Fragment książki pt. "Chodzi mi tylko o prawdę" Wydawnictwa FRONDA.

 

Czym jest dla Księdza kapłaństwo?

 

Kapłaństwo to dla mnie służba Kościołowi.

 

Jak się na nie Ksiądz zdecydował?

 

Pochodzę z rodziny religijnej. W moim domu chodziło się do kościoła, praktykowało. Miałem dwie ciocie siostry zakonne, a w poprzednich pokoleniach wielu duchownych ormiańskich i greckokatolickich. Najistotniejsze dla mnie było spotkanie z Ruchem „Światło-Życie” księdza Franciszka Blachnickiego. Duchowny ten to prawdziwy prorok, który tchnął życie w Kościół. To dzięki niemu i dzięki oazom odkrywałem liturgię, Pismo Święte, żywą wspólnotę wiary. Ze zwyczajnego, tradycyjnego domu dałem się porwać tej postaci i jego wizji chrześcijaństwa. Żywego, dynamicznego, zobowiązującego do współodpowiedzialności. Na oazach poznałem fantastycznych księży, oddanych Bogu, z powołaniem. Jestem im za to wdzięczny, bo byli dla mnie wzorem.

 

Rodzina Księdza była inteligencka?

 

Kresowo-krakowski dom inteligencki. Mama, rodowita krakowianka, ale wywodząca się z rodziny ormiańskiej z Łyśca k. Stanisławowa na Pokuciu, była wykładowcą na wyższej uczelni, a później nauczycielką języka polskiego w liceum. Ojciec, rodem z Monasterzysk na Tarnopolszczyźnie, był językoznawcą i docentem w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Gdy wstępowałem do seminarium duchownego, kandydatów z Krakowa było niewielu. Miałem więc zupełnie inne doświadczenia. Tym, co nas łączyło – i tych z Krakowa, i tych z Podhala czy Żywiecczyzny – było często doświadczenie oazowe. Przez nie przeszło wiele osób.

 

Kiedy pojawiła się myśl o kapłaństwie?

 

Nie chciałem być księdzem, tak jak wielu moich kolegów, od czasów podstawówki. Nigdy nie „sprawowałem” dziecinnych mszy, nie marzyłem o kapłaństwie. Powołanie pojawiło się kilka miesięcy przed maturą. Zaskoczyła mnie postawa moich rodziców, którzy wcale nie byli tym zachwyceni. Ojciec był zdania, że najpierw powinienem skończyć świeckie studia wyższe, a dopiero później, ewentualnie, pójść do seminarium. Ja jednak byłem absolutnie pewien, że powinienem od razu iść tą drogą. Kapłaństwo było decyzją świadomą, której nigdy nie żałowałem. Inaczej rzecz się ma z celibatem. Kiedy wstępowałem do seminarium, nie za bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, na co się decyduję. W moim przypadku było to o tyle trudne, gdyż greckokatoliccy pradziadkowie-księża, o których słyszałem w rodzinnym domu, byli żonaci. Dopiero w seminarium zacząłem rozmyślać o celibacie, pojawił się nawet moment zwątpienia we własne powołanie. Zacząłem sądzić, że nie muszę być księdzem, by głosić Chrystusa. Po czwartym roku postanowiłem wystąpić z seminarium. Poznałem dziewczynę, o której sądziłem, że to będzie ta właściwa. Wtedy też spotkałem kilku księży, z którymi o tym rozmawiałem. Ich słowa dały mi zdecydowanie więcej niż seminaryjne wychowanie.

 

Oni przekonali Księdza do pozostania?

 

Nie. Jedynie zwyczajnie powiedzieli, że ten kryzys przechodzi każdy. Opowiadali mi o swoich problemach, także uczuciowych, i uświadomili, że z moimi pytaniami nie jestem sam. Od tego momentu nie jestem jakimś przesadnym wielbicielem celibatu, choć oczywiście go zachowuję. O wiele lepiej rozwiązuje to, moim zdaniem, Kościół wschodni, który pozostawia człowiekowi wolność wyboru przed święceniami diakonatu. Jeśli ktoś się decyduje na małżeństwo, to musi znaleźć żonę, zanim zostanie księdzem. To wydaje mi się lepszą drogą, niż obowiązkowy celibat. Mam wielu kolegów, którzy mając autentyczne powołanie, odeszli z seminarium, gdyż nie zdecydowali się na celibat. Część z nich ma szczęśliwe rodziny i wcale nie jest uważa, że zmarnowała dar Boży. Nie jestem przekonany, że tak mocne akcentowanie powiązania kapłaństwa z celibatem jest w Kościele łacińskim najlepszym rozwiązaniem.

