Eryk Łażewski, Fronda.pl: Pojawiły się ostatnio zatrważające dane dotyczące frekwencji na lekcjach religii w Warszawie. W szkołach podstawowych więc, na katechezę uczęszcza jeszcze 78% wszystkich uczniów. W liceach jednak, jest to już tylko 45%, a w technikach nawet 40,9% uczniów. Zjawisko to jednak, dotyczy nie tylko dużych miast, bo pojawia się też w małych ośrodkach miejskich, na przykład w Sochaczewie, w technikum nikt już nie chodzi na religię. I pierwsze, proste pytanie: dlaczego tak się dzieje? Jakie Pan widziałby przyczyny tego faktu?

Filip Memches, publicysta, kierownik redakcji literatury i publicystyki TVP KULTURA: Nie można tutaj mówić o jakiejś jednej przyczynie, gdyż każdy przypadek trzeba by osobno rozpatrywać. W związku z tym jest to chyba zjawisko, które będziemy w stanie opisać dopiero po jakimś czasie. Bo są pewne dane, które oczywiście coś tam mówią, ale one wymagają czasu, żeby je wszystkie przeanalizować i wyciągnąć wnioski. Oczywiście zawsze można powiedzieć banał, że mamy do czynienia z postępującą laicyzacją społeczeństwa, zwłaszcza w wielkich miastach.

Przeciwnicy katechezy w szkole się cieszą. Ostatnio pojawiła się taka na przykład opinia: „nie potrzebujemy wyprowadzać katechezy ze szkół, bo ona sama się wyprowadzi”.

Nie jestem przekonany, czy akurat tak będzie. Nie jesteśmy po prostu w stanie przewidzieć, czy będzie taka tendencja. Natomiast, z drugiej strony, nie bałbym się tej sytuacji. Oczywiście, trzeba się liczyć z tym, że coraz więcej ludzi będzie odchodzić od Kościoła, ale powiedziałbym tak: siłą Kościoła nie jest ilość, ale jakość. Najważniejsze jest, aby przetrwała garstka wierzących! Natomiast, nie ma jeszcze chyba powodów, aby popadać w trwogę.

A czy nie jest też tak, że pokolenie rodziców i katechetów, czyli wciąż jeszcze - powiedzmy – „pokolenie JPII”, nie umie po prostu przekazać wiary, nie zostało tego nauczone.

Możliwe, że tak jest; że jest pewien – powiedziałbym – kryzys polskiego Kościoła. Mówi się przecież o tym, że po śmierci świętego Jana Pawła II polski Kościół stracił charyzmatycznego przywódcę. I w ogóle w polskim Kościele brakuje charyzmatycznych postaci. To się też może przekładać na formację ludzi świeckich, a o nią tak naprawdę chodzi. Mamy z tym problem. I chodzi teraz o to, żeby potraktować to jako poważne wyzwanie.

A co można zrobić, żeby temu wyzwaniu podołać?

Jest to bardzo trudne pytanie z tego względu, że Kościół nie jest taką organizacją, w której sobie stawiamy pewne cele i je realizujemy. To nie jest fabryka, to nie jest korporacja. Mamy do czynienia z żywymi ludźmi. Mówimy o wierze, o jakiejś tajemnicy. O czymś, co wymyka się – w wielu sprawach – ludzkiemu rozumowi. Mówimy o ludzkim doświadczeniu życiowym, egzystencjalnym. A więc wydaje się, że to jest kwestia - przede wszystkim - poszerzenia formacji: Kościół musi się otwierać na rozmaite ruchy, które w jakiś sposób tworzą pole do pogłębienia wiary, do większego zaangażowania w Kościół, w Jego życie; w modlitwę, praktykę wiary. To jest chyba klucz do podołania wspomnianemu wyżej wyzwaniu. I przede wszystkim, świadomość zagrożeń, z którymi w tej chwili mamy do czynienia.

Chciałbym w tej chwili wspomnieć o pewnym ciekawym zjawisku. Niedawno pojawiły się informacje o występowaniu pokolenia, czy grupy ludzi „młodych, konserwatywnych, niereligijnych”. Wydaje się, że jakimś potwierdzeniem tego, jest duże poparcie wśród młodych ludzi dla PiS-u, partii – powiedzmy – konserwatywnej. I tutaj zastanawiam się, czy nie jest tak, że tacy młodzi ludzie nie znajdują na lekcjach religii pewnej opoki, lub podstawy, gdyż tej opoki nie daje im współczesny, trochę już „rozwodniony” katolicyzm.

