Pewnego dnia Roku Pańskiego 1985

Jest południe. Jak co dzień, schodzę z samotni do oddalonego o kilometr klasztoru, żeby zabrać stamtąd jedzenie, książki i pocztę. Wstawszy o trzeciej, najpierw przez półtorej godziny odmawiałem jutrznię, później zajmowałem się różnymi rzeczami, z których największa polegała na czterech godzinach nauki. Była Msza i Komunia, ćwiczenia praktyczne, spacer i „medytacja”, krótkie oficja. Ale nie było śniadania: nie jem go nigdy od ponad dziesięciu lat.

W tej południowej porze spotykam się na krótko ze wspólnotą, z której wyszedłem i do której wciąż należę. W ciągu pół godziny zaglądam do skrzynki na listy, do biblioteki, do kuchni i wracam do mojej samotni z pokarmem dla ducha w jednej ręce i tym dla ciała w drugiej. W ten sposób mam wszystko, czego potrzebuję na kolejne dwadzieścia cztery godziny. Wracam do celi. Jeśli są, otwieram listy lub paczki i gdy, po krótkim odpoczynku, znów zabieram się do nauki, drewniana kasetka, zawierająca mój posiłek, pozostaje zamknięta: od sześciu czy siedmiu lat nie jem obiadu.

Te popołudniowe godziny są najlepszym czasem w ciągu dnia. Dwie i pół godziny pracy umysłowej, nona, godzina pracy fizycznej, godzina spacerowania i „medytowania” w lesie. Będąc na czczo od poprzedniego dnia do wieczora, jestem w owej chwili w świetnej formie. Można by rzec, że moja energia wzrasta w miarę, jak oddala się jedyny codzienny posiłek. Umysł jest najbardziej jasny, ciało rześkie i wypoczęte, serce lekkie i pełne radości.

Po powrocie z lasu, około wpół do siódmej, nakrywam do stołu i spożywam mój posiłek. Składa się on z czterech potraw, które bracia ze wspólnoty jedzą w południe: jaj lub ryby, warzyw, sałatki i owoców, często jednak zastępuję jedną z dwóch ostatnich serem. Pieczywa do woli. Spożywam powoli, czytając, w ten sposób mój posiłek trwa blisko godzinę. Po nim dzień dobiegł prawie końca. Pozostaje mi tylko odmówić nieszpory – przynajmniej latem, pozmywać i zrobić ostatnie porządki, przeczytać kilka stron lektury religijnej i odmówić kompletę. Przed dziewiątą, o każdej porze roku, leżę w łóżku.

Post, o który chodzi

Ten zarys mojego planu dnia służy jedynie dokładnemu opisaniu tego, o czym chcę mówić w niniejszej książce: elementarnym poście polegającym na jedzeniu tylko raz dziennie, pod koniec dnia. W swojej małej postaci ów „regularny post” był dla mnie wielkim i radosnym odkryciem, czymś wspaniałym i cieszy mnie dzielenie się tym.

To odkrycie przyszło późno i wcale nie nagle. Wstąpiwszy do klasztoru, w wieku dziewiętnastu lat, spędziłem w nim lat trzydzieści, kiedy nie pomijałem ani jednego z trzech przyjętych posiłków. Reguła św. Benedykta, według której żyjemy, zalecała poszczenie w określonych dniach lub określonych okresach, ale wspólnota przestrzegała niewzruszenie planu dnia, gdzie każdy z trzech posiłków miał swoje miejsce. Kalendarz Reguły nie istniał oczywiście tylko na papierze. Wtedy, kiedy Reguła zalecała post, w jadłospisie śniadań i kolacji następowały pewne ograniczenia, znaczne w czasie Wielkiego Postu, niewielkie w pozostałych okresach. Jednak ów „post” nie był prawdziwym postem, gdyż poszczenie nie polega na tym, żeby jeść mniej, lecz na tym, by nie jeść wcale.

Etapy odkrycia

Dopiero w czterdziestym dziewiątym roku życia, gdy przeszedłem od życia we wspólnocie do samotności, w moją egzystencję zaczął wkraczać prawdziwy post. Kiedy wybierałem życie pustelnicze, właśnie jednym z moich pragnień stało się spróbowanie, czego mógłbym dokonać w tym zakresie. Od czasu nowicjatu nie dawało mi spokoju oddalenie naszej współczesnej obserwancji od zaleceń Reguły i nie znajdowałem dla tego faktu żadnego zadowalającego wytłumaczenia. Mówiono: człowiek się zmienił; wątłe zdrowie nie pozwala nam już dziś pościć. Czy rzeczywiście?

