Portal Fronda.pl: Szef sztabu generalnego Stanów Zjednoczonych gen. Martin Dempsey ostrzega, że militarna przewaga amerykańska powoli „eroduje”.

Andrzej Talaga: Stany Zjednoczone mają ogromną przewagę technologiczną nad Chinami i Rosją. Chodzi przede wszystkim o ośrodki badawcze, które są w stanie pracować nad generacjami przyszłych dziesięcioleci. Przykładowo jest już „oblatywany” śmigłowiec wielozadaniowy, który ma wejść do użytku w latach 40. XXI wieku. Tego w ogóle nie ma ani w Rosji, ani w Chinach. Ich projekty technologiczne są zawsze wtórne i kopiowane. Nie ma tam zaplecza intelektualnego i technologicznego do wytworzenia takiej broni. Przewaga USA jest więc ogromna.

O czym więc mówił gen. Dempsey?

To, co miał na myśli generał, to zmiana proporcji tak zwanej projekcji siły. Jeszcze dziesięć lat temu Amerykanie dominowali nad wszystkimi innymi armiami świata połączonymi razem. Teraz to się skończyło. Amerykańska armia nadal jest najsilniejsza, największa i najefektywniejsza, ale nie można już powiedzieć, że zdecydowanie dominuje nad wszystkimi innymi armiami wziętymi razem. Poza tym wydaje się, że wypowiedź ta – jak zresztą inne tego typu – ma bardzo silne konotacje wewnętrzne. Pentagon od dawna sprzeciwia się bardzo znacznym cięciom budżetowym na wydatki zbrojeniowe, które uchwala kongres. Wiele projektów zostało wstrzymanych – na przykład system antyratkietowy MEADS, długo finansowany przez Waszyngton, co zostało wstrzymane. Argumentacja więc, że Amerykanie tracą swoją przewagę, że zmienia się układ jeśli chodzi o systemy broni i obronę na świecie na niekorzyść Ameryki, że miażdżąca przewaga w razie wojny zanika – ta argumentacja miałaby powstrzymać cięcia budżetowe. Wydaje się, że to jest pierwszy i podstawowy cel takich wypowiedzi.

Generał wskazywał też, że rośnie ryzyko wciągnięcia Stanów Zjednoczonych w konflikt międzynarodowy. Zwracał uwagę przede wszystkim na Rosję i Chiny.

Amerykanie od dawna przygotowują się do konfliktu militarnego z Chinami. Cały układ baz amerykańskich na Pacyfiku, przesunięcie środków w tym kierunku – to przygotowania do konfliktu geopolitycznego i potencjalnie militarnego z Państwem Środka. Również druga strona przygotowuje się do wielkiej wojny z jednym przeciwnikiem. Pekin tylko po to wprowadza, testuje i planuje stworzenie całych systemów broni, by wypchnąć Amerykanów z regionu Pacyfiku przy granicy z Chinami. To na przykład konstrukcja lotniskowców, systemów radarów ponadhoryzontalnych, systemów rakiet balistycznych. Wszystkie te bronie wprowadzane są w Chinach tylko przeciwko Amerykanom. Stany Zjednoczone muszą więc liczyć się z wojną z Państwem Środka – i tę wojnę testowały. Ćwiczono konflikt z Pekinem na polu tak elektronicznym, jak fizycznym. Wskazywanie na zagrożenie chińskie nie jest nowością.

A Rosja?

Przygotowania się Ameryki do wojny z Rosją byłyby z kolei taką nowością. Od końca zimnej wojny tego typu przygotowań nie było – i szczerze mówiąc nadal nie ma. Jedną z zasadniczych doktryn bezpieczeństwa, skrupulatnie przestrzeganych przez administrację, jest niedopuszczenie do zdominowania Eurazji przez jedno mocarstwo. W imię tej doktryny Amerykanie przystąpili do obu wojen światowych oraz do zimnej wojny. Gdyby w ich rozumieniu Rosja stała się poważnym pretendentem do zdominowania Eurazji, to wówczas sytuacja zdecydowanie by się zmieniła i to, o czym mówił generał Dempsey, byłoby prawdą. Wówczas Ameryka mogłaby zostać wciągnięta w konflikt eurazjatycki przeciwko Rosji. Do tego jest jednak bardzo, bardzo daleko. Rosja jest jeszcze dalsza od zdominowania Eurazji – najpoważniejszym do tego kandydatem są Chiny. Mimo wszystko, mimo obecnego napięcia, powiedziałbym, że przynajmniej 75 proc. uwagi militarnej Stanów Zjednoczonych będzie skupionej na Chinach, a reszta ewentualnie na Rosji, obok mniejszych, lokalnych zagrożeń jak Państwo Islamskie.

Co musiałoby się stać, żeby doszło do wojny amerykańsko-chińskiej?

Chiny na szczęście, choć przygotowują się na ten konflikt, są cały czas bardzo dalekie od gotowości bojowej. Wiedzą o tym bardzo dobrze i nie szukają konfrontacji. Co by musiało się stać, żeby konflikt jednak wybuchł? Chiny musiałby na przykład zagrozić Japonii, zajmując kontrowersyjne wyspy. Gdyby doszło do jakiegoś rodzaju prowokacji, jak wysłanie chińskiej grupy lotniskowej w kierunku tych  wysp, tak, by zmusić do interwencji flotę japońską, to Ameryka stanęłaby zdecydowanie po stronie Japonii. Gdyby nastąpił upadek reżimu w Korei Północnej i weszłyby tam stabilizacyjne wojska chińskie, to Ameryka mogłaby interweniować. Można się więc spodziewać raczej czegoś na styku Korea-Japonia, niż bezpośredniej konfrontacji. O wysepki na Morzu Chińskim Ameryka raczej walczyć nie będzie. To są bezwartościowe tereny, które mogą być atrakcyjne jedynie pod względem połowów czy jako obszary potencjalnie roponośne. Za takie rzeczy jednak nie walczy się na śmierć i życie. Patrzyłbym więc raczej w kierunku Korei i Japonii – gdyby Chiny był tam zbyt asertywne, Ameryka mogłaby interweniować.

Co taki konflikt oznaczałby dla pozycji Polski?

Taki konflikt miałby wpływ na wszystko. Jako wojna o wymiarze światowym zrujnowałby gospodarkę światową, wciągając pośrednio wszystkie kraje cywilizowane. Potencjał Ameryki i Chin jest niewyobrażalny w stosunku do potencjału polskiego. Od takiego konfliktu byłby uzależniony kurs złotego, skala inwestycji i poziom życia w Polsce.

A jaki wpływ miałaby wojna z Chinami na naszą pozycję wobec Rosji? Groziłaby nam jej dominacja, czy nie?

Nie, wręcz przeciwnie. Umocniłyby się w Polsce wpływy amerykańskie. Przy takim konflikcie Ameryka usztywniłaby się na wszystkich kierunkach.