiamy, to dobrze, że stawiamy je w kontekście Wielkiego Tygodnia, Wielkiego Piątku. Wczytując się w opis pasji, męki naszego Pana, czytamy scenę przesłuchania Jezusa przez Piłata. To scena, w której Bóg wydaje się w ręce człowieka. Ta scena pokazuje jak bardzo konsekwentny, radykalnie konsekwentny w swojej miłości jest Bóg. On, który ukochał człowieka i obdarzył go wolnością, jest temu darowi bezgranicznie wierny. Nie odbiera człowiekowi wolności. Posuwa się nawet do tego, co nam wydaje się być bezradnością i bezsilnością Boga. Ale to właśnie dzięki tej konsekwencji człowiek wciąż ma szansę. Dopóki nie została zabrana mu wolność, ma szansę prawidłowego, to znaczy dobrego wyboru. To właśnie w tej bezradności Boga ujawnia się jego wszechmoc. Mógł rozegrać tę scenę inaczej, proponowano Mu zresztą – „jeśli jesteś Synem Bożym, zejdź z krzyża”. Pozwolę sobie przywołać w tym miejscu słowa św. Jana Pawła II z jego wywiadu „Przekroczyć próg nadziei”: „To, że pozostał do końca na krzyżu, to, że na tym krzyżu mógł powiedzieć do Boga tak, jak wszyscy cierpiący: Boże mój, czemuś Mnie opuścił?’ (Mk 15, 34) - właśnie to pozostało w dziejach człowieka jako najsilniejszy argument. Gdyby zabrakło tego konania na krzyżu, prawda, że Bóg jest Miłością, zawisłaby w jakiejś próżni. Tak! Bóg jest Miłością i po to właśnie dał Syna swego, aby Go jako miłość objawił do końca”.

Jedyną odpowiedzią na Pańskie pytanie jest właśnie to, że Bóg jest miłością, która posuwa się do własnej bezradności, która zawisła na krzyżu, ale która nie odbiera człowiekowi wolności. Jedyną odpowiedzią jest ta, że Bóg wciąż wierzy w człowieka, że wciąż daje mu szansę.

 

Piąte przykazanie Boże mówi: „nie zabijaj”. Ukraińscy żołnierze muszą jednak zabijać napastników, aby bronić swojej ojczyzny. Kiedy odebranie komuś życia nie jest morderstwem?

 

Trzeba powiedzieć bardzo wyraźnie, że każdy z nas ma prawo w określonej sytuacji, po wyczerpaniu innych możliwych środków działania, bronić swojego życia. Bronić też tego życia tak dalece, że może posunąć się do zabójstwa w obronie własnej. Ta sama zasada dotyczy także obrony powierzonych nam społeczności - własnej rodziny, własnego narodu, państwa. Tak jak zabójstwo w obronie własnej nie jest morderstwem, ale jest właśnie zabójstwem w obronie, tak też zabijanie agresorów, pozbawianie życia napastnika, traktowane jako racja ostateczna – raz jeszcze podkreślam, że w przypadku, w którym nie ma innej możliwości obrony, takie działanie nie jest morderstwem, jest obroną powierzonego nam dobra posuniętą aż do granic zabicia niesprawiedliwego agresora.

 

Zdaje się, że cierpienie na Ukrainie można powstrzymać w jeden sposób - stawiając zbrojny opór agresorowi. Robi to ukraińska armia, którą wspierają państwa zachodnie wysyłając uzbrojenie. Tutaj pojawia się niezrozumiałe stanowisko Stolicy Apostolskiej, która sprzeciwia się dozbrajaniu Ukrainy. Jak ten problem widzi nauczanie Kościoła, jak widzi go teologia moralna? Przekazywanie zabójczego narzędzia ofierze, aby mogła się bronić, jest czynem moralnie dobrym czy złym?