Z tym pytaniem w duchu rozpocząłem wiosną 1974 r. samotne życie. Nieśmiało zacząłem zmniejszać moje śniadanie, przenosząc to, co z niego ująłem do dwóch pozostałych posiłków. Z miesiąca na miesiąc, niepostrzeżenie, ten pierwszy posiłek dnia stawał się coraz mniej ważny. Pewnego dnia, po upływie jakichś dwóch lat, wyeliminowałem ten mały posiłek i czułem się z tym dobrze.

To było pierwsze wyzwolenie. Potem w ten sam sposób zacząłem pracować nad kolacją. Stopniowo, mniej więcej w takim samym czasie jak śniadanie, zmniejszyłem ostatni posiłek dnia do tego stopnia, że mogłem się obejść bez kolacji. Końcowej próby nie podejmuje się bez lekkiej niepewności. Usiłując więc po raz pierwszy pominąć posiłek, pewnego dnia nie zjadłem kolacji i zobaczyłem, że wszystko było dobrze. Od tamtej pory wiedziałem, że jedzenie raz dziennie było rzeczą możliwą dla współczesnego człowieka, którym jestem.

Kolejny etap polegał na wyznaczeniu stałej godziny jedynego posiłku. W dniach postu św. Benedykt je albo w środku popołudnia („dziewiąta godzina”, około naszej piętnastej), albo pod koniec („nieszpory”, około osiemnastej). Ten ostatni układ stanowi dla niego największy wysiłek, to o niego prosi w okresie Wielkiego Postu, podczas gdy pierwszy jest pewnego rodzaju postem złagodzonym, zalecanym na co dzień zimą oraz dwa razy w tygodniu latem. Ku mojemu zdziwieniu stwierdziłem, że w moim przypadku było inaczej: poszczenie do wieczora było dla mnie wygodniejsze niż jedzenie w środku popołudnia. Zjedzenie o piętnastej porządnego posiłku, jako że siłą rzeczy jest to jedyny posiłek, to przyjęcie na siebie ciężaru na resztę dnia. Lepiej było zaczekać do wieczora, pozwalając trwać możliwie jak najdłużej dobroczynnemu działaniu postu.

Benedyktyński sposób jedzenia w Wielkim Poście powoli stał się moją powszednią normą. Nie tylko w dni i okresy postu nakazane przez Regułę, lecz każdego dnia i o każdej porze roku. W rzeczywistości – i to właśnie stanowiło nowy etap – wszelkie korzyści, które znajdowałem w poszczeniu, upowszechniły dla mnie tę praktykę, daleko poza granicami wyznaczonymi przez św. Benedykta. Post nie był już dla mnie przymusem ani umartwieniem, lecz radością oraz potrzebą ciała i duszy. Praktykowałem go spontanicznie, ponieważ go kochałem.

Niedzielny obiad

W ten sposób, w dni powszednie, jem tylko raz, wieczorem. Wyjątkami są tylko niedziele i święta. W tych dniach przez posłuszeństwo starej chrześcijańskiej zasadzie, o której będziemy mówić dalej, spożywam obiad w południe i jeszcze coś wieczorem. Czy wolno mi wyznać, że czynię to z pewnym żalem? Te dni, które powinny być najbardziej święte, w rzeczywistości stają się przez to najbardziej przeciętne. Po południu trawienie pozbawia mnie niezrównanej radości dni postnych. Jedyną korzyścią płynącą z tego świątecznego planu dnia jest to, że wieczorem czuję się bardziej wypoczęty, z czego korzystam, żeby trochę posiedzieć zanim się położę.

Dobrodziejstwa postu

Wspomniałem już kilka razy o dobrodziejstwach postu, który praktykuję. Trzeba, żebym powiedział teraz o tym jaśniej. W pierwszej kolejności, w codziennym doświadczeniu dzięki postowi cieszę się nader szczęśliwymi popołudniami. Ostatnia faza z dwudziestoczterogodzinnego cyklu bezpośrednio poprzedzająca jedyny, wieczorny, posiłek wyróżnia się wśród pozostałych prawdziwym błogostanem. Uczucie wolności i lekkości ogarnia całego człowieka, ciało i ducha. Praca, umysłowa czy fizyczna, staje się łatwiejsza. Również modlitwa: kiedy tuż przed posiłkiem chodzę po lesie, recytując słowa Pisma Świętego, nad którymi „medytuję” danego dnia, jakby na zawołanie gości we mnie duchowa radość.