 

Kwestionuje Ksiądz wartość celibatu?

 

Nie. Uważam, że ma on ogromną wartość, ale jako dobrowolne zobowiązanie, a nie jako warunek kapłaństwa. Celibat jest decyzją dyscyplinarną, a nie kwestią doktrynalną. Dotyczy wcale nie wszystkich księży katolickich, a jedynie tych, którzy należą do obrządku łacińskiego. Nie znam argumentów teologicznych, dla których nieżonaty duchowny rzymskokatolicki miałby być lepszy od żonatego greckokatolickiego czy ormiańskokatolickiego...

 

... bo jest bardziej dyspozycyjny.

 

Ale to nie jest argument teologiczny, a utylitarny, pragmatyczny. Takich jest zresztą masa: proboszcz-celibatariusz jest tańszy w utrzymaniu, ma więcej czasu itd. Nie ma jednak argumentów doktrynalnych za takim powiązaniem celibatu i kapłaństwa, o czym się za moich czasów seminarium w ogóle nie mówiło.

 

A czy przypadkiem z tą większą dyspozycyjnością to też nie jest pewien mit? Znam świetnych pastorów, którzy wcale nie są mniej dyspozycyjni niż część duchownych katolickich.

 

Pewnie, że tak. Wszystko zależy od konkretnego człowieka. O moim prapradziadku, księdzu Izydorze Łysiaku, który był duchownym greckokatolickim, mówiono, że był niezwykle dzielnym człowiekiem. Umarł w czasie I wojny światowej, niosąc pomoc chorym na cholerę w Galicji Wschodniej. Osierocił pięcioro dzieci. Pozostała po nim opinia człowieka ogromnej świętości. Nie ulega wątpliwości, że są też korzyści z celibatu. Biskupowi dużo łatwiej jest kierować celibatariuszami niż kapłanami żonatymi. Jeden z moich kolegów jest administratorem apostolskim w diecezji unickiej w Europie Wschodniej. Sam przyznaje, że przenoszenie duchownych żonatych na nowe parafie zawsze wiąże się z ogromnymi kłopotami. Najpierw trzeba się spotkać z żonami księży, z którymi omawia się problem przenosin, później rozmawia o tym z teściowymi, a dopiero na koniec – gdy ma się już zgodę obu pań – spotyka się z księdzem.

 

Ksiądz chciałby mieć rodzinę, dzieci?

 

Wiem, że gdybym je miał, nigdy nie zrobiłbym wielu rzeczy, które zrobiłem jako celibatariusz. Dzięki celibatowi jestem bardziej wolny. Ale znam księży, którzy mogliby spokojnie być księżmi, i to dobrymi, gdyby pozwolono im na małżeństwo. Dlatego nie należy się patrzeć na księży, którzy odchodzą z kapłaństwa, jako na zdrajców. To są ludzie, którzy często chcieli służyć Bogu, ale nie dali rady wytrwać w samotności. Innego wyboru im nie dano.

 

Brakowało Księdzu czasem kobiety i dzieci?

 

Oczywiście, że brakowało. Jestem jednak w lepszej sytuacji niż większość księży, bo od dwudziestu pięciu lat żyję nie na plebanii, ale we wspólnocie z osobami niepełnosprawnymi oraz pracownikami i wolontariuszami. Dla mnie to jest rodzina, i nie mogę narzekać na brak kontaktów z ludźmi. W niczym to jednak nie zmienia faktu, że brakuje mi takiej zupełnie normalnej rodziny. Żony i własnych dzieci. Celibat jest ogromnym wyzwaniem, a seminarium do tego nie przygotowuje.

 

Nie ma jednak co ukrywać, że małżeństwa duchownych rodzą wiele nowych problemów.

 

Tyle że te nowe problemy da się rozwiązywać. A mam wrażenie, że celibat często wprowadza się, by mieć święty spokój. Nie ma żony, nie ma dzieci, najlepiej byłoby księdza jeszcze wykastrować.