 

Sytuacja na Ukrainie jest ogólnie ujmując czarno-biała. To znaczy jest jednoznaczna. Z jednej strony jest agresor, który podjął i prowadzi agresję w sposób łamiący wszelkie standardy prawne, zachowujący się bestialsko, zabijający bezbronną ludność cywilną, dokonujący ludobójstwa. Z drugiej strony jest naród, który walczy w obronie własnego bytu i walczy samodzielnie. Może skorzystać wyłącznie z pomocy natury politycznej, ekonomicznej i wreszcie tej, którą jest danie mu narzędzi walki w wojnie obronnej, a więc wojnie tradycyjnie nazywanej wojną sprawiedliwą. Dozbrajanie Ukrainy nie ma charakteru wyścigu zbrojeń, nie jest zwiększaniem potencjału dla celów agresji i podboju innego państwa, jest działaniem mającym na celu wyłącznie obronę własnego terytorium. Trudno jest mi zrozumieć stanowisko Stolicy Apostolskiej. Trudno jest je zaakceptować. Rozumiem potrzebę troski o pokój i wszelkie próby łagodzenia konfliktów. Ale tutaj stajemy w sytuacji, w której jedyną formą zażegnania konfliktu jest pokonanie agresora, a do tego potrzeba broni. Warto zestawić współczesną dwuznaczność wypowiedzi watykańskich chociażby z tym, co mówił św. Jan Paweł II: „gdy wykorzystane zostały możliwości negocjacji (…) a narody dotknięte niesprawiedliwą agresją uginają się pod ciosami napastnika, inne państwa nie mają już prawa do obojętności (…) ich obowiązkiem jest rozbroić agresora”. To jego słowa z przemówienia do Korpusu Dyplomatycznego w 1993 r.

 

Jednym z negatywnych bohaterów Wielkiego Piątku jest Piłat, który symbolicznie umywając ręce skazał Jezusa na śmierć. Piłat nie chciał eskalacji. Wiedział, że niespełnienie woli żydowskiego tłumu może spowodować rozruchy, które przyniosą jeszcze więcej śmierci. Prefekt miał już takie doświadczenia. Jego decyzja była racjonalna. Był sprawnym politykiem, doświadczonym dyplomatą. Czy dziś tego samego argumentu nie używają państwa, które w obawie przed eskalacją nie decydują się na bardziej stanowczą reakcję? Czy właśnie nie tego argumentu użył kard. Pietro Parolin?

 

Piłat istotnie ulega naciskom tłumu żydowskiego i przyjmuje logikę tych, którzy tym tłumem kierują. W tym miejscu warto przywołać ewangeliczny opis narady Sanhedrynu, w czasie której pada słynne stwierdzenie arcykapłana Kajfasza: „lepiej jest dla was, aby jeden człowiek umarł za lud, niżby miał zginąć cały naród”. Kajfasz jest gotów zrobić wszystko, by utrzymać sprzyjający dobrej koniunkturze spokój, by utrzymać polityczno-religijne status quo.

Kajfasz bezwiednie staje się patronem tych wszystkich, którzy poprzez kolejne wieki i tysiąclecia będą podejmować podobne decyzje. Będą dokonywać prostych rachunków, prostych kalkulacji, w których ludzkie życie, życie pojedynczego człowieka nie będzie nic warte w porównaniu z interesem politycznym, z interesem władzy. Ta kalkulacja, ten rachunek musi bezwzględnie budzić sprzeciw. Bowiem jej przedmiotem jest życie ludzkie. Taki rachunek utylitarny jest przecież jednym z największych bolączek, a może nawet grzechów naszej współczesności

 

Niedawno ogromne oburzenie wywołały słowa Ojca Świętego, na którego Twitterze, w kontekście wojny na Ukrainie opublikowano stwierdzenie: „wszyscy jesteśmy winni”. Jak Ksiądz Profesor rozumie te słowa?