Czemu można przypisać to poczucie pełni właściwe dla godzin postu? Chciałbym być naukowcem, żeby lepiej to wyrazić. Jeden z moich współbraci wytłumaczył to w sposób, który mnie urzekł. Ponieważ procesem trawienia rządzi mózg, ustanie tego procesu powoduje, że mózg jest w stanie spoczynku, niejako na wakacjach. Jednak w rzeczywistości, według lekarzy, funkcjonowanie trawienia zależy nie tyle od mózgu, co od mechanizmów hormonalnych i autoregulacji. Wystarczy, że w okresie postu układ trawienny zna narastający odpoczynek: około dziesięciu godzin po posiłku ustanie skurczów powoduje, że znika uczucie głodu; pięć lub sześć godzin później, glukoza przestaje być dostarczana bezpośrednio z trawienia i zaczyna być produkowana z zapasów glikogenu znajdujących się w wątrobie. Od tego momentu ciało wykonuje pewien rodzaj pracy nad sobą, w zamkniętym obiegu, stając się dla siebie źródłem energii, którą zużywa. Zamiast rozkładać i przyswajać pożywienie pobrane z otoczenia, człowiek wchodzi w stan braku przemocy oraz odcięcia się od świata zewnętrznego. Ten fizjologiczny odpoczynek, to względne wyizolowanie, ten rodzaj samowystarczalności i niezależności w szczególny sposób sprzyjają wszelkiej aktywności ciała i duszy. Jedzenie trzy razy dziennie to narzucanie organizmowi niemal bez przerwy pracy przyswajania pokarmów. Nawet lekki i w małym stopniu świadomy, jak miałoby to miejsce w najlepszym z przypadków, ów mozół trawienia ciąży pomimo to nieprzerwanie na psychice. Właśnie od tego ciężaru uwalnia post.

Dobre samopoczucie i radość są zatem natychmiastowym skutkiem mojego codziennego postu. Z perspektywy dłuższego czasu dostrzegam również ogromny wpływ tej praktyki na całe moje życie duchowe.

Dobroczynne działanie postu daje się odczuć przede wszystkim w dziedzinie seksualności. Bez trudu mogłem przekonać się o wskazanym przez starożytnych związku między dwoma pierwszymi „grzechami głównymi” – nieumiarkowaniem w jedzeniu i piciu oraz nieczystością – i dwoma odpowiadającymi im postawami ascezy: postem i czystością. Dla mnicha, który ślubował czystość, post jest najskuteczniejszą pomocą. W szczęśliwych godzinach fizjologicznej wolności, o której powiedziałem, mamiące obrazy już nawet się nie pojawiają. W pozostałym czasie dają się łatwo kontrolować i eliminować.

Poza tą sferą, której post dotyka bezpośrednio, wpływa on analogicznie na ogół uczuć. Nie wchodząc w detale autoportretu, nie zdziwię nikogo, wyznając, że oddziałuje na mnie niepokój, gniew, smutek i zdenerwowanie, by nie powiedzieć nic o próżności, drażliwości czy zazdrości. Zwyczaj poszczenia działa bardzo uspokajająco na wszystkie te instynktowne odruchy. Myślę, że skutkiem tego jest opanowanie w pewien sposób podstawowego apetytu – jedzenia, co pozwala lepiej panować nad innymi przejawami libido oraz agresji. Jak gdyby człowiek, który pości, był bardziej sobą, w posiadaniu swej prawdziwej tożsamości, mniej zależny od rzeczy zewnętrznych oraz popędów, które w nim działają.

Zdrowie fizyczne, moralne, duchowe: widzę teraz, iż cała moja osoba odniosła korzyści z tego doświadczenia postu podjętego dziesięć lat temu na wierze dawnych autorów zakonnych, których czytałem. Wkroczyłem na tę drogę, chcąc być posłusznym św. Benedyktowi i innym Ojcom, nie wiedząc, co mnie czeka. Dziś jestem pewien, że mieli rację.