 

Można sobie oczywiście żartować, ale nie sposób nie dostrzec opowieści grekokatolików czy prawosławnych, którzy przyznają, że ich wspólnoty mają często ogromny problem z żonami księży. Kiedyś było jasne, jaka jest ich rola. Teraz często dziewczyny wychodzą za mąż za młodych fajnych chłopców, potem trafiają z nimi na parafię i wymaga się od nich wypełniania ściśle zdefiniowanej roli, do której one nie są ani przygotowane, ani chętne. W efekcie żony odchodzą, księża zostają sami, pojawią się zgorszenie, konflikty, wcale nie mniejsze niż w przypadku łamania zasady celibatu.

 

Czyli celibat ma być ucieczką przed problemami z żonami? Takie postawienie sprawy mnie nie przekonuje, bo rodzi wiele innych problemów, choćby problem z homoseksualizmem wśród księży...

 

Problem ten znany jest we wszystkich wspólnotach religijnych...

 

... ale w mniejszym stopniu. Wprowadzenie dobrowolności celibatu byłoby częściowym rozwiązaniem problemu z powołaniami. Na Zachodzie praktycznie nie ma miejscowych powołań. Są setki parafii, w których nie ma kto sprawować Eucharystii. Ta sytuacja prowadzi do zamarcia życia sakramentalnego. Pewnym rozwiązaniem byłoby wyświęcanie na kapłanów diakonów stałych i viri probati, czyli dojrzałych, żonatych mężczyzn, sprawdzonych w pracy parafialnej. Na razie nie ma na to zgody. Zmianę mógłby spowodować dopiero papież z kraju Trzeciego Świata...

 

... bo tam łamanie celibatu jest powszechne, a księża mają żony.

 

Wcale nie trzeba jechać do Brazylii czy Argentyny, by spotkać księży żyjących w związkach, mających dzieci. I to wcale nie jest dobre. Czy nie lepiej byłoby zachować celibat tylko dla tych, którzy tego naprawdę chcą?

 

Wróćmy do Księdza powołania. Po czwartym roku, po tym kryzysie związanym z zakochaniem, były jeszcze jakieś wątpliwości odnośnie do kapłaństwa?

 

Pewnie. Takich wątpliwości, przystanków było więcej. W 1975 roku wstąpiłem do seminarium i już dwa tygodnie później zostałem powołany do wojska. Służba wojskowa była dla mnie zaskoczeniem. Nigdy się nie spodziewałem, że jako student mogę się znaleźć w armii. Dla mnie to była jakaś niewyobrażalna sytuacja. Nagle dostaję bilet i trafiam – wraz z jedną trzecią moich kolegów z roku – do koszar specjalnej jednostki w Brzegu na Opolszczyźnie. W ten sposób – biorąc więcej kleryków z Krakowa niż z innych seminariów – mszczono się na kardynale Karolu Wojtyle za jego działalność.

 

Jak Ksiądz przeżył służbę wojskową?

 

To była dla mnie trauma. W aresztach spędziłem łącznie ponad dwa miesiące. Czekałem z utęsknieniem na powrót do seminarium, które wydawało mi się jakąś ziemią obiecaną. Po powrocie okazało się, że tam w niektórych sprawach jest jeszcze gorzej niż w wojsku. Większy rygor, dyscyplina, piętrowe łóżka i tłok. W wojsku dojrzeliśmy, zmężnieliśmy, a wychowawcy seminaryjni nadal traktowali nas jak dzieci. Najlepszym na to przykładem była kąpiel. W wojsku zwyczajnie puszczano nas razem całymi plutonami pod prysznice i pozwalano się pluskać; a w seminarium nie. Tam zrobiono zasuwane kabiny, i trzeba było ich pilnować, żeby przypadkiem kleryk nie zobaczył kawałka gołej nogi kolegi. Jeszcze bardziej irytujące były dzwoneczki, którymi odmierzano siedmiominutowy czas kąpieli. Straszliwa pruderia. Przy tym znikoma możliwość uprawiania sportu czy rozwijania pasji życiowych. Dla mnie to było duże rozczarowanie. To był też czas pierwszego buntu.

 

Ale jakieś pozytywy w seminarium też były?

