Można sądzić, że monarchia nigdy do Francji nie wróci, bo przerwa była zbyt długa. Ale tak naprawdę, trudno powiedzieć, bo łaska Boża chodzi własnymi ścieżkami. Równie dobrze, pewnego dnia, w określonych okolicznościach, może ona pojawić się nagle, wskazać dziedzica, osobę, która mogłaby być królem. Łaska Boża nigdy nie przestała działać.

Rozmawiają: Janusz Ruszkowski i Jan Czarlewski


Na okładce polskiego wydania Pańskiej powieści Król zza morza w notce od wydawcy pojawiają się m.in. retoryczne pytania: „Czy przywrócenie monarchii jest niemożliwe? Czy demokracja jest najlepszą i ostateczną formą rządów?”. A także pytanie: „Czy Król zza morza okaże się równie proroczy jak Obóz świętych?”...

– Król zza morza to książka rojalistyczna w formie powieści. To coś w rodzaju hipotezy, co mógłby dziś zrobić pretendent do tronu Francji w kraju, który w znacznej mierze (jeśli nie całkiem) uległ dechrystianizacji. A przecież, żeby być królem, potrzeba Bożej łaski, która działa zawsze i wszędzie. Król jest królem z Bożej łaski, która – jeśli on ją przyjmie – daje mu siłę, żeby sprawować tę tak trudną funkcję. Jednak łaska Boża z trudem akceptowana jest w kraju, który się zdechrystianizował, gdzie nikt już w nią nie wierzy. Dla żyjących tu ludzi to czczy wymysł, coś, co nie istnieje. Co zatem może zrobić pretendent do tronu? Na pozór NIC. Król zza morza został napisany, by obalić to przekonanie. Dlatego stworzyłem powieść. Bo powieść daje duży margines swobody, można w niej powiedzieć naprawdę wiele. Wyobraziłem sobie, że ten młody władca nie może po prostu zdecydować się na bycie kukłą, którą od czasu do czasu pokazuje się publicznie na pamiątkę dawnej świetności, co zwykle jest rolą książąt bez królestwa. Od czasu do czasu przyjmuje się ich tu i tam, w tym czy innym mieście. Traktuje się ich z szacunkiem, ale nie mają oni żadnego politycznego znaczenia. Nie reprezentują nikogo poza sobą. W takiej właśnie chwili mój książę mówi: „Dość”. I przygotowuje akcje, które mają charakter pokojowy, choć biorą w nich udział komandosi, a które mają zwrócić uwagę opinii publicznej na jego sprawę. Bardzo lubię Króla zza morza. To książka trochę mniej ważna, ale bardzo trafnie ujmująca problem: czy pretendent do tronu powinien spokojnie czekać, aż okoliczności będą mu sprzyjały, czy też powinien wziąć sprawy w swoje ręce i popchnąć do przodu swoją rojalistyczną sprawę? A zatem Obóz świętych i Król zza morza niewiele mają ze sobą wspólnego. Pierwsza książka jest na swój sposób prorocza, bo opowiada o czymś, co się dzieje obecnie, a co wyda owoce, powiedzmy, w 2050 roku. Co do Króla zza morza – jest to po prostu pewien scenariusz – możliwy, choć całkowicie nieprawdopodobny, stworzony, by nieco nami potrząsnąć.

Powiedział Pan: „Możliwy, choć całkowicie nieprawdopodobny”. Czy moglibyśmy się skoncentrować na tym „możliwy”? W jakim sensie możliwy?

– Cóż, w naszych czasach trzeba zapomnieć o monarchii absolutnej. Tymczasem we Francji nadal niestety utożsamia się władzę królewską z władzą będącą poza kontrolą, stanowiącą jedynie egzekucję woli suwerena, który robi, co chce – wedle własnego widzimisię. To nieprawda. Wręcz absolutny fałsz. Wbrew temu, co sobie ludzie wyobrażają, nawet władcy absolutni mieli doradców. A my żyjemy na początku XXI wieku. Dziś nie ma sprzeczności między władzą królewską a demokracją. Jaki pożytek płynie dla państwa z władzy królewskiej? Po co nam jakaś rodzina – bo przecież mówimy o monarchii dziedzicznej – z której otrzymamy króla będącego następcą poprzednika? Wszystko to służy jednej bardzo ważnej rzeczy – ciągłości władzy oraz ciągłości w obserwowaniu tej władzy. To właśnie tej ciągłości brakuje takim krajom, jak Francja czy Polska, gdzie władza zmienia się często i nikt nie ma nad tym kontroli. Rojalistą stałem się na drodze rozumowania. Przeżyłem wraz z moim krajem trudny okres jego historii – II wojnę światową, wojnę w Indochinach, wojnę w Algierii, wszystkie wady IV Republiki, maj 1968 roku. W końcu pomyślałem, że naprawdę brakuje nam kogoś, kto byłby ucieleśnieniem tego kraju. Bo ten kraj, za każdym razem, gdy dzieje się coś ważnego, traci poczucie właściwego kierunku. Ustrój demokratyczny nie jest sam w sobie zły. Churchill powiedział, że to najgorszy ustrój świata, tyle że lepszego nikt nie wymyślił. Ale powinno mu towarzyszyć coś jeszcze, by mógł lepiej funkcjonować. Tym czymś jest król – ucieleśnienie kraju.

