Od Soboru Trydenckiego Kościół, broniąc swojej tożsamości przed zapędami ruchów związanych z reformacją, ujednolicił przepisy liturgiczne, uważając słusznie, że liturgia ma w wiernych podtrzymywać świadomość świętości Boga, Kościoła, wiary i chrześcijańskich wartości.

Porządek liturgii skodyfikowany w XVI w. pozostawał niezmienny aż do II soboru watykańskiego. Od Soboru Trydenckiego liturgia była „świętą czynnością”, której przepisów nikt się nie ważył kwestionować. W seminariach klerycy uczyli się dokładnie zarówno skomplikowanych przepisów (rubryk), jak i gestów oraz słów, które wsparte językiem łacińskim dawały gwarancję jedności Kościoła na całym świecie. Jedność wiary, jedność kultu, jedność dyscypliny. W tym upatrywano lekarstwo na wszystkie tendencje odśrodkowe, które nękały wspólnotę katolicką.

I taki Kościół głosił Dobrą Nowinę, wypełniając swe zadanie i uświęcając rzesze ludzi na całym świecie. Ten świat się tymczasem powoli zmieniał. Znaki czasu, o których później mówił Jan XXIII, wskazywały na dążenie do prostoty i bezpośredniości. Owocem jeszcze Oświecenia była też i chęć dogłębnego poznania rzeczywistości świata. To wszystko wywarto wielki wpływ na życie Kościoła, w tym na liturgię.

Reformy soborowe nie powstawały, jak twierdzą niektórzy, przy zielonym stoliku, lecz stanowiły odpowiedź na ruch oddolny, który był wyraźnie wyczuwalny szczególnie od końca XIX w.

Przed soborem w Kościele obowiązywał ceremoniał rodem z czasów feudalnych. Wpływał on również na liturgię trydencką, która miała w sobie, zwłaszcza gdy chodziło o sprawowanie jej przez członków wyższej hierarchii, wiele z przepychu dworskiego ceremoniału. Już św. papież Pius X zaczął napełniać pompatyczne formy prostotą i pokorą swego sposobu bycia. W nowszych czasach rewolucyjny styl bycia papieżem wprowadził Jan XXIII, wybrany jako papież przejściowy, bowiem w chwili objęcia Stolicy Piotrowej miał siedemdziesiąt siedem lat. Obchodził etykietę, gdzie tylko mógł, nawet po nałożeniu stroju pontyfikalnego mówił: „Jestem ubrany jak perski satrapa”. Starzy kardynałowie patrzyli z niepokojem na to, co się działo, ale prawdziwa burza miała dopiero nadejść.

Jan XXIII niespełna trzy miesiące po wyborze, 25 stycznia 1959 r., po mszy św. w Bazylice św. Pawła za Murami ogłosił decyzję o zwołaniu soboru i o potrzebie opracowania nowego kodeksu prawa kanonicznego. Wśród kardynałów wywołało to zdumienie. Podobno jeden z krewkich purpuratów wpadł do jakiegoś biura watykańskiego z rewelacją: „Stary oszalał! Zwołuje sobór!”. Inny prałat z Kurii rzymskiej, wspominając sześcioletnie przygotowania do I soboru watykańskiego, zauważył, że niemożliwe jest zorganizowanie soboru w 1963 r., jak chciał Jan XXIII. Papież wówczas uciął dyskusję ripostą: „Dobrze, w takim razie dokonamy jego otwarcia już w 1962 r.”. Anegdota głosi jednak, że wieczorem po ogłoszeniu swej decyzji papież nie mógł zasnąć. Uświadomił sobie bowiem, że rozpoczął prawdziwą rewolucję! Wtedy jednak pomyślał: „Giovanni, dlaczego nie śpisz? Czy to ty, papież, rządzisz Kościołem, czy Duch Święty? To przecież Duch Święty, więc śpij, Giovanni!”.