Rzecz, która jest dziś możliwa i łatwa

Kiedy myślę o przebiegu mojego doświadczenia, tym co uderza mnie najbardziej, jest łatwość, z jaką dotarłem do celu. Było to zaskoczeniem. Na początku nawet nie byłem pewien, czy dotrę do czegokolwiek, co zasługiwałoby na miano postu. Słowo „post”, rozumiane w potocznym i błędnym znaczeniu, o którym mówiłem (ograniczenia w dwóch z trzech posiłków) przywołało mi na myśl niemiłe wspomnienia z wyczerpującego poszczenia, kiedy człowiek usychał, cierpliwie wyczekując powrotu do normalności. Czy prawdziwy post, którego chciałem spróbować, nie miał przypominać, w najgorszym razie, tych okropności? Otóż rzeczy miały się dokładnie na odwrót. Stały i umiarkowany, prawie niedostrzegalny wysiłek przywiódł mnie do celu bez najmniejszej przemocy; prawie wcale nie namęczyłem się przy tym zadaniu. Zamiast mąk i niedogodności, których się spodziewałem, post przyniósł mi wyzwolenie.

Tak oto zostało dowiedzione w sposób oczywisty to, co przewidywałem, nie będąc tego pewnym: fałszywość powszechnie panującej opinii, według której współczesny mnich nie jest zdolny do tego, aby pościć. Owo wytłumaczenie rzeczywistego stanu rzeczy, w jakim znajduje się współczesne życie zakonne, zawsze wydawało mi się wątpliwe: czy nie staraliśmy się o spokojne sumienie małym kosztem? Czy dzisiejszy człowiek naprawdę miałby być tak słaby, aby brakowało mu fizycznej siły do tego, żeby pościć? Miałem więc nadzieję wykazać doświadczalnie, że możliwe jest jeszcze praktykowanie, choćby po części, porzuconej obserwancji. Nie myślałem jednak, że będzie mi łatwo praktykować post w całości, po dość krótkim czasie, a nawet wykraczać ponad to.

Dzisiaj wydaje mi się to oczywiste, że rzekoma słabość fizyczna współczesnego człowieka jest wymyślonym mitem. Jeśli post jest nieobecny w dzisiejszym Kościele i życiu zakonnym, prawdziwej przyczyny tego stanu rzeczy trzeba szukać gdzie indziej. Postaramy się zobaczyć to jasno nieco dalej.

Postrzegany jako praktyka ożywcza i wyzwalająca, post nie ma dla mnie nic wspólnego z surowym umartwianiem się, jakim zdaje się być dla moich braci. Wiele razy wyznawano mi, że próba postu kończyła się sennymi koszmarami. Ale co się dokładnie stało? Według mnie, te gwałtowne sny wskazują, że doświadczenie postu zostało źle przeprowadzone: podświadomość odebrała to jako przymus. Zamiast jawić się jako agresja, post powinien wyobrażać uwolnienie się od zbędnego i uciążliwego nadmiaru. Kiedy, tak jak w moim przypadku, doświadczyło się dobrodziejstw postu, wtedy psychika nie jest wzburzona, lecz wzmocniona i uspokojona.

Post a praca

Uprzedzając inne obawy, być może powinienem podkreślić także, że moje poszukiwania w dziedzinie postu nie pociągnęły za sobą jakiegokolwiek ograniczenia aktywności. Nie było nawet jednego dnia, kiedy musiałbym skrócić mój sześcio- bądź siedmiogodzinny czas pracy umysłowej lub zrezygnować z tego czy innego ćwiczenia fizycznego. Nigdy nie doświadczyłem też znużenia ani zmniejszenia wydajności pracy. To prawda, że nie pracuję ciężko ani nie jestem prawdziwym pracownikiem fizycznym. Jednak sporo energii mięśniowej zużywam przy jakichś piętnastu kilometrach szybkiego marszu, które codziennie pokonuję, jak również podczas godziny energicznej pracy fizycznej, przy czym większość tych wysiłków fizycznych mieści się właśnie, jak powiedziałem, w okresie całkowitego postu, który kończy mój dzień.

