List Marka Dekana, szefa Ringier Axel Springer do pracowników medialnego koncernu wywołał wiele ostrych reakcji. List krytykujący działania Dekana napisał Jerzy Karwelis - były dyrektor wykonawczy "Newsweek Polska" i "Forbes" w koncernie. Czy oburzenie i zaskoczenie listem Dekana jest uzasadnione? O komentarz w tej sprawie poprosiliśmy publicystę Łukasza Warzechę.

 

Fronda.pl: Jerzy Karwelis w swoim liście wystosowanym do Marka Dekana mówi o tym, że koncern staje się „zadeklarowanym uczestnikiem wojny polsko-polskiej”. Ile prawdy jest w tych słowach i jak można ocenić całą sprawę?

Łukasz Warzecha: Myślę, że w tej sprawie jest za dużo emocji i przysłowiowego „walenia na odlew pałką”, a zbyt mało namysłu. Po pierwsze, list nazywany przez niektóre media tajną instrukcją, albo instrukcją dla dziennikarzy, żadną tajną instrukcją nie jest. Mówię to na podstawie swojej wiedzy. Jak wiadomo, przepracowałem dziesięć lat w dzienniku „Fakt”. Jeszcze za czasów mojej bytności w tym miejscu zakończonej kilka lat temu struktury wydawnictwa zaczęły wysyłać takie cotygodniowe listy do pracowników. Nie były to żadne instrukcje, ale typowy korpo-bełkot, który jest wysyłany w wielu korporacjach i na który z zasady nikt nie zwraca uwagi. List Dekana jest właśnie takim typowym korpo-bełkotem, który 99 proc. ludzi wyrzuca do kosza, gdy widzi coś takiego w swojej skrzynce mailowej.

Czy to oznacza, że sprawa tego listu i słów Dekana w ogóle nie ma znaczenia?

Oczywiście cała sytuacja może mieć znaczenie. Akurat w tym przypadku treść tego korporacyjnego listu ewidentnie włącza się w spór polityczny w Polsce. Nie jest to zresztą pierwszy taki przypadek. Pan Dekan już kiedyś zabierał głos w podobnej politycznej sprawie. Jakiś czas temu bronił prawa Tomasza Lisa do uczestniczenia w manifestacjach KOD, twierdząc, że Tomasz Lis jako obywatel ma do tego prawo i że to w żaden sposób nie jest sprzeczne z polityką koncernu medialnego. Oczywiście powstaje pytanie, co by było, gdyby redaktor naczelny którejś z redakcji nienależących do Axel Springer wziął udział w manifestacji prorządowej, albo przeciw imigrantom. Czy wtedy pan Dekan byłby równie tolerancyjny?

Co może wyniknąć z ze sprawy listu Dekana?

List ten pojawił się w dość szczególnym momencie, czyli w czasie gdy trwa dyskusja na temat tak zwanej repolonizacji mediów. Dekan swoimi słowami daje do ręki argument zwolennikom podobnych operacji. Jednak możliwe jest również to, że podobnego rodzaju komunikaty są celowo wysyłane przez kierownictwo koncernu jako pewnego rodzaju zabezpieczenie na wypadek, gdyby nowe przepisy utrudniały prowadzenie interesów w Polsce. Wtedy zawsze można wyciągnąć taki i list i mówić „Proszę bardzo, koncern jest karany za to, że opowiedział się za demokracją”. A nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeżeli regulacje związane z repolonizacją zostaną wprowadzone, niektórzy nie przełkną ich łatwo. Sprawa zapewne trafi do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości i będzie przedmiotem prawnych polemik.

A co z samą repolonizacją? Jak możemy ocenić tę ideę? Czy miałaby ona pozytywny wpływ na funkcjonowanie mediów?

Przedstawiciele rządu mówią, że takie regulacje funkcjonują w największych państwach Unii Europejskiej takich jak Niemcy, czy Francja. Oczywiście tak jest. Problem polega jednak na tym, że po pierwsze bezmyślne kopiowanie obcych wzorów na polskie warunki nie jest nigdy dobrym pomysłem, a po drugie, w tych krajach od początku zabezpieczano rynek, nie było mowy o zmianie już istniejącego stanu, ale o tym, aby ten stan nie powstał. Natomiast u nas sytuacja wygląda zupełnie inaczej – mówimy tu o zmianie tego, co już jest, a to jest wiele trudniejsze zadanie.

Czy niezależnie od tego funkcjonowanie mediów należy zmieniać?