Jan XXIII dostrzegł, że w Kościele niekiedy częściej podkreślano majestat papieża i jego urzędu aniżeli majestat Boga. Choć sam starał się być wierny papieskiemu protokołowi (do końca posługiwał się zaimkiem „my”, dźwigał także na głowie ciężką tiarę, którą do muzeum sprzedał dopiero Paweł VI), to jednak sprawował swą posługę tak, by zachowując całą godność i majestat swego urzędu, zarazem uczynić go bliskim wszystkim ludziom. Nazwano go papieżem dobroci, gdyż był człowiekiem promieniującym ewangeliczną dobrocią i Bożym pokojem.

Reforma liturgiczna rozpoczęta przez sobór z jego inspiracji mogła się wydawać rewolucyjna, ale potrzeba jej dojrzewała długo. Już Pius XI, zwany papieżem Akcji Katolickiej, zapraszał na mszę św. do swojej kaplicy świeckich katolików. Tacy uczestnicy, wśród których byli także Polacy, próbowali prowadzić dialog liturgiczny z dostojnym celebransem. Wprowadzało to w popłoch ceremoniarzy papieskich, którzy wyjaśniali, że od tego są duchowni służący bezpośrednio papieżowi do Mszy. Jan XXIII zdecydował wreszcie, że trzeba otworzyć, jak sam mówił, okno, aby przewietrzyć liturgię i cały Kościół. Po pewnym czasie biskup pomocniczy krakowski Julian Groblicki zauważył, że gdy okno za długo pozostanie otwarte, to zrobi się przeciąg i będzie można się przeziębić.

Fakt, że ojcowie soborowi już w roku 1963 ogłosili Konstytucję o liturgii Sacrosanctum Concilium jako pierwszy dokument soborowy, podkreślał duszpasterski charakter Vaticanum Secundum, w przeciwieństwie do poprzednich, które były zwoływane raczej w celu rozstrzygania sporów doktrynalnych i prawnych. Był to impuls do zmian, jednak wprowadzanie ich musiało dokonywać się stopniowo.

Po soborze komisje episkopatów zaczęły pracować nad tłumaczeniami Mszału i Rytuału rzymskiego na języki narodowe. Następnie przedkładały je do akceptacji Stolicy Apostolskiej. Nie można było pozwolić sobie na pośpiech. Każdą zmianę należało bowiem starannie przemyśleć.

Organizowano specjalne konferencje, które przygotowywały kapłanów do odprawiania Mszy według nowego porządku. Nowej liturgii trzeba było się nauczyć. Zaczęto od kapłanów, ponieważ to od ich właściwego przygotowania zależało, w jaki sposób reforma będzie wprowadzana na poziomie diecezji czy poszczególnych parafii. Choćby koncelebra Mszy św., nieznana w Kościele zachodnim przed soborem. Dawniej jeśli kilku kapłanów odprawiało Mszę jednocześnie, to udawali się do osobnych ołtarzy. W całym kościele słychać było przyciszony szept modlitw mszalnych, któremu towarzyszyły od czasu do czasu dźwięki dzwonków. Dlatego po soborze trzeba było uczyć się sensu koncelebry i sposobu jej odprawiania.

Pośpiech nie był także wskazany ze względu na wiernych. Nie wszędzie ludzie byli w jednakowym stopniu przygotowani do przyjęcia reform. Skoro na samym soborze pracom nad konstytucją o liturgii towarzyszyły burzliwe dyskusje, to przenosiły się one niekiedy do środowisk ludzi świeckich przywiązanych do Mszy łacińskiej. Do dziś zresztą stara i nowa liturgia nadal wywołują emocje. Wciąż nierozwiązana jest kwestia powrotu na łono Kościoła osób związanych z Bractwem św. Piusa X, choć oczywiście mamy nadzieję, że dokument Benedykta XVI ten powrót przyśpieszy.

Nie zapominajmy również o tym, że do nowej liturgii trzeba było dostosować kościoły. Różnie to w różnych miejscach przebiegało. Również i dziś w wielu kościołach, w których wierni będą chcieli uczestniczyć w Mszy przedsoborowej, trzeba będzie dokonać niezbędnych adaptacji. Wierni na terenach byłego Związku Radzieckiego, którzy w swoim czasie nie mieli dostępu do ducha i praktyki reform soboru, po odzyskaniu wolności kultu okazywali wobec nich zdziwienie, a nawet opór. Zmiany soborowe powinno się tam wprowadzać ze szczególną roztropnością.