Ucieleśnienie kraju, ucieleśnienie ludu, ale czy ucieleśnienie – wyłącznie – woli tego ludu?

- Władzy królewskiej musi towarzyszyć Boża łaska. Kiedyś mówiło się „król z Bożej łaski”. To nie znaczy, że „łaska Boża” pozwala władcy robić, co mu się żywnie spodoba. Oznacza natomiast, że suweren otrzymuje pomoc umożliwiającą mu podejmowanie właściwych decyzji i bycie dobrym królem. Tak właśnie należy to rozumieć. Król, dzięki ciągłości władzy, uosabia coś, co trwało przez wieki. Królowie, którzy tego doświadczyli, mają poczucie odpowiedzialności. Są kimś pewnym. Oczywiście, władza winna być sprawowana przez demokratycznie wybrany rząd – tego nie da się uniknąć – ale to król jest ucieleśnieniempaństwa. Jest ponad wszystkim, obok, ale jest. Jeśli pojawia się jakiś poważny ogólnonarodowy problem – jak dla Anglii II wojna światowa – to właśnie monarcha, który przecież realnie nie rządzi, skupia wokół siebie naród. Łaska Boża naprawdę istnieje. Można się z tego śmiać, jeśli traktuje się rzeczy powierzchownie, ale ona jest zawsze obecna. Można sądzić, że monarchia nigdy do Francji nie wróci, bo przerwa była zbyt długa. Ale tak naprawdę, trudno powiedzieć, bo łaska Boża chodzi własnymi ścieżkami. Równie dobrze, pewnego dnia, w określonych okolicznościach, może ona pojawić się nagle, wskazać dziedzica, osobę, która mogłaby być królem. Łaska Boża nigdy nie przestała działać.

Jakiś czas po wydaniu Obozu świętych nawet krytycy nie podzielający Pańskich przekonań zaczęli mówić o „spełniającym się proroctwie”. Pan sam w przedmowie do tej książki pisał o cenie, jaką Pan zapłacił za ową „iluminację”, włącznie z fizycznym wycieńczeniem. Zstąpił Pan niejako do piekła i wrócił, żeby o nim opowiedzieć...

– Faktycznie, nie jest to dalekie od prawdy.

... ale problem w tym, że owo piekło wydaje się jedyną „realną rzeczywistością”. Książka jest obrazem świata, który – w obliczu nadciągającego kataklizmu – nie zasługuje na zbawienie. W Polsce pojawiły się nawet zarzuty, że to wizja antychrześcijańska...

– Nie antychrześcijańska, lecz pesymistyczna. Głównym tematem jest pokojowe zajęcie Zachodu przez Trzeci Świat. Najeźdźcy są bardzo liczni – są ich miliony. Wszystko dzieje się w ciągu dwudziestu czterech godzin, stąd akcja jest bardzo gęsta. Mieszkańcy Trzeciego Świata są słabi, nieszczęśliwi, nie są u siebie, itd. Są ich miliony. Co zrobić, by ich zatrzymać? Strzelać do nich? Mimo wszystko to niełatwe! Do kobiet i dzieci? Do ludzi słabych, biednych, głodnych i bez pracy? Co robić? Wpuścić ich? Są ich miliony, a za nimi stoją kolejne, które tylko patrzą, co Francja (w tym konkretnym wypadku) zrobi z flotyllą statków, na których przypływają miliony ludzi, by zająć plaże Morza Śródziemnego. Jeśli wpuścimy tych, za nimi przybędą inni. O tym właśnie opowiada Obóz świętych.  Problemem jest tu chrześcijańskie miłosierdzie. Jeżeli je rozumieć jako przyjmowanie u siebie całego świata lub przynajmniej jego wielkiejczęści, jednocześnie ryzykując zniszczenie samych siebie, czyli osłabienie, pomniejszenie lub skazanie na zapomnienie własnej kultury, gdyż nie przetrwa zderzenia z obcymi kulturami, które nas pochłaniają, jeżeli tak pojęte miłosierdzie ma skutkować zniszczeniem tak wielu rzeczy, to czy na pewno jest ono czymś dobrym? W Obozie świętych stawiam ten problem bardzo wyraźnie. Nie mówię, że mamy zapomnieć o chrześcijańskim miłosierdziu. To trudne dla kogoś, kto jest katolikiem. Z drugiej strony sądzę, że należy chronić własne wartości. Jeśli mniejszość, jaką dziś jest Zachód, zniknie, to zniknie też jego fundamentalna rola cywilizacyjna. Co do tego zstąpienia do piekieł, to miało ono jeszcze inny wymiar. Z powodu Obozu świętych, który ukazał się w 1973 roku, przez dwadzieścia lat byłem odsądzany od czci i wiary. Nawiasem mówiąc, we Francji nigdy nie zarzucono mi postawy antychrześcijańskiej. Mówiono o mnie: faszysta, rasista i tak dalej. Nazywano mnie starym reakcjonistą. A potem, powoli, wszystko się zaczęło zmieniać. Zmieniać wraz z postępującą inwazją Trzeciego Świata. Ponieważ wypadki toczą się mniej więcej tak, jak w książce, zaczęto się zastanawiać. Książkę przeczytali także politycy. I oni też poszli po rozum do głowy. Pisarze, ważni członkowie Akademii Francuskiej oraz krytycy, którzy w latach 1973-1990 nie zostawiali na mnie suchej nitki, zaczęli odwoływać to, co mówili wcześniej. I tak Obóz świętych, który był na indeksie ksiąg zakazanych na wszystkich uniwersytetach, wreszcie został potraktowany poważnie. Trudno mi jednak pojąć fakt, że stał się swego rodzaju klasyką.

