Coraz trudniej jest czuć się w naszym świecie jak w domu. Zmiany następują tak szybko, że ledwie dajemy sobie radę z ich rejestracją. Dotyczy to również przekonań związanych z tym, co będzie "potem" - czy będzie i jakie będzie. Wyobraźnia nie nadąża za nauką, techniką czy nawet współczesną filozofią i teologią. Zadomowił się w niej średniowieczny obraz przyjścia Pana z trąbami archanielskimi. Nasze - czyli mieszkańców Europy teraźniejsze doświadczenia zmąciły ten obraz.

Przestało być oczywiste, że niebo, jako miejsce zamieszkania Boga, jest w górze, a potępieni smażą się w siarce. Wiele elementów, które tradycyjnie (zwłaszcza w malarstwie) kojarzą się z obrazem Sądu Ostatecznego, zostało zakwestionowanych jako naiwne i niepoważne, ale nie powstał żaden alternatywny sposób przedstawienia rzeczy ostatecznych. Tak więc kiedyśmy dorośli, odrzuciliśmy dziecinne wyobrażenia, ale nasza wyobraźnia nie otrzymała niczego w zamian. Ponieważ świat abstrakcji nie jest domem, w którym mieszka na co dzień większość ludzi, więc wraz z obrazem cały problem został zepchnięty w cień. Pogodziliśmy się z tym, ale gdzieś w głębi pozostało pragnienie posiadania klarownego obrazu świata, w którym wszystko jest na swoim miejscu. Nie tęsknimy za kataklizmami, ale potrzeba ładu zdaje się być większa od pragnienia życia w zgodzie ze wszystkimi osiągnięciami współczesnego świata. Mieszka w nas "Sąd Ostateczny" Memlinga, ale dla rozumu jest on już tylko muzealnym eksponatem. Stąd problemy i brak harmonii.

ESCHATOLOGIA WYPIERANA

Szczególną rolę w destrukcji wrażliwości eschatologicznej odegrało Oświecenie, a zwłaszcza mit postępu. Oszałamiający rozwój nauki i techniki uczynił możliwymi rzeczy dotychczas niemożliwe i wręcz niewyobrażalne. Ta sytuacja odsłoniła słabość tego rodzaju chrześcijaństwa, które w niebie szuka tylko spotęgowanej możliwości realizowania przyjemności bez jakichkolwiek negatywnych konsekwencji. Kiedy wydaje się, że wszystko to będzie możliwe już tutaj, w doczesności - hipoteza nieba przestaje być potrzebna. Gorzkie owoce tych iluzji przeżyli prawnukowie tych, co w nie wierzyli. Tymczasem pragnienie zbudowania raju na ziemi, które nawiedzało ludzkość od niepamiętnych czasów, zachowuje swoją żywotność. Pokusa samozbawienia ofiaruje niezależność od zewnętrznego porządku. Rozwiążemy odwieczne problemy ludzkości na naszych warunkach i na naszą modłę. Domorośli mesjasze czynią najwięcej szkód, bo obiecują nadzieje, których nie są w stanie zrealizować. Pytania o miłość i śmierć, o sens nie dają się w sposób rozsądny zredukować do doczesności. Dążenie do nieskończoności i pełni jest w człowieku tak silne, że próby wyparcia go kończą się klęską albo przynajmniej zgodą na życie skarlałe i okaleczone. Słusznie św. Tomasz był przekonany, że naturalne pragnienie nie może być próżne, nie pojawia się bezpodstawnie. Namacalnie doświadczyliśmy tego ucząc się dopiero na własnych błędach. Może - w końcu - świat, który zaufał nauce i technice, tak zdecydowanie odrzuca wizję końca, bo wszystko, co dla niego jest drogie, w obliczu wieczności, obraca się w nicość. Technika nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego.