Także i w Polsce wiele zmian jest przyjmowanych przez część wiernych z dezaprobatą, nawet jeżeli stoi za nimi autorytet Jana Pawła II. Należą do nich choćby: możliwość przyjmowania Komunii św. na stojąco czy na dłoń, rozdawanie Ciała Chrystusa przez ludzi świeckich, czytanie tekstów w liturgii Mszy św. przez kobiety czy też możliwość dopuszczenia do ołtarza ministrantek. Potrzebna jest więc pogłębiona katecheza liturgiczna ze świadomością, że niektórych zagorzałych przeciwników wszelkich reform soborowych żadne argumenty nie są w stanie przekonać.

Należy jednak ufać, że pluralizm liturgiczny, którego wydaje się nie lękać Benedykt XVI, ułatwi wielu wiernym znalezienie swego miejsca w Kościele.

Kościół charyzmatyczny – Kościół hierarchiczny

Z praktycznego punktu widzenia reforma liturgiczna sprowadza się do trzech spraw. Po pierwsze, zreformowano język liturgii. Po drugie, zmodyfikowano rolę wspólnoty wiernych i kapłana w czasie Mszy św., czego widomym znakiem była zmiana miejsca celebransa w przestrzeni kościoła. Po trzecie, poszerzono stół słowa, wprowadzono większą różnorodność tekstów, większą swobodę form. W wielu miejscach Mszał coś proponuje, zamiast, jak dotąd, podawać ścisły przepis. Wszystko to nie byłoby możliwe, gdyby nie zmiana sposobu myślenia o Kościele. Choć w konstytucji o liturgii nie mówi się wprost o tym, czym on jest, to i tak na każdym kroku unosi się w niej duch innych dokumentów soborowych, w których jest o tym mowa wyraźnie.

Dawny obraz Kościoła był hierarchiczny. Na szczycie był papież, poniżej biskupi, kapłani, a na samym dole wierni świeccy. Dziś dominuje obraz Kościoła jako drzewa. Korzeniem jest Chrystus, Piotr i jego następcy, czyli papieże, są pniem, biskupi i kapłani to gałęzie, a cały Lud Boży to liście z kwiatami i owocami. Wszyscy wierni przez łączność z Chrystusem, umocnioną przez chrzest, mają udział w Jego kapłaństwie. Dzięki temu ma ono charakter powszechny. Spośród kapłaństwa powszechnego Chrystus powołuje dopiero członków kapłaństwa służebnego, które z czasem uformowało hierarchię. I Chrystus sam, i Jego następcy papieże często przypominali kapłanom, że rys służby jest w kapłaństwie hierarchicznym czymś zasadniczym. Godności i zaszczyty są elementem drugorzędnym. Jeszcze jeden obraz Kościoła, który przedstawił sobór, to kręgi, których centrum jest Chrystus, wokół niego sytuują się katolicy, następnie chrześcijanie innych denominacji, wyznawcy jednego Boga, wierzący i wreszcie ludzie dobrej woli. Miejsce w jednej z tych grup nie zapewnia automatycznie zbawienia. Ze względu na zbawczą mękę Chrystusa i zgodną z sumieniem postawę człowieka zbawionymi mogą być uczestnicy wszystkich kręgów.

Ojcowie soborowi kładli nacisk na teologię charyzmatu. Owszem, charyzmaty nieliczące się z hierarchią są zawsze podejrzane, normalnie bowiem Kościół jest tam, gdzie jest kapłan i ofiara Chrystusa, jednak hierarchia powinna się liczyć z tymi darami Ducha Świętego, umieć je ocenić i zatwierdzić. Doświadczenie historii Kościoła uczy, że są wspólnoty, które przechowały wiarę nawet bez kapłana i bez ofiary przez wiele lat. Wymownym tego świadectwem są wierni z krajów, gdzie religia była i jest szczególnie brutalnie prześladowana. Jednak każdy człowiek ma „gorącą linię” wprost z Panem Bogiem! Od biedy, w pewnych sytuacjach, obejdzie się i bez kapłana, i bez ofiary. To pokazuje, że Kościół to nie tylko hierarchia, jak próbują to niektórzy przedstawiać.