Bohaterowie wielu Pańskich powieści są samotni. Samotni, nawet jeśli mają garstkę oddanych przyjaciół. Taki jest Antoni de Tounens, król Patagonii, taki jest Faramund z powieści Sire i Król zza morza, taki wreszcie – papież Benedykt z Pierścienia rybaka. Nie jest to samotność wybrana dla niej samej, lecz konsekwencja innego wyboru – wierności. Lecz – jak mówi papież Benedykt – także „wierność nie jest celem samym w sobie. Odmawiając paktowania, traci się po drodze wielu ludzi, ale – pyta – po co się targować, gdy ma się prawdę?”. Co w tym kontekście znaczy „mieć prawdę”? Czy Benedykt „ma prawdę” w taki sam sposób, jak ma ją Faramund czy Antoni?

– Moim zdaniem, prawda w ogóle przypada w udziale bardzo nielicznym. Nie należy do tłumów. Samotność jest czymś elitarnym. Ja sam jestem trochę elitarny, może nawet całkowicie elitarny, ale nie dbam o to. Nie chodzi mi o przynależność do elity, ale właśnie o bycie „elitarnym”. Ci bohaterowie, o których pan wspomina, są samotni, bo należą do tych nielicznych, którzy myślą tak samo. Benedykt reprezentuje coś, co trwa od bardzo dawna. To trudne, ale on potrafi wytrwać dzięki wierności. Ten stary człowiek, który próbuje dotrzeć do Rzymu, by zakończyć tajemną i trwającą od wieków podróż, u jej kresu mówi: „To koniec”. Pozostał wierny. Nie chciał zdradzić całej przeszłości, jaką reprezentował, ale zrozumiał, że czas jeszcze nie nadszedł. Faramund też jest sam. On wypełnia obowiązek wierności, bo naczelną zasadą monarchii jest trwanie. Ma za sobą tysiąc lat panowania królów. Bez tej świadomości, która jest czymś na kształt Bożej łaski, byłby niczym. Byłby po prostu synem swego ojca i nikim więcej. Skoro jest współczesnym młodym człowiekiem, bo akcja Sire’a i Króla zza morza toczy się w czasach obecnych, ma on świadomość, jak śmieszne może się wydawać jego przedsięwzięcie. Wierzy w nie i nie wierzy jednocześnie. Wątpi, bo widzi, że nie wygrał, właściwie od początku był przegrany. Właśnie dlatego te postacie zdają się tak samotne i pesymistyczne.

W powieści Sire jest takie zdanie: „[W mieście] wszędzie widać było anteny telewizyjne, odcinające miasto od prawdy”. To nie jest odosobniona opinia o środkach masowego przekazu w Pańskich książkach. Dość przypomnieć obraz mediów w Obozie świętych... Czy współczesny pisarz może uniknąć uczestnictwa w tym, co Guy Debord nazwał „społeczeństwem spektaklu”, a kultura popularna – „matrixem”?

– Dziś to już coś więcej niż „społeczeństwo spektaklu”. To ludyczna uniformizacja setek milionów ludzi. Mój przyjaciel i sławny we Francji pisarz, Jean Dormesson, mawia, że nie można odnieść sukcesu, nie występując w telewizji i nie będąc promowanym w mediach. Nie podzielam tej opinii. Prasa i same książki nie są tak niebezpieczne jak telewizja. Ona wraz ze światem Internetu stanowi narzędzie totalitarnej dominacji, nad którym nie ma żadnej kontroli. To naprawdę dziwne. Telewizja i Internet przekazują to, co myślą tłumy. I tym samym tłumom podaje się tylko to, co one chcą usłyszeć. Nic dobrego nie może z tego wyniknąć. Pisarze powinni się mieć przed tym na baczności.

Dziękujemy za rozmowę.

Pismo Poświęcone Fronda, nr 54