 

Pewnie, że tak. Najmocniej zapamiętałem wybór arcybiskupa krakowskiego na papieża. Pamiętam ten moment: klęczymy w kaplicy na nabożeństwie różańcowym. Czterystu chłopa. I nagle gdzieś z tyłu zaczyna iść po kaplicy szum, coraz głośniejszy, pojawiają się jakieś dziwne odgłosy. Przerwano nabożeństwo i w pewnym momencie wszedł nasz ojciec duchowny, a obecny emerytowany arcybiskup częstochowski Stanisław Nowak. Powiedział, że nasz metropolita został papieżem. To było absolutne szaleństwo. Wszyscy wybiegliśmy na zewnątrz. Śpiewając, szliśmy do kościoła św. Józefa na Podgórzu, później na Rynek Główny, pod kurię krakowską. Taką rzecz przeżywa się raz w życiu. Następnego dnia był dzień wolny. Zadzwoniłem do ojca, a on powiedział krótko: „To początek końca komunizmu”. Pamiętam pierwszą pielgrzymkę Jana Pawła II, wtedy do „Tygodnika Powszechnego” napisałem też swój pierwszy artykuł – Wspomnienia porządkowego.

 

Bardzo dobrze wspominam moich seminaryjnych wykładowców. Niektórzy później zostali biskupami – księdza profesora Wacława Swierzawskiego, profesora liturgiki, rodem z Kresów Wschodnich, dziś emerytowanego biskupa sandomierskiego, księdza doktora Jana Szkodonia, późniejszego sufragana krakowskiego, czy Antoniego Długosza, sufragana częstochowskiego. Nie mogę nie wspomnieć dwóch filozofów: księdza Mariana Jaworskiego, późniejszego kardynała i metropolitę lwowskiego, i księdza Józefa Tischnera, który jako jedyny z tego grona nie został biskupem (ponoć sam nie chciał). To byli bardzo porządni ludzie, którzy dla mnie pozostali wzorami. Powinienem też wymienić księdza profesora Tadeusza Pieronka, który był rzetelnym profesorem prawa, ale później jako biskup stał się niestety pupilkiem krakowsko-warszawskich salonów.

 

A co z karnawałem „Solidarności”?

 

To był czas kolejnego kryzysu. Dystrybuowałem w seminarium „bibułę”, czyli niezależne wydawnictwa, z którymi podjąłem współpracę. Musiałem się z tym ukrywać zarówno przed władzą kościelną, jak i cywilną. Prawdziwe kłopoty zaczęły się, gdy w seminarium zaangażowałem się w tworzenie samorządu studenckiego, a później zostałem wybrany do niego jako tzw. wicedziekan. Dość szybko pojawił się konflikt o liczbę egzaminów z obecnym kardynałem księdzem doktorem Stanisławem Ryłką. Wtedy ówczesny dziekan Papieskiego Wydziału Teologicznego, wspomniany ksiądz Marian Jaworski, postawił sprawę jasno, że on żadnej „Solidarności” w seminarium mieć nie chce. Na szczęście byłem już wyświęcony na diakona, więc nie tak łatwo było mnie wyrzucić. Wezwał mnie wtedy rektor, czyli obecny arcybiskup Stanisław Nowak, i otwarcie powiedział, że sprawa zaszła za daleko, że pojawił się pomysł, by wyrzucić mnie z seminarium, i że powinienem sam złożyć podanie o urlop i wrócić dopiero, gdy sprawa ucichnie. Tak też zrobiłem. We wrześniu 1981 roku trafiłem na roczną praktykę do parafii św. Mikołaja w Chrzanowie, gdzie w okresie stanu wojennego związałem się podziemną „Solidarnością”. Zajmowałem się też pomocą dla internowanych i ukrywających się. Już w marcu 1982 roku funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa zatrzymali mnie i przeprowadzili rewizję w moim domu rodzinnym. Przeniesiono mnie więc szybko do parafii w Rajczy na Żywiecczyźnie. Zatrzymanie i rewizja powtórzyły się ponownie w sierpniu tegoż roku. W październiku, po powrocie do seminarium, usłyszałem, że mogę zakończyć studia, ale z powodu konfliktów z bezpieką nie mogę mieszkać na terenie seminarium. To mnie strasznie dotknęło, bo uświadomiło mi, że nie mogę liczyć na tę instytucję. Był to pierwszy taki przypadek, że diakon wraca z praktyki i nie ma dla niego miejsca w seminarium. Nie miałem gdzie mieszkać, kilku proboszczów krakowskich mi odmówiło. Zgodził się dopiero ksiądz Stanisław Kolarski, z którego parafii na Woli Justowskiej codziennie dojeżdżałem na zajęcia.