Święty Benedykt w swojej Regule nakazał, by w razie wyboru przez wspólnotę mnichów niegodnego opata sprzeciw zgłosił biskup diecezji, okoliczni opaci lub mieszkający w sąsiedztwie chrześcijanie, by nie dopuścić do zwycięstwa zmowy przewrotnych. Ważne jest podkreślenie tego, że już w VI w. rozumiano rolę świadomych chrześcijan świeckich i nakładano na nich obowiązek przyjmowania odpowiedzialności za to, co się dzieje w Kościele.

Święty Augustyn powiedział: „Dla was jestem biskupem, z wami jestem chrześcijaninem”. Charyzmatyczna wizja Kościoła, przypomniana na soborze, wyrastała z tego, co od samego początku było uznawane przez katolików, choć nie zawsze wyraźnie o tym mówiono.

Również i w polskim Kościele znajdujemy świadectwa tego, że gdy kapłan zawiedzie albo go brak, wierni świeccy potrafią wziąć odpowiedzialność za wspólnotę. Trzeba o tym nieustannie przypominać.

Reforma języka liturgii

Wychowałem się na Mszy przedsoborowej. Najpierw jako ministrant, potem jako kapłan żyłem liturgią łacińską. Dzięki temu już w siódmej klasie szkoły podstawowej znałem trochę łacinę mszalną. W okresie wprowadzania w życie reformy soborowej byłem katechetą i proboszczem w Tyńcu. Choć ceniłem bardzo liturgię łacińską w jej dotychczasowym kształcie, to całym sercem popierałem reformy. Gdy w rozmowach z parafianami pytałem, czy wolą Mszę św. odprawianą po łacinie, czy po polsku, zwłaszcza młodzi nie chcieli łaciny. Wołali: „Po polsku, po polsku!”. Przede wszystkim skarżyli się na to, że nie rozumieją Mszy w języku łacińskim. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę, że wprowadzenie języka polskiego nie rozwiąże wszystkich problemów. Dla tych, którym Msza św. była po prostu obojętna, nie miało znaczenia, czy kapłan zwraca się do nich Dominus vobiscum czy „Pan z wami”. Jednak dla tych, dla których stała ona w centrum życia, wprowadzenie języka narodowego było długo oczekiwaną zmianą.

Dlatego zaskakuje mnie bardzo, że dziś ku dawnej liturgii zwracają się ludzie młodzi, którzy nigdy nie mieli do czynienia z Mszą trydencką. To bardzo pozytywne zjawisko. Młodzi ludzie, na przekór wszystkim trendom powrotu do języka narodowego, zaczynają interesować się łaciną. Słyszałem kiedyś, jak jedno z ugrupowań harcerskich – chyba to byli Zawiszacy – podczas spotkania na Świętym Krzyżu śpiewało łacińską Mszę De angelis. Trudno było wprost w to uwierzyć, że Kyrie, potem Gloria jest śpiewane w prastarych murach dawnego benedyktyńskiego opactwa przez druhny i druhów trzymających w ręku teksty z neumami chorału gregoriańskiego. Dziś to, co było u źródeł Kościoła łacińskiego, odrasta w Kościele niezależnie od tego, co się dzieje drogą urzędową za wskazaniami Stolicy Świętej.

Jednocześnie obawiam się absolutyzowania znaczenia łaciny. Nie można zapominać, że od samego początku w Kościele istniały różne obrządki, nie tylko łaciński. Wspomnijmy chociażby o obrządkach: malabarskim, toledańskim, ambrozjańskim. Co więcej, także w obrządku łacińskim była dopuszczana różnorodność. Na przykład dominikanie mieli swoją odrębną formę rytu. Jednak sens był zawsze taki sam, różna była jedynie zewnętrzna forma.