Pościć znaczy czekać

Post, który praktykuję, nie przeszkadza mi zatem pracować, wręcz przeciwnie. Dzieje się tak dlatego, że w czasie mojego jedynego posiłku spożywam potrzebną ilość pożywienia. Podobnie jak moja wspólnota powstrzymuję się od pokarmów mięsnych, ale te zastępowane są przez jaja i ryby. Porcja warzyw jest duża, a moja racja chleba waha się między 350 a 400 gramami. Ze swoimi czterema składnikami posiłek zawiera wystarczającą ilość kalorii i białka. Pościć nie znaczy głodzić się, lecz zaopatrywać się w to, co potrzebne pod koniec pewnego oczekiwania. Post jest przede wszystkim sprawą nie ilości, lecz czasu.

Post a ilość pożywienia

Ponieważ nie jest możliwe za jednym razem zjeść tyle, co za trzema, dlatego post wprowadza również zmiany ilościowe, przynajmniej pośrednio. Jakkolwiek duża, moja dzienna porcja stanowi znaczne ograniczenie w stosunku do jadłospisu wspólnoty. Zamiast dziesięciu różnych pokarmów, które otrzymują moi bracia w ich trzech posiłkach, spożywam tylko pięć, z chlebem włącznie. Przyniosło mi to tylko korzyści i nie zdziwiłbym się, gdyby taki sam skutek miało to dla innych.

Post a napoje

Jeden punkt wymaga niewątpliwie sprecyzowania. Za każdym razem, gdy mówiłem o poście w środowiskach anglosaskich, gdzie kawa, i przede wszystkim herbata, posiadają wiadome znaczenie, pierwsze zadane po konferencji pytanie było następujące: „Czy picie przerywa post”? Za każdym razem musiałem odpowiedzieć, że tradycyjny post, który usiłowałem praktykować, wyklucza wszelkie płyny. Czysta woda, którą piję do mojego posiłku, wystarcza mi na dwadzieścia cztery godziny. Nie czuję potrzeby picia napojów pobudzających, takich jak kawa czy herbata. Jeśli chodzi o wino, które moja wspólnota pije w dni świąteczne, obywam się bez niego, żeby mieć bardziej swobodny umysł. Ale te szczegóły są mało ważne. To, co chciałem tutaj zaznaczyć, to niemożliwość pogodzenia postu, tak jak ja go rozumiem, z jakimkolwiek napojem spożywanym poza jedynym posiłkiem.

Granice doświadczenia

Opisałem możliwie najdokładniej moje doświadczenie, pozostaje mi jednak uznać jego wąskie granice. Pierwsza z nich jest związana z wiekiem, w którym zacząłem pościć: miałem już czterdzieści dziewięć lat. Szósta dekada życia, w czasie której dokonywałem mojej próby, jest bez wątpienia wiekiem bardziej sprzyjającym tej praktyce niż młodość. Pomimo dawnych nawyków, z których mogłaby wyniknąć największa trudność, korzysta się z dojrzałości fizycznej i psychicznej, ułatwiającej podjęcie wysiłku. Organizm jest bardziej wytrzymały i ustabilizowany, maleją potrzeby żywieniowe. Nie wiem, czy między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, być może nawet później, podołałbym z równą łatwością. Prawdą jest, że moja chorowitość w tamtym czasie związana była być może właśnie, przynajmniej po części, z niewłaściwym sposobem odżywiania się.

Druga granica wynika z tego, że żyję w samotności. Ta sytuacja bardziej jeszcze niż wiek sprawia, że rzeczy stają się proste. Nie tylko mogę ustalać mój plan dnia i posiłki według własnego uznania, ale cieszę się także spokojem, który niesłychanie sprzyja ascezie. Przechodząc z życia wspólnotowego do pustelniczego, stwierdziłem, że nieoczekiwanie dodało mi ono siły. Kiedyś we wspólnocie bywałem często zmęczony. Odkąd żyję sam, prawie nigdy już się tak nie czuję, przestrzegając obiektywnie bardziej surowych zasad. W ten sposób zauważyłem, jak wiele energii pochłania całe życie społeczne. Rozmawianie, uzgadnianie rzeczy z innymi, bycie punktualnym, liczenie się w każdej chwili z jednym lub kilkoma sąsiadami, wszystko to, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy, utrzymuje nas w stałym napięciu. Zniknięcie tych ograniczeń uwalnia znajdujący się w nich potencjał. Nowa energia staje do naszej dyspozycji, i jakby naturalnie zwraca się w kierunku wysiłku dokonanego na sobie samym.

