Taki argument pada ze strony zwolenników dostępności antykoncepcji awaryjnej dla nastolatek. Bo przecież dziewczyna nie może sobie niszczyć życia niechcianą ciążą. W epoce tabletek i syropków na wszystko, i na ciążę znajdzie się lekarstwo, a w zasadzie trutka, bo przecież antykoncepcja awaryjna niczego nie leczy, a jeśli doszło to poczęcia – zniszczy zarodek.

I tak właśnie uczone będą teraz nastolatki odpowiedzialności. Od dziś nie muszą już ponosić konsekwencji swoich czynów, bo jedna tabletka rozwiąże wszystko. Mogą więc bezkarnie podejmować działania zarezerwowane dla dorosłych, nie licząc się z ich skutkami. Wystarczy tylko pójść do apteki, pokazać szkolną legitymację (jakoś wiek trzeba zweryfikować) i kłopot z głowy. Na razie barierą może być cena, ale coś czuję, że lobby aborcyjno-antykoncepcyjne niebawem zajmie się i tym problemem, tak by tabletki dostępne były na uczniowską kieszeń. Podobno też z  dostępnością pigułki ciągle są problemy –  martwi się „Gazeta Wyborcza”. „Klienci bardzo często pytają o EllaOne szczególnie w okolicy jakiegoś święta. Tak było np. w walentynki czy Dzień Kobiet” – przytacza „Gazeta” wypowiedź farmaceutki. A koncern liczy zyski, bo bezpłatna reklama tabletek w mediach napędziła mu już sprzedaż na ogromną skalę.

Czy dziewczyny, albo ich partnerzy zdają sobie sprawę ze skutków przyjmowania takiej pigułki? Z ekranów telewizorów przez bardzo długi czas zwolennicy jej szerokiej dostępności trąbili, że jest bezpieczna niemal jak cukierek. Tymczasem zawartość hormonów w jednej „pigułce po” odpowiada sumie stężeń w ośmiu zwykłych tabletkach antykoncepcyjnych. Czy jakiś lekarz zaleciłby swojej niepełnoletniej pacjentce taką kurację? Śmiem wątpić. Lekarze brylujący w mediach dawno chyba nie odwiedzali też izby przyjęć. To tam bowiem trafiają kobiety z krwotokami czy koszmarnymi bólami brzucha właśnie po antykoncepcji awaryjnej. Ale po co o tym mówić? Jeszcze się ktoś zniechęci. Po co mówić o konsekwencjach wczesnej inicjacji seksualnej, częstej zmiany partnerów, chorobach wenerycznych, skutkujących niepłodnością. To trąci myszką. 

Ciekawą rzecz opowiadają lekarze, którzy do tej pory odmawiali wypisywania tego typu antykoncepcji. Często po spokojnej i rzeczowej rozmowie, podczas której mogli przedstawić pacjentom skutki przyjmowania tego typu preparatów, pacjenci sami rezygnowali, bo w końcu ktoś im otworzył oczy, ktoś im wytłumaczył, jak to wszystko działa. Teraz tego zabraknie. Skutki poniosą pacjenci. Tylko że nikogo już to interesować nie będzie.

Tak jak każda dziewczyna powinna w swojej torebce zawsze mieć prezerwatywę – do czego zachęca i przekonuje choćby „Ponton”, tak teraz powinna mieć też „antykoncepcję awaryjną”. To taki „must have" współczesnej nastolatki. Jednorazowe jej przyjęcie jest raczej bezpieczne – przekonują ginekolodzy. A co, jeśli dziewczyna łyknie dwie, czy trzy tabletki w cyklu? Tego pewnie nie wie nikt, bo przecież badań na tak młodych dziewczętach jeszcze nie prowadzono, wszak do tej pory preparat ten był zarejestrowany od 18 roku życia.

Nastolatki poddane będą więc eksperymentowi firm farmaceutycznych, a ci, którzy powinni je chronić w imię poprawności politycznej, ciągle milczą. Mimo licznych apeli i mediów prawicowych, i środowisk pro life Rzecznik Praw Dziecka jeszcze nie zajął stanowiska w tej sprawie.

Małgorzata Terlikowska