W okresie przedsoborowym uważano, że język łaciński jest gwarantem jedności Kościoła. Gdziekolwiek się pojechało, był ten sam język liturgii, te same teksty. To pozwalało odczuć, że Kościół jest jeden, święty, powszechny i apostolski. Jednak język liturgii z pewnością nie jest podstawowym zwornikiem jedności Kościoła. Wbrew tym, którzy wieszczyli, że reforma języka liturgii doprowadzi do katastrofy, okazało się, że to nie zniszczyło jedności wspólnoty.

Zgadzam się z tym, że również i dzisiaj jest wskazane, by wierni pewne elementy Mszy św. znali po łacinie. Mam nadzieję, że dokument Benedykta XVI uświadomi potrzebę edukacji liturgicznej nie tylko kapłanów, lecz także wiernych.

Liturgia jest misterium, czyli tajemnicą, która tylko częściowo może zostać przez człowieka odsłonięta, cała reszta musi pozostać zakryta. Zgadzam się z tym, że język, w którym się modlimy oraz czcimy tajemnice wiary, jest bardzo ważny. Jednak uważam, że podczas liturgii wydarza się coś, czego w pełni nie jest się w stanie wyrazić żadną mową. Dziś, gdy liturgia sprawowana jest zazwyczaj w językach narodowych, możemy mieć poczucie większego zbliżenia do tych tajemnic. Paradoksalnie to, że ludzie nie rozumieją dokładnie treści modlitw odmawianych po łacinie, sprawia, że mogą oni silniej doświadczać sacrum. Przecież słowo to oznacza właśnie oddzielenie. Łacina rzeczywiście daje poczucie oddzielenia.

Jednak niezależnie od tego, czy mówię: Hoc est enim corpus meum, czy: „To jest bowiem Ciało moje”, rozumiem tyle samo. Nie jestem bowiem w stanie w pełni pojąć tajemnicy wiary, niezależnie od tego, czy wyrażam ją po polsku, czy po łacinie. Dlatego trzeba otworzyć się na tajemnicę. Pamiętam, że ktoś w rozmowie na temat języka liturgii powiedział mi kiedyś: „Z liturgią jest jak z Hostią. Wobec Hostii potrzeba podwójnego aktu wiary: po pierwsze, aby uwierzyć, że to jest chleb, bo Hostia nijak nie jest do chleba podobna; po drugie, aby uwierzyć, że to jest Chrystus”.

Pytanie o język liturgii nie jest proste. Ścierają się tu różne racje. W Kościele prawosławnym Msza św., zarówno dawniej, jak i dziś, odprawiana jest w języku starocerkiewnym, a najważniejsze tajemnice wiary dzieją się za carskimi wrotami. W tym duchu niektórzy ludzie również i w naszym Kościele uznają, że łacina pozwala w większym stopniu aniżeli języki narodowe dotknąć tej wielkiej tajemnicy wiary, jaką jest obecność Boga w liturgii. Z kolei w początkach chrześcijaństwa ta ostatnia była odprawiana w językach zrozumiałych dla zwykłych ludzi i nie umniejszało to jej głębi. Rzeczywistość Bożej obecności, w której w czasie liturgii uczestniczymy, zawsze pozostanie tajemnicą niewspółmierną do tego, co słyszą nasze uszy.

Łacina była przez wieki obowiązującym językiem nie tylko w liturgii, ale i w teologii. Wprowadzenie języków narodowych do liturgii wymagało wypracowania ogromnej liczby nowych terminów teologicznych. W seminarium duchownym w Siedlcach, które kończyłem w 1954 r., podstawowe wykłady były po łacinie. Wiele seminariów powoli przechodziło na język polski. Śmialiśmy się wówczas, że mało kto tam znał łacinę. Do dziś trwają spory chociażby o sposób przekładu łacińskiego zwrotu pro multis. W niektórych językach tłumaczony jest on jako: „za wielu”, w innych zaś: „za wszystkich”. Uznając, że prawidłowy jest przekład „za wielu”, zakładamy, że nie wszyscy skorzystają z szansy zbawienia. W 2006 r. Kongregacja do spraw Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów ostatecznie rozstrzygnęła tę kontrowersję. Kardynał Francis Arinze, prefekt kongregacji, polecił, aby słowa pro multis były tłumaczone jako „za wielu”.