 

A ze święceniami problemu nie było?

 

Był. Moi koledzy mieli być święceni w maju, a ja jeden nie wiedziałem, co będzie ze mną dalej. W końcu wezwał mnie kardynał Franciszek Macharski i powiedział mi wprost, że zgodzi się na moje święcenia, jeżeli złożę oświadczenie, że wyjadę zagranicę. Miałem studiować w Rzymie. Nie chciałem się zgodzić, bo się bałem, że przez kilka lat nie wrócę do Polski. Wtedy wielu działaczy „Solidarności” wyjeżdżało z paszportem tylko w jedną stronę. Kardynał rozłościł się i zapowiedział, że mnie nie wyświęci. Długo się łamałem, miałem poważną rozmowę z ojcem duchownym, który przekonywał mnie, że księdzem można być wszędzie... Wreszcie w Wielką Środę poszedłem do kardynała i powiedziałem, że przepraszam za opór i podporządkuję się wszystkim jego decyzjom. Kardynał ucieszył się i wydał zgodę. Po święceniach natychmiast dostałem skierowanie na studia. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych odmówiło mi jednak paszportu. Byłem zszokowany, bo miałem list polecający od arcybiskupa Bronisława Dąbrowskiego, sekretarza Episkopatu Polski, a na studia zapraszał mnie rektor Kolegium Polskiego ksiądz Józef Michalik, obecny metropolita przemyski.

 

Jaki był powód odmowy?

 

Napisano, że przyczyną jest paragraf piąty i szósty. Sprawdziłem, co to znaczy. Okazało się, że paragrafy te dotyczą... zaległości w płaceniu alimentów i innych ważnych powodów społecznych.

 

Co na to kardynał?

 

W ogóle go to nie ruszyło. Podtrzymał swoją decyzję i kazał mi ponownie składać podanie o paszport. Robiłem to trzykrotnie w ciągu sześciu miesięcy i za każdym razem otrzymywałem odmowę. Nie skierowano mnie na żadną parafię, mieszkałem w domu rodzinnym, utrzymywała mnie mama. I to wszystko razem robiło się dla mnie rzeczywiście trudne. Dopiero w grudniu zostałem skierowany na parafię w Zabierzowie Bocheńskim na skraju Puszczy Niepołomickiej.

 

Ksiądz wie, dlaczego nie dostał paszportu?

 

Dowiedziałem się po latach, gdy odebrałem z IPN-u swoje akta. Powody były dwa. Pierwszym było to, że miałem pracować w obrządku wschodnim, a komuniści tego nie tolerowali. Drugim powodem były donosy, które na mnie pisali tajni współpracownicy SB.

 

Co Księdza wówczas podtrzymywało na duchu?

 

Ruch „Wiara i Światło”, zwany popularnie wspólnotami „Muminków’. Zetknąłem się z nim na trzecim roku seminarium, wtedy po raz pierwszy pojechałem na obóz z osobami upośledzonymi umysłowo, które dziś nazywa się osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. Od tego momentu oni stali się jednym z najważniejszych elementów mojego powołania. Bardzo mi pomogli zrozumieć, czym jest diakonat, który przeżywałem dwa lata. Wcześniej dla mnie diakonat był tylko stopniem do święceń kapłańskich. Dzięki nim zrozumiałem, że diakonat jest służbą odrzuconym. Nie myślałem, żeby zostać diakonem stałym, ale uświadomiłem sobie, że kapłaństwo też ma być taką służbą.

 

Kapłaństwo ma dla Księdza przede wszystkim wymiar diakonijny?

 

Tak. Jest służbą. Księża zbyt często zapominają o tym, że oni nadal są diakonami. Nikt nam nie zmazał tych święceń. One pozostają. Kapłaństwo to nie tylko liturgia i nauczanie, ale i służba. Tak wyjaśniam swoją decyzję pracy z niepełnosprawnymi.

 

Powiedział Ksiądz wcześniej, że po sprawie lustracyjnej rozważał zrzucenie sutanny. To był jedyny raz?

 

Po święceniach kapłańskich nie miałem wątpliwości. Tylko ten jeden raz.

 

Dlaczego Ksiądz o tym mówi?