Nietrudno zatem pościć w warunkach, w jakich się znajduję, w każdym razie z mojej drogi zostało usuniętych więcej poważnych przeszkód. Jasne jest, że ten brak niektórych utrudnień ogranicza zasięg mojego świadectwa. To właśnie w tym znaczeniu powiedziałem o „granicach”: moje doświadczenie jest pod pewnymi względami nazbyt szczególne, by mogło zostać swobodnie rozpowszechnione.

Powinienem dodać, że cieszę się dobrym zdrowiem. Nie będąc wcale bardzo wytrzymałym ani fizycznie, ani psychicznie, mam tę przewagę, że nie cierpię na żaden problem związany z trawieniem i mogę spożyć na raz znaczną ilość pożywienia. Przy braku tej ostatniej zdolności, z pewnością nie mógłbym znieść opisanego przeze mnie sposobu odżywiania się.

Mając na uwadze wszystkie te udogodnienia, z których niektóre są wyjątkowe, wydaje mi się, że moje doświadczenie postu może być nie bez znaczenia dla ludzi mi współczesnych, szczególnie dla tych, którzy poszukują Boga w życiu chrześcijańskim, konsekrowanym, a przede wszystkim monastycznym. Spróbuję pokazać to dalej.

Dynamika postu

Kończąc pierwszy rozdział, muszę najpierw zaznaczyć, że w doświadczeniu, które opisałem, nie ma właśnie niczego, co można by uznać za zakończone. Powiedziałem o tym, kiedy byłem w trakcie pisania. Za sześć miesięcy, rok, dwa lata, ów stan będzie z pewnością należał do przeszłości. Jak każde ludzkie przedsięwzięcie, tak i to ma swoją naturalną dynamikę, której nie mam wcale zamiaru powstrzymywać.

Już w zeszłym roku zdarzyło mi się przedłużyć post poza dwadzieścia cztery godziny. Nie mówiąc o poście wielkanocnym (od Wielkiego Piątku wieczorem do niedzieli rano), który nie sprawia żadnej trudności, sześć razy próbowałem jeść dopiero po czterdziestu ośmiu godzinach, pomijając piątkowy posiłek. Rezultaty tych cotygodniowych doświadczeń były mieszane: trzy razy wspaniałe, trzy razy niemiłe.

Nie czując się dojrzałym do tego rodzaju ascezy, zrezygnowałem z niej, i od tamtej pory staram się raczej zmniejszać mój codzienny posiłek. Przez jeden Wielki Post bez trudu stosowałem dietę nakazaną przez św. Benedykta: dwie potrawy gotowane i jedna surowa. Być może zdołałbym uczynić powszednim ów program trzech dań, który zmniejsza o jedną jednostkę ten, który opisałem wyżej. W każdym razie uważam za dobre dla zdrowia nieustanne poszukiwanie naprawdę koniecznego minimum. To spokojne i stałe poszukiwanie utrzymuje ciało w zdrowiu, a duszę w radości.

Podsumowanie

Jest to tylko szlak oznaczony linią kropkowaną, który dodaję do opisu mojego „postu regularnego”, żeby nie zamknąć go w sztucznych granicach. Ten elementarny post taki, jaki jest ze swoimi obecnymi ograniczeniami, daje mi sporo do myślenia, i to właśnie nim chcę się zająć w tej niewielkiej książce. Zobaczywszy, czym jest post, trzeba nam umiejscowić go w szerokim wachlarzu mniej lub bardziej podobnych praktyk, odnaleźć jego źródło oraz sens, przedstawić jego koleje losu w historii aż po zdumiewające zniknięcie w naszych czasach. Wreszcie ocenić szanse na przywrócenie tej praktyki i wkład, jaki może ona wnieść w poszukiwanie Boga w teraźniejszości.

Fragment publikacji „Kochać post”

Adalbert de Vogüé OSB urodził się 2 XII 1924 r. w Paryżu. W roku 1944 wstąpił do benedyktyńskiego opactwa la Pierre-Qui-Vire (Burgundia). Po wstępnej formacji w klasztorze kontynuował studia specjalistyczne w Paryżu, uwieńczone w 1959 roku doktoratem w zakresie patrologii. Przez ostatnie lata żył jako pustelnik w pobliżu opactwa. Zmarł w 2011 r.