Z tłumaczeniem liturgii na języki narodowe było naprawdę sporo problemów. Na przykład język białoruski jest dość ubogi, przez co Białorusini mieli spore kłopoty z przekładami z łaciny. A cóż dopiero począć z takimi językami jak suahili? Pracę nad tłumaczeniami dodatkowo komplikowało to, że w XX w. dokonał się ogromny skok w ewangelizacji nowych terenów, zwłaszcza Afryki. Język łaciński był językiem związanym z kulturą zachodnią. Nasza kultura i nasza wiara były dla Afrykańczyków obce. W dodatku były postrzegane jako kultura i wiara kolonizatorów. Ludy ewangelizowane mogły myśleć: „Nie dość, że wkraczają na nasze ziemie, to jeszcze w obcym języku każą nam się modlić! Zmuszają nas do porzucania naszych bogów i naszych tradycji!”. Zaszczepienie łaciny na terenach objętych ewangelizacją było nie dość owocne, zwłaszcza wobec budzenia się świadomości narodowej i uzyskiwania względnej choćby niepodległości dawnych kolonii. Trzeba było znaleźć możliwości wyrazu prawd wiary w językach lokalnych.

Podobnie było przed wiekami na ziemiach Słowian. Często najeźdźcy narzucali wiarę, kulturę i język łaciński podbijanym plemionom. Wiemy, ile problemów mieli święci Cyryl i Metody, aby wreszcie uznano, że język łaciński nie musi być podstawą jedności Kościoła. Można by powiedzieć, że ich metoda ewangelizacji została w pełni uznana dopiero na Soborze Watykańskim II.

Postawa kapłana. Tyłem czy przodem do ludzi?

Po soborze więcej zaczęto mówić o Eucharystii jako uczcie, do udziału w której został zaproszony każdy ochrzczony. Idea uczty, na którą Bóg zaprasza człowieka, zaczerpnięta jest z pism Starego i Nowego Testamentu. Eucharystia sprawowana jest przede wszystkim jako pamiątka wydarzeń w Wieczerniku, była to jednak zapowiedź Kalwarii. Pan Jezus brał osobno chleb, osobno wino, konsekrował je oddzielnie. Krew oddzielona od ciała jest czytelnym znakiem śmierci. Przez ten znak zapowiedział swoją mękę i śmierć, a jednocześnie obiecał nam, że za każdym razem, gdy będziemy spożywać ten chleb i pić z tego kielicha, będziemy spożywać Jego Ciało i pić Jego Krew. Wierzymy, że Pan Jezus jest obecny pod każdą z tych świętych postaci. Dla czytelności tego znaku, powracając podczas każdej mszy św. do Wieczernika, wiernie powtarzamy gesty i słowa Jezusa.

Podczas uczty w Wieczerniku ofiarował On swoje Ciało i Krew za nas. Uczta wprowadza nas, z jednej strony, w rzeczywistość doczesną, z drugiej jednak – w wieczną. Rzeczywistość doczesna to doświadczenie wspólnego spotkania wokół stołu. Element wieczny to spożywanie Ciała i Krwi, które, jak wierzymy, „zachowają nas na życie wieczne”. Wieczysta uczta w domu Pana – oto, na co się szykujemy, ucztując każdej niedzieli wespół z innymi. Krzyż Chrystusowy obecny jako widoczny znak podczas każdej uczty eucharystycznej ma nam przypominać o tym, że spożywanie Ciała i Krwi zmartwychwstałego Chrystusa pomaga nam w tym, abyśmy nasze krzyże podporządkowali zasadniczemu celowi naszego życia, jakim jest zbawienie dokonane raz jeden na krzyżu, a uobecniane podczas każdej mszy, aż do końca świata.