 

Bo wiem, że takie kryzysy dotykają wielu księży. Przyczyną czasem jest celibat, a czasem sekowanie przez przełożonych. Mało kto chce o tym mówić publicznie. Moje świadectwo może im pomóc.

 

Dlaczego księża zrzucają sutanny?

 

Z bardzo różnych powodów. Nie jest jednak prawdziwy obraz, w którym jedyną przyczyną odejścia z kapłaństwa jest zawsze kobieta. Wśród księży tak właśnie często się tłumaczy, gdy ktoś odchodzi: „On babę ma”. Najczęściej takie opinie można było usłyszeć z ust przełożonych, którzy dodawali do tego jeszcze stwierdzenie, że to „zdrada Chrystusa”. Oczywiście nie jest tak, że kobiety nie odgrywają roli w odejściach. Mam kolegów, przyjaźnię się z nimi, którzy odeszli z powodu fascynacji kobietą i pojawienia się dzieci. Często jest też tak, że odejście następuje z powodu wieloletniego gnojenia, czy zwyczajnego niezrozumienia duchownego przez jego środowisko. I dopiero na końcu pojawia się „pocieszycielka”, która rozumie wszystkie jego problemy... A dalej jest już klasycznie: związek.

 

Nie chciałbym też, żeby na odchodzących patrzono zawsze jako na słabeuszy. Wielu z nich było ludźmi niezwykle gorliwymi, zaangażowanymi, którzy gdzieś po drodze nie dali sobie rady, mieli kryzys, a w polskim Kościele praktycznie nie funkcjonuje nic takiego jak instytucje skupione na pomocy księżom w kryzysie. Księżą zostają sami ze swoimi problemami. Czasem jest to całkowicie naturalne wypalenie zawodowe, o którym nikt nie mówi.

 

Kobiety, niezrozumienie, wypalenie zawodowe – o tym już Ksiądz mówił. Jakie jeszcze są przyczyny zrzucania sutanny?

 

Ogromne problemy z katechezą, szczególnie w gimnazjum. Wielu księży idzie z niechęcią do tej pracy, nie radzi sobie z nią, ale są zmuszani do niej. Raczej się o tym nie mówi. Kłopoty rodzi też ogromna samotność księży. My, księża diecezjalni, często jesteśmy pozostawieni z problemami sami sobie. Tu pewnym rozwiązaniem byłyby wspólnoty duchownych.

 

Ksiądz – przynajmniej w teorii – zawsze powinien móc zwrócić się o pomoc do swojego biskupa, który jest dla niego przecież nie tylko przełożonym, ale też duchowym ojcem. Jak funkcjonuje ta relacja?

 

Relacje księży z biskupami to osobny problem. Powiedziałbym, że niekiedy to biskup jest główną przyczyną odejść kapłanów diecezji. W pewnych diecezjach relacje są fatalne, niektórzy mówią wprost o relacji pan – niewolnik, i choć to powiedziane jest nieco za ostro, to bez wątpienia można mówić o relacji szefa i podwładnego, czy pana i wasala. W takich przypadkach nie dyskutuje się z biskupem, nie idzie się do niego po wsparcie, bo jedyne, co robi biskup, to karanie czy zamiatanie pod dywan. Wizytacje kanoniczne są często fikcją. Często też nie prowadzi się sensownej polityki personalnej, bo biskup nie jest – w niektórych przypadkach – ojcem diecezji. Są oczywiście mądrzy hierarchowie, którzy podkreślają, że diecezja jest taka, jakie są relacje między biskupem a proboszczami, którzy w istocie kształtują obraz Kościoła. Ale, jeśli biskup nigdy w życiu nie był proboszczem, to skąd on ma o tym wiedzieć? Doktorat rzymski nie da mu takiej wiedzy.

 

Lista zarzutów jest długa. To, że ksiądz będzie samotny, jest oczywiste, że będzie miał konflikty i szukał wsparcia w oczach kobiet, które go otaczają, także. Czy nie da się przygotować księdza w seminarium do takiej walki, oferując mu zestaw narzędzi koniecznych do radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych?

 

W seminariach nie mówi się o problemach. Za czasów moich studiów słowo „seks” padało tylko na wykładach u Wandy Półtawskiej. I prawie nigdzie więcej. Później zresztą też nie ma do kogo się zwrócić o pomoc. Jedynym wsparciem pozostaje Internet.