 

Po pierwsze wolałbym, żeby papież Franciszek zabierał głos w sposób pełny i wyczerpujący. Obawiam się, że sposób komunikowania na Twitterze, czy innych mediach społecznościowych nie jest najlepszą formą do wyrażania istoty sprawy, niekoniecznie służy też jej zrozumieniu. Po drugie, byłbym w stanie zrozumieć te słowa, gdyby były osadzone – jak wspomniałem – w pełnym i szerokim kontekście. Oczywiście, możemy powiedzieć, że ostatecznym źródłem każdej wojny jest ludzki grzech i w tym sensie wszyscy ponosimy w zróżnicowanym stopniu odpowiedzialność za zło. Ale to trzeba wyraźnie osadzić w kontekście teologicznym, a zarazem podkreślić, że stopień odpowiedzialności za to zło jest zróżnicowany, a zarazem konkretny. Po trzecie, w tym konkretnym, aktualnym przypadku wojny rosyjsko-ukraińskiej takie stwierdzenie musi być odczytane wyłącznie politycznie. A w tej perspektywie traci ono swój sens. W perspektywie politycznej, w perspektywie wydarzeń, które się rozgrywają jest agresor i jest defensor. Jest kat i jest ofiara. Tych granic nie można tutaj zacierać.

 

„Dziś ze Mną będziesz w raju” – powiedział Jezus ukrzyżowanemu razem z Nim łotrowi. Chwilę wcześniej przebaczył swoim oprawcom. Choć sami nie jesteśmy ofiarami wojny na Ukrainie trudno nam pogodzić się z możliwością przebaczenia sprawcom dokonywanych tam zbrodni. Tymczasem wiemy, że Chrystus umarł również za nich i nie zamyka przed nimi drogi do zbawienia. W jaki sposób ochronić się przed nienawiścią, aby chcieć dla nich nawrócenia, a nie potępienia?

 

To bardzo trudne pytanie. Trudne w tym sensie, że każde wypowiedziane słowo może zostać zderzone z doświadczeniem matki opłakującej zgwałconą córkę, z doświadczeniem ojca płaczącego nad ciałami swoich dzieci, z doświadczeniem torturowanych, gwałconych, poniżanych ludzi. Każde z tych doświadczeń wywołuje gniew, który prowadzić może do nienawiści. My, chrześcijanie wiemy jednak, że istotną zasadą naszego postępowania jest po pierwsze wiara w to, że - jak mówił św. Jan Paweł II – „jest miara wyznaczona złu”. Zło nie jest absolutne. Zło nie jest wszechmocne. „Jest miara wyznaczona złu”. Tą miarą jest odkupienie, tą miarą jest krzyż, tą miarą jest także miłosierdzie. My chrześcijanie pamiętamy zatem, żeby nie ulec pokusie zwyciężania zła złem, eskalacją agresji, ale pamiętamy, by „zło zwyciężać dobrem”. W jaki sposób tego dokonywać? Z wysokości krzyża Chrystus modlił się za swoich oprawców. Modlitwa pozostaje najwłaściwszym środkiem pokonywania pokusy nienawiści. Proszę pozwolić, że przywołam szerzej słowa świętego Pawła z jego Listu do Rzymian: „Umiłowani, nie wymierzajcie sprawiedliwości sami sobie, lecz pozostawcie to pomście Bożej. Napisano bowiem: Do mnie należy pomsta, Ja wymierzam zapłatę - mówi Pan - ale: Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód - nakarm go. Jeżeli pragnie - napój go. Tak bowiem czyniąc, węgle żarzące zgromadzisz na jego głowę. Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj”. Węgle żarzące w tej stylistyce biblijnej mają charakter oczyszczający, nie unicestwiający. I tutaj niejako wracamy do początku naszej rozmowy – Bóg nie zabiera człowiekowi wolności, lecz daje zawsze szansę. Nasza modlitwa w intencji człowieka źle nam czyniącego, złego człowieka sprawia, że ta szansa staje się bardziej realna.

 

 

Rozmawiał Karol Kubicki