Cały czas słyszę, że obca własność mediów jest bardzo szkodliwa, ale jak dotąd nie usłyszałem żadnego konkretnego dowodu na tę szkodliwość. Nie twierdzę, że takich dowodów nie ma, ale jeżeli rząd chciałby przeprowadzić tak ogromną operację o tak daleko idących konsekwencjach, powinien takie dowody pokazać. Moje osobiste doświadczenie z pracy w dzienniku należącym do zagranicznego wydawcy jest takie, że w pewnych okolicznościach taki wydawca może dawać wręcz więcej swobody dziennikarzom, niż polski właściciel tego, czy innego medium. Wynika to z tego, że może on być mniej zaangażowany w miejscowe interesy. Nie mówię, że tak jest zawsze, ale taka sytuacja może mieć miejsce.

Krytyka mediów należących do zagranicznych wydawców jest więc przesadzona?

Znam wielu dziennikarzy pracujących w tego rodzaju mediach, którzy na pewno nie przyjmują żadnych wytycznych, stawiają swoje własne diagnozy i trudno mi posądzać ich o to, że ktoś w redakcji wydaje im jakieś polecenia. Jeżeli stawiamy sprawę w ten sposób, że zagraniczny wydawca to zwalczanie polskiego interesu, trzeba przedstawić na to jakiś dowód. Osobiście boję się podejścia, według którego niesprzyjanie polskiemu interesowi narodowemu równa się niesprzyjaniu Prawu i Sprawiedliwości. To jednak nie jest to samo. Przecież istnieją również media pozostające w polskich rękach, które nie sprzyjają rządowi. Czy to oznacza, że walczą z polskim interesem? Przecież mamy demokratyczną dyskusję, również w mediach. Dlatego prosiłbym autorów idei repolonizacji o poważne dowody świadczące o szkodliwości mediów należących do zagranicznych wydawców.

Jeżeli repolonizacja mediów miałaby wystąpić, jakie byłyby najpoważniejsze problemy związane z tym procesem?

Od pomysłodawców tego pomysłu nie słyszymy żadnych konkretnych informacji na temat tego, jak w praktyce ta repolonizacja by miała wyglądać. Jak rozumiem, mówimy tu o uchwaleniu nowych przepisów antykoncentracyjnych, które wymusiłyby sprzedaż części aktywów przez niektóre koncerny zagraniczne. Zapewne chodzi tu w dużej mierze o koncerny będące właścicielami lokalnych mediów. Powstaje natomiast pewien problem, bo jeżeli te media miałyby zostać sprzedane, ktoś musiałby je kupić. Jeśli zaś takich chętnych by nie było, te media musiałyby zostać zamknięte i setki jeśli nie tysiące osób zostałyby bez pracy, a ludzie straciliby źródło informacji.

Zakładając, że taki apokaliptyczny scenariusz nie miałby miejsca, kto mógłby przejąć te media?

Nie widzę w tej chwili żadnych dużych prywatnych podmiotów, które mogłyby to zrobić. Co zatem mogłoby się stać? Mówi się o spółkach Skarbu Państwa, ale gdyby to one miały kupić udziały w mediach lokalnych, w praktyce oznaczałoby to upaństwowienie tych mediów, a wręcz „urządowienie”, jako że nominacje do zarządów i rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa są czysto polityczne. Jeżeli zgadzamy się co do tego, że właściciel ma wpływ na to, jak funkcjonuje dane medium, taki wpływ miałyby przecież też te państwowe podmioty. Osobiście boję się takiego rozwoju wypadków. Dzisiaj mamy taki rząd, a pojutrze możemy mieć inny, który używałby tych mediów jako własnej tuby propagandowej. To nie jest kierunek, w którym powinniśmy iść.

Podsumowując – jeżeli decydujemy się na repolonizację mediów, róbmy to tylko w przemyślany sposób?

Na tę chwilę widać, że te pomysły nie zostały przemyślane. Na razie mamy tylko hasło i żadnych konkretów. Poza tym założenie powinno być takie, że dziś wprowadzamy zasady, które będą obowiązywały od tego momentu. To znaczy od chwili wprowadzenia przepisów istniałby zakaz dokupywania mediów, a każda firma wchodząca na polski rynek musiałaby się liczyć z nowymi regulacjami. Nie zmienialibyśmy radykalnie obecnego stanu rzeczy, ale zapobieglibyśmy powiększaniu się pewnych problemów w przyszłości. To by było rozwiązanie optymalne. Natomiast to, co w tej chwili słyszymy od przedstawicieli rządu, jest pełne niejasności, a docelowy stan rzeczy, jaki można wywnioskować z mglistych idei, wręcz uznałbym za niepokojący.

Bardzo dziękujemy za rozmowę