 

Porozmawiajmy jeszcze o posłuszeństwie. Ono, poza zobowiązaniem do celibatu czy w przypadku zakonników ślubów czystości, jest jednym z najtrudniejszych do zaakceptowania wymogów stawianych duchownym. Jak Ksiądz sobie z tym radzi?

 

Swoją próbę posłuszeństwa przeżyłem z kardynałem Stanisławem Dziwiszem w sprawie lustracji. Zawsze miałem o księdzu kardynale dobre zdanie, od czasów, gdy był sekretarzem Jana Pawła II, bardzo wpływowym, życzliwym i zaangażowanym w pracę charytatywną. Od Fundacji im. Brata Alberta otrzymał on przecież medal za przyczynienie się do budowy ośrodka dla chorych i niepełnoprawnych w Rabie Wyżnej. Pamiętam, że bardzo się cieszyłem, gdy przychodził do naszej diecezji jako arcybiskup. Wydawało mi się, jak większości naszych księży, że wniesie on nowego ducha do diecezji. Tym większy był szok, gdy zaczął się spór o lustrację. I kneblowanie. Z pierwszym, które miało miejsce w czerwcu 2006 roku, jakoś sobie poradziłem. Drugie – a zwłaszcza komunikat dla mediów z października tegoż roku – było dla mnie wstrząsem. Publiczne oskarżenie w mediach i uniemożliwienie obrony to było coś, co nie mieściło mi się w głowie. Ale przeszedłem pomyślnie tę próbę posłuszeństwa. Była to dla mnie bitwa z samym sobą. Po ludzku uważałem, że skrzywdzono mnie, ale wiedziałem też, że ślubowałem posłuszeństwo. Walczyłem długo i nikomu nie życzę takiej próby. Nie neguję prawa biskupa do egzekwowania posłuszeństwa od podwładnych, ale pytanie zasadnicze jest o metody, jakimi to się czyni.

 

Jest Ksiądz mocno zaangażowany społecznie. Nie ma Ksiądz czasem obawy, że to może przeszkadzać w posłudze duszpasterskiej, że polityczne wypowiedzi mogą przesłaniać kapłana Jezusa Chrystusa i pasterza?

 

Zdaję sobie sprawę, że nie wszystko, co piszę i robię, podoba się wszystkim wiernym Kościoła. Ale przez to, że zostałem wyrzucony na margines archidiecezji krakowskiej i nie mam w niej odpowiedzialności duszpasterskiej, uważam, że mogę działać więcej na innych polach. Szczególnie, że swoją przestrzeń mówienia i posługiwania duszpasterskiego musiałem sobie stworzyć sam. Mam Fundację, stronę internetową, felietony w „Gazecie Polskiej” (od niedawna także w „Gazecie Polskiej Codziennie”), Ormianie i zaangażowanie społeczne. Z tych wszystkich spraw Kościół skierował mnie tylko do Ormian, i tylko w tej sprawie występuję jako oficjalny reprezentant Kościoła...

 

Dla ludzi jest Ksiądz przede wszystkim kapłanem. I wielu z nich pyta, czy ksiądz, pasterz powinien być tak mocno zaangażowany politycznie i społecznie...

 

Ale ksiądz to znaczy wszystko i nic. Każdy z tych wiernych ma swojego proboszcza i biskupa. Nie jest zatem pozostawiony sam sobie. Ja zajmuję się problemami, które nie zostały zagospodarowane przez Kościół hierarchiczny. Problem Kresowian jest kompletnie zignorowany przez Kościół. Podobnie przed laty było z osobami niepełnosprawnymi. Właśnie z tych powodów nie mam poczucia, że mam być duszpasterzem wszystkich Polaków. Jestem duszpasterzem pewnych grup. Często robię rzeczy, których nikt inny nie robi. Po moich felietonach w „Gazecie Polskiej” odpowiadam na setki listów i maili, często od ludzi, którzy nigdy nie trafiliby do księdza katolickiego. I im wcale nie chodzi o politykę, a o życie religijne.

 

Ale jednocześnie trudno nie dostrzec w Księdza felietonach poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości...