Pierwszą ucztę eucharystyczną, na którą sam Jezus zaprosił apostołów, spożywano w Wieczerniku przy stole ofiarnym. Właśnie pod wpływem tego wydarzenia zaczęto myśleć o zmianie miejsca kapłana. Na uczcie wszyscy siedzą twarzą do siebie, blisko, skupieni wokół stołu, zaproszeni do spożywania z niego wszystkich pokarmów. Dlatego ojcowie soborowi tak często i chętnie mówili o dwóch stołach, wokół których skupiają się uczestnicy uczty: stole słowa Pańskiego i stole eucharystycznym. Na każdym z nich wierni znajdują pokarm duchowy, którym mogą się karmić obficie.

Postawa kapłana przodem do tabernakulum (versus Deum), a tyłem do ludzi nawiązywała do biblijnego obrazu pasterza, przewodnika stada, który bezpiecznie przeprowadza swój lud przez nieznane tereny. Ludzie mogą ufnie podążać za swym pasterzem, gdyż znają jego głos (jeśli go nawet nie rozumieją), a on zna swoje owce. To jest pozytywny aspekt takiej postawy. Przez kilka stuleci wierni tak właśnie czynili.

Obraz trzody prowadzonej przez pasterza nie wyczerpuje jednak biblijnego bogactwa obrazu Ludu Bożego. Jest on nie tylko trzodą, która bez przewodnika ginie. Lud Boży to także Kościół jako wspólnota wierzących zjednoczonych wokół Chrystusa. Przed soborem owa idea Kościoła jako wspólnoty nie była zbyt mocno akcentowana, dominował bowiem obraz owczarni, nad którą pieczę sprawuje pasterz. Zbyt mało mówiono o roli świeckich, o współuczestnictwie w sprawowaniu liturgii. Aktywne uczestnictwo wiernych w liturgii (actuosa participatio) wymaga, by wierni i kapłan stali przed Bogiem w jednym szeregu.

Tymczasem postawa kapłana versus Deum sprawiała, że gdy zwracał się ku Panu Bogu, to jakby odwracał się od ludzi, a gdy otwierał się na ludzi, to odwracał się od Pana Boga. Dzisiaj te postawy chyba nadal tkwią w charakterze niektórych ludzi. Są tacy, o których można powiedzieć: „On jest wspaniały i święty, ale mało ludzki, bo do Pana Boga tylko zwrócony” albo: „Tak zaangażowany w ludzi, że Bóg mu gdzieś się zatraca”.

Odwrócenie kapłana stojącego za ołtarzem, symbolem Chrystusa, twarzą do ludzi (versus populum) sprawiło, że niezależnie od tego, czy kapłan mówi „Chwała na wysokości Bogu”, czy: „Pan z wami”, za każdym razem jest i Chrystus, i ludzie. Przykład takiej postawy dał papież Jan Paweł II, który będąc całkowicie zwróconym ku Panu Bogu, był jednocześnie całkowicie zwrócony ku człowiekowi. Chodzi zatem o to, aby nie było rozziewu między Bogiem a człowiekiem. By na jednej linii zobaczyć i Boga, i człowieka. Najważniejsze w dzisiejszej liturgii jest to, aby i Bóg, i człowiek w tym najważniejszym akcie, jakim jest Eucharystia, czyli Ofiara Chrystusa, byli widziani na jednej linii.

Wystrój kościoła, naczynia i szaty liturgiczne

Jeśli mówimy dzisiaj o dwóch stołach, to stołem Eucharystii jest ołtarz odsunięty od ściany kościoła, niekiedy aż na jego środek, a stołem słowa – pulpit, z którego czyta się słowo Boże i głosi homilię. Dobrze, jeśli jest on stosownie ozdobiony. W niektórych kościołach sporządza się dwa: jeden do czytań wstępnych, drugi do Ewangelii i homilii. Przepisy liturgiczne zalecają też urządzenie miejsca przewodniczenia, z którego celebrans przewodniczy liturgii, a może też wygłosić homilię. Dawniejsze ambony mają wartość raczej zabytkową niż użytkową. Kiedy nie było mikrofonów, ambonę trzeba było ustawić w takim miejscu, z którego kaznodzieja mógł być słyszany w całym kościele. Zwykle umieszczano ją naprzeciw jednego z filarów kościoła, tak by kaznodzieja mówiący „na filar” miał większą łatwość w opanowaniu głosem znacznej nieraz przestrzeni. Dla odpowiedniego ukierunkowania głosu nad amboną umieszczano ozdobny daszek. Oczywiście i sposób mówienia musiał być do tych warunków dostosowany. Dobra dykcja, odpowiednie tempo i ton, który często nazywano tonem kaznodziejskim. Również i dzisiaj jednak, gdy nagłośnienie ułatwia kaznodziejom ich zadanie, nie powinno się rezygnować z poprawności formy

