Portal Fronda.pl: Rząd przyjął projekt zwiększenia wydatków na wojsko do 2 proc. PKB do 2016 roku. To wystarczające pieniądze?

Gen. Roman Polko: Gdy obecny prezydent był ministrem obrony narodowej mieliśmy tak zwany plan Komorowskiego. W budżet wpisano 1,95 proc. PKB na wojsko. Te cyfry są dobre i nastrajają wojskowych i służby pozytywnie, bo pokazują, że dla władz obronność jest ważna. Niestety: gorzej jest z realizacją założeń. Gdy prześledzimy tę sprawę to okaże się, że w ostatnich latach nigdy nie wydawano na wojsko 1,95 proc. PKB. Było to 1,80 czy 1,86, ale nie realizowano założeń.

Po drugie pieniądze te są często wydawane według strategii zakupów „od Sasa do Lasa”. Kupujemy, ale nie mamy przemyślanej strategii budowania obronności kraju. Jeżeli słyszymy już o jakichś planach, to są to raczej PR-owa propaganda. Mówi się, że będziemy mieć system ochrony antyrakietowej czy elementy obrony powietrznej. W praktyce okazuje się, że tego wcale nie ma i wszystko, co słyszeliśmy, to mrzonka, bo strategiczne zakupy będą realizowane dopiero kiedyś, a do tego nie wiadomo jak.

Po trzecie trzeba zapytać, dlaczego kupujemy drożej niż wszyscy inni? Rozmawiałem z fachowcami, którzy badają od wielu lat problematykę zakupów. Ludzie ci nie wiedzą, dlaczego Polska kupuje niedozbrojone F-16, dlaczego nasi piloci nie otrzymują należnego wyposażenia. Nie mają też przeszkolenia – gdyby przyszło realizować zadania bojowe, to jak mieliby to robić? Dlaczego przepłacamy za nowoczesną elektronikę, którą wykorzystuje się na współczesnym polu walki? Nie wiadomo.

Tomasz Siemoniak ogłosił, że rząd zajął się już wszystkimi trzema najważniejszymi punktami expose premier Kopacz dotyczącymi wojska. Chodzi tu, obok zwiększenia wydatków na armię, o powstanie Centrum Weterana oraz o zwiększenie dodatków za długoletnią służbę. To były dobre propozycje?

Prace nad ustawą o weteranach zostały zapoczątkowane za prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego. Szkoda, że nie dokończono ich wówczas; cześć i chwała tym, którzy doprowadzili tę rzecz do końca. To świetnie, że powstało Centrum Weterana. Jest jednak w tym wszystkim jeden problem: nie może być tak, że centrum to jest przeznaczone wyłącznie dla weteranów poszkodowanych w misjach pokojowych, a do tego się to sprowadza. Jest oczywiście absolutnym priorytetem by zadbać o rodziny tych, którzy zginęli lub zostali ciężko okaleczeni. Warto byłoby jednak projekt ten rozwijać dalej, tak, byśmy mieli nowoczesna centra, gdzie spotykają się weterani i kombatanci, we wszystkich większych miastach, a nie tylko w Warszawie. Weterani mieszkają przecież w całym kraju i nie będą ciągle jeździć do Warszawy. Jest ważne, by dla ludzi tych powstały miejsca, które pozwolą im poczuć, że nie zostali pozbawieni sami sobie.

A podwyższenie dodatków za długoletnią służbę?

Szczerze mówiąc nie jestem zwolennikiem tego typu dodatków. Tak naprawdę rozbudowuje to tylko jeszcze bardziej postawę roszczeniową. Dodatki niezbyt dobrze służą armii. Dobre, stabilne warunki służby i jasne reguły gry – to powinno powodować, że żołnierze chcą być w wojsku. Dodatki za długoletnią służbę w wojsku to w istocie podwyższenie swego rodzaju jałmużny. Tak naprawdę to minister Siemoniak odfajkował chyba propagandowo trzy rzeczy, które będzie teraz mógł głośno podkreślać jako zasługę rządu.

Potrzebna jest przede wszystkim stabilność służby, nowe zasady opieki nad tymi, którzy odchodzą. Trzeba by pomyśleć o tych szeregowych, którzy brali udział w misjach pokojowych, a o których armia całkowicie zapomniała. Minister Siemoniak jakoś nie chce się tą sprawą chwalić. Trzeba też pamiętać o weteranach ciężko poszkodowanych w misjach, których nie stać na leczenie, a także tych lekko poszkodowanych. Także ci ludzie, pomimo istnienia różnych centrów, i tak stoją w kolejce tak jak wszyscy inni obywatele, którzy ulegli zwykłym wypadkom. A przecież ci żołnierze zostali wysłani na misje przez ojczyznę, nie jechali za granicę na wycieczkę. Myślę, że obecnie bardzo wiele problemów w armii zamiata się pod dywan. Wielkim problemem, o którym minister Siemoniak nie mówi, są odejścia żołnierzy, którzy walczyli w Iraku i Afganistanie. Na ich miejsce trudno będzie znaleźć ludzi o podobnym doświadczeniu.

Włochy apelują do ONZ o zorganizowanie w Libii misji. Chcą przewodzić działaniom wymierzonym w dżihadystów w Afryce Północnej. Polska powinna się przyłączyć do tych działań?

Polska zbyt pochopnie wycofała się z misji ONZ. To był bardzo poważny błąd. Nawet gdybyśmy chcieli wrócić, to miejsca zostały już zajęte. Powinniśmy zdać sobie z tego sprawę: decyzję o wycofaniu się z tych misji były po prostu złe. Misje ONZ wcale nie są drogie; ONZ zwraca dużą część pieniędzy, przez co utrzymanie wojska jest nawet tańsze niż w kraju. A przede wszystkim zdobywa się coś, co jest bezcenne: doświadczenie bojowe. W tej chwili kończą się misje w Iraku i Afganistanie; będziemy mieć wojsko w koszarach, bo taki jest nowy pogląd na sprawy obronności państwa. Rzeczywistość jest taka, że jeżeli przynajmniej 10 proc. armii nie będzie angażować się w aktualne i ważne wydarzenia na świecie, to nasze wojsko stanie się znowu wojskiem malowanym. Sojusznicy, którzy patrzą na nas z podziwem i zapraszają nad do struktur, na przykład do dowodzenia siłami specjalnymi, nie będą już uznawać nas za pożytecznych partnerów w jakichkolwiek działaniach.

Czyli jeżeli dojdzie do zorganizowania misji w Libii, powinniśmy tam być?

Nie patrzę na to z punktu widzenia polityka, ale wojskowego. Armia musi mieć miejsce, gdzie sprawdza się bojowo, gdzie oddziela się ziarna od plew i widać, jak ludzie reagują w rzeczywistych sytuacjach. Do tej pory miejscem dla takiego sprawdzianu było Kosowo, Irak oraz Afganistan. Wielu wojskowych przeszło tam prawdziwy chrzest bojowy, zobaczyliśmy, jakich mamy dowódców. I dzięki temu mamy na wysokich stanowiskach wielu bardzo dobrych i doświadczonych dowódców. Jeżeli z misji całkowicie zrezygnujemy, będziemy mieć znowu ludzi, którzy awanse zawdzięczają tylko temu, że lepiej uśmiechali się zza biurka. 

Rozmawiał Paweł Chmielewski