 

... a jednocześnie niektórzy z „Gazety Polskiej” krzywili się na moje felietony, w których krytykowałem świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego. Wytykałem prezydentowi, że nie upamiętnił ludobójstwa dokonanego przez UPA i popierał skompromitowanego ukraińskiego prezydenta Wiktora Juszczenkę. Nie ukrywam c swoich poglądów i często krytykuję Prawo i Sprawiedliwość. Uważam, że mam do tego prawo, bo na tę partię głosowałem i chcę jej dobra. Nie jestem też jakimś przesadnym wielbicielem PiS. Uważam tylko, że obecnie nie ma alternatywy. Jestem natomiast gorącym zwolennikiem Klubów „Gazety Polskiej”.

 

I na spotkaniach z nimi mówił Ksiądz o prezydencie Lechu Kaczyńskim to, co teraz mnie?

 

To często był najgorętszy temat dyskusji. I podczas spotkania, i później. Część osób się na mnie nawet obraziła. Ale ja nie zamierzam się wycofywać ze swoich opinii, bo nie jestem niczyim żołnierzem.

 

Był Ksiądz w Komitecie Poparcia Jarosława Kaczyńskiego, wraz z pięcioma innymi księżmi z archidiecezji krakowskiej. W efekcie nie może mieć Ksiądz pretensji o to, że kardynał Stanisław Dziwisz, ksiądz Kazimierz Sowa czy ksiądz Dariusz Raś popierają PO.

 

To jest osobna sprawa. Miałem takie poczucie, że po katastrofie smoleńskiej jedynym ratunkiem dla Polski byłaby wygrana Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. I to była jego ostatnia szansa na wygraną. Teraz już takich szans nie ma. I Kaczyński prawdopodobnie na zawsze pozostanie w opozycji.

Czy ksiądz w ogóle powinien być w takim komitecie? Czy powinien popierać jedną partię czy jednego kandydata?

 

Jestem księdzem archidiecezji, której metropolita wprost i zupełnie jednoznacznie wspiera Platformę Obywatelską. Jednym z motywów, dla których część z moich kolegów poparło PiS, było właśnie to, że mają oni powyżej uszu zaangażowania politycznego swego zwierzchnika. Sytuacja się nakręca, bo przez lata bracia Rasiowie chcieli utrwalić sojusz ołtarza z tronem. A kardynał Dziwisz wspiera ten układ. Nie jest przecież przypadkiem, że tak często spotyka się on z politykami PO, nie jest przypadkiem, że w czasie procesji z relikwiami św. Stanisława w 2011 roku w otoczeniu metropolity krakowskiego szli tylko politycy partii rządzącej.

 

Ale czy odpowiedzią na popieranie jednej strony musi być poparcie drugiej?

 

Odpowiedzią pewnie być nie powinno, ale jest odreagowaniem. Moja motywacja poparcia Jarosława Kaczyńskiego była jednak inna. Jako osoba zabierająca głos w sprawach publicznych uznałem, że moja decyzja może pomóc innym w dobrym wyborze. Miałem poczucie, że po katastrofie smoleńskiej stanęliśmy wobec sytuacji granicznej. Trzeba było podjąć decyzję, na którą wcześniej nigdy bym się nie zdecydował. Kryteriów działania w sytuacji granicznej uczył nas ksiądz Józef Tischner.

 

Ma Ksiądz świadomość, że to odwołanie się do księdza Tischnera to dla wielu Księdza wielbicieli może być szok. Prawicowy, silnie zaangażowany po stronie PiS ksiądz powołuje się, wyjaśniając swoje decyzje, na nauczanie kapłana, który był w komitetach poparcia Kongresu Liberalno-Demokratycznego i stał się synonimem „zgniłego liberalizmu” katolickiego.

 

Moja sytuacja polega na tym, że znam wielu ludzi, teraz często stojących po różnych stronach sporu, jeszcze z czasów opozycji. Z wieloma się przyjaźnię. Gdy zaczęli się oni dzielić po 1989 roku, zawsze znałem więcej osób z Unii Demokratycznej czy Unii Wolności, niż z prawej strony. Z Porozumienia Centrum nie znałem nikogo. W 2005 roku byłem za PO-PiS-em i „dobiciem komuny osikowym kołkiem”, i jest dla mnie nadal trudne do zrozumienia, że te środowiska tak głęboko się rozeszły i wzajemnie się atakują. Świetnie w tej sprawie rozumiałem się ze świętej pamięci doktorem Januszem Kochanowskim.

 

ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, Tomasz P. Terlikowski, Chodzi mi tylko o prawdę, Wydawnictwo FRONDA 2012.