Ja bym powiedział tak: nie wiem, czy akurat to jest problemem Kościoła. Jest mi trudno do tego, w jakiś sposób się odnieść. Natomiast rzeczywiście, występuje taki problem, czy zjawisko, jeżeli chodzi o osoby o poglądach konserwatywnych, czy - z drugiej strony - nacjonalistycznych. I nie stawiam tu, żeby sprawa była jasna, znaku równości: konserwatyzm i nacjonalizm to nie są zjawiska tożsame, choć są w jakiś sposób ze sobą kojarzone. A w warunkach polskich bywają one też kojarzone, choć nie do końca słusznie, z katolicyzmem.

A więc występuje ów konserwatyzm, czy nacjonalizm, który nie odwołuje się do chrześcijaństwa, ewentualnie katolicyzmu. Zjawisko to parę lat temu publicysta Marcin Herman określił je sformułowaniem „konserwatyzm eugeniczny” , czy „prawica eugeniczna”. Są to ludzie, dla których Kościół absolutnie nie jest autorytetem, choć jednocześnie odrzucają oni całkowicie „polityczną poprawność”, i w ogóle lewicowość, uważają naród za najwyższą wartość, krytykują liberalizm, są patriotami. Jeżeli zaś chodzi o sprawy obyczajowe, są jednocześnie zwolennikami prawa do aborcji i przeciwnikami przywilejów dla mniejszości seksualnych. I można powiedzieć, że motywem przewodnim ich światopoglądu, jest antropologia, która stawia na „silnego człowieka”; na człowieka, który nie jest ofiarą; na człowieka, który stawia czoła rzeczywistości, jest takim „twardzielem”. Jest to pochwała „twardziela”. Tak teraz z pamięci relacjonuje ten tekst, który - moim zdaniem – opisuje pewne zjawisko społeczne. Zjawisko nie tylko polskie, lecz w ogóle ogólnoeuropejskie. I na przykład: w sprzeciwie, który w tej chwili jest we Francji wobec rozszerzenia przywilejów dla mniejszości seksualnych, uczestniczą środowiska nie tylko katolickie.

Kończąc, czy można powiedzieć, że to ubywanie młodych ludzi z lekcji religii, jest to przejaw jakichś trendów kulturowych, czy cywilizacyjnych obecnych choćby w Europie?

Na pewno są takie trendy. W Polsce mamy też do czynienia z obrzydzaniem katolicyzmu, w ogóle z pęknięciem kulturowym. Polega ono na tym, że w większości kraju, czyli w mniejszych ośrodkach, Kościół stanowi jeszcze pewien autorytet, podczas gdy w dużych miastach mamy do czynienia z innymi autorytetami, niż Kościół. To są nieraz anonimowe autorytety, gdyż ludzie często nie wiedzą: dlaczego tak myślą, dlaczego tak uważają; dlaczego mają poglądy takie, a nie inne. Nie zdają więc sobie sprawy, kto modeluje ich system wartości.

I w tej sytuacji, trzeba wracać do tego głośnego tekstu (później spisanego) wygłoszonego w jednej z niemieckich rozgłośni równo pięćdziesiąt lat temu – w 1959 roku – przez Josepha Ratzingera, późniejszego papieża. Tekstu o tym, że być może Kościół przyszłości stanowić będzie garstka naprawdę wierzących, którzy zachowają ten skarb, który Kościołowi został dany. I oni będą realizować jego misję. Katastrofą byłoby, gdyby w ogóle zabrakło ludzi wierzących. Ale póki jest owa garstka, to być może nawet ona wystarczy do tego, żeby zostały zachowane wartości potrzebne do duchowego trwania i rozwoju Polaków.

A czy ta garstka może nawrócić większość? Przyprowadzić ją z powrotem do Kościoła?

Nawrócić ludzi? Ludzie nie nawracają innych ludzi. Nawraca Pan Bóg.

Mówię w skrócie.

W skrócie, rzeczywiście można powiedzieć, że garść naprawdę wierzących może nawrócić resztę. Najważniejszą rzeczą jest tu świadectwo. To święty Jan Paweł II mówił bodajże, że współczesny Kościół nie potrzebuje reformatorów, lecz świadków wiary. Oni są potrzebni. Też po to, żeby przyprowadzać „zagubione owce” do „Stajni”.