W wyniku reformy soborowej zmienił się też wygląd szat liturgicznych. Kolory zachowano zasadniczo te same: biały na święta Pańskie, Maryjne i świętych wyznawców oraz dziewic, czerwony używany jest podczas Mszy o Duchu Świętym, Męce Pańskiej, o Krzyżu i o męczennikach, zielony w okresach w ciągu roku, fioletowy w Adwencie i Wielkim Poście oraz w Mszach pokutnych i żałobnych (w tych ostatnich zaprzestano używania koloru czarnego).

Zrezygnowano z tak zwanych ornatów skrzypcowych. Były one niekiedy bardzo ciężkie, przez co wymuszały ruchy poważne, dostojne, opanowane. Ornat (łac. casula) miał symbolizować mały domek Boży (domek to po łacinie casa), w którym kapłan, sługa Boży, może się skryć. Czasami kiedy kapłan niższego wzrostu ubrany w taki sztywny ornat klękał, to całkowicie się w nim chował. Z daleka wyglądało to więc tak, jakby przed ołtarzem stał sam ornat bez kapłana.

Dzisiaj najczęściej używa się ornatów tak zwanych gotyckich, w kształcie obszernej szaty, okrywającej niemal całego celebransa. Do Mszy św. kapłan oprócz ornatu nakłada stułę, natomiast przestano używać manipularza – wąskiej krótkiej wstęgi noszonej przez duchownych uczestniczących w liturgii mszalnej na lewym przedramieniu już od święceń subdiakonatu (obecnie się ich nie udziela).

Nastąpiła też pewna zmiana naczyń liturgicznych. Dawniej zalecano, by kielich i patena były wykonane ze szlachetnego kruszcu, na przykład złota, lub by były przynajmniej pozłacane. Kładziono nacisk na to, by Ciało i Krew Pańską otaczać tym, co drogocenne. Uznawano, że skoro Jezus za życia nie został otoczony należytym szacunkiem i czcią, trzeba to wynagrodzić dzisiaj. Dlatego i tabernakulum zazwyczaj złocono i ozdabiano drogocennymi kamieniami.

Obecnie używa się kielichów z rozmaitego materiału, nawet czasem wraca się do naczyń kamionkowych, glinianych, takich jak za czasów Jezusa i pierwszych chrześcijan. Zmianie uległ również kształt pateny, ponieważ często umieszcza się na niej więcej komunikantów.

Dzisiejsze przepisy pozostawiają kapłanowi więcej swobody w kreowaniu rzeczywistości liturgicznej, jednak w pewnych, nakreślonych przepisami granicach. To, że niektórzy kapłani nieobdarzeni dobrym wyczuciem ducha liturgii, a żądni nowości i ciągłych zmian, popełniają liczne nadużycia, nie może być argumentem przeciw samej reformie. Zrozumiała jest jednak irytacja przeciw anarchii w liturgii, zwłaszcza gdy dawniej wszystko było precyzyjnie określone. Każdy gest i słowo były ważne, trzeba je było wykonać i wypowiadać dokładnie tak, jak nakazywały rubryki Mszału.

Fragment książki „O Mszy świętej”

Leon Knabit OSB – ur. 26 grudnia 1929 roku w Bielsku Podlaskim, benedyktyn, w latach 2001-2002 przeor opactwa w Tyńcu, publicysta i autor książek. Jego blog został nagrodzony statuetką Blog Roku 2011 w kategorii „Profesjonalne”. W 2009 r. został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.