JEDNAK APOKALIPSA

Pobożne życzenia nie uchroniły ludzkości przed katastrofami i wojnami, a ich skutki pogłębił szok wynikający z kontrastu między wielkimi nadziejami, pokładanymi w rozwoju nowoczesnego świata, a dwudziestowiecznym totalitaryzmem, który pełnymi garściami czerpiąc z osiągnięć ówczesnej wiedzy, wykorzystał ją w sposób optymalny przeciwko ludziom. Doświadczenie takiego rozdźwięku między oczekiwaniami, a ich opaczną realizacją zachwiało wszelkimi wartościami. Dawne punkty odniesienia, konstytuujące kryteria odróżniania dobra od zła zostały wcześniej odrzucone, a nowe straciły rację bytu (niestety nie całkowicie, mit postępu wykazuje zdumiewającą żywotność, nawet w obliczu faktów stawiających go pod znakiem zapytania). Konsekwencją tego stanu rzeczy jest cynizm. Wobec upadku etyki technika staje się naczelną wartością. Sztuka życia polega na osiągnięciu celów możliwie najskuteczniej - i to zdaje sie być jedynym kryterium odróżniającym już nie dobro od zła, ale to, co warto robić, co się opłaca, od tego, co takim nie jest. Taka jest odpowiedź na kataklizm ludzi "mocnych" i zdecydowanych. Ludzie słabi tworzą sobie eschatologię uproszczoną i prymitywną. Oczekiwanie na cud i rezygnacja z własnej wolności oraz odpowiedzialności w kształtowaniu świata charakteryzują taką postawę.

CZEGO UCZY HISTORIA

Idea końca świata nieco się więc zdewaluowała. Jako ludzkość przeżyliśmy już tyle obiecywanych końców, że kolejne zapowiedzi nie robią już na nas takiego wrażenia. Problemy to zresztą nie nowe. Gmina chrześcijańska w Tesalonikach oczekująca rychłego powrotu Mesjasza, Joachim da Fiore czy wreszcie najróżniejsze współczesne sekty millenarystów, aby zestawić zjawiska z różnych czasów i kręgów kulturowych - dają o tym świadectwo. Próby ustalenia dnia końca czasów nie powiodły się. Również wszelkie rodzaje historycyzmu skompromitowały się już wystarczająco. Nie da się - jak to doskonale ukazał CS. Lewis - przy pomocy rozumu i posiadając tak wycinkową wiedzę o rzeczywistości, jaka jest nam dana - ustalić, jaki sens w Planie Dziejów miało jakieś wydarzenie i na tej podstawie przewidywać dalszy przebieg wypadków. Z tego, co działo się kiedyś, tylko część została zapisana, z tych zapisów tylko część dotrwała do dzisiaj, z tego tylko część dało się odczytać - i tak dalej. Nie są to dane wystarczające do kompletnej rekonstrukcji przeszłości, a tym bardziej nie wystarczają do ustalania praw rządzących dziejami i przewidywania przyszłości. To jest domena wiedzy Boskiej, nam niedostępna. Cóż jednak przeszkadza przyjąć, jako fakt objawiony, że historia nie jest monotonnie obracającym się, ciężkim walcem, który cyklicznie wydobywa spod siebie i ukazuje na powierzchni te same konstelacje wydarzeń? Dlaczego historia nie miałaby się skończyć w jednym punkcie, który będzie jej wypełnieniem, po którym zacznie się zupełnie nowa rzeczywistość? Początkowo brzmi to jak herezja kulturowa. Tak jesteśmy przywiązani do konstytuującej nasz świat i nasze człowieczeństwo roli historii (w przeciwieństwie do światów rządzących się prawami mitu), że jej odrzucenie nie kojarzy się z wypełnianiem, ale z ruiną. Jednak również życie wieczne na ziemi, przynajmniej dla jednostki, wydaje się być nie do zniesienia. Można rozważać wieczność w sensie gatunkowym, ale to, rzecz jasna, nikogo nie satysfakcjonuje. Tak czy inaczej - wieczność wydaje się być monotonią pozbawioną ruchu. Tymczasem ta rzeczywistość, która tak bardzo różni się od naszej, historycznej, wcale nie musi być nudna, jeśli oznacza wieczne kontemplowanie Absolutu, którego głębi nigdy nie zdoła się wyczerpać.

WSPÓŁCZESNA ESCHATOLOGIA CZYLI FIN DE SIECLE

O ile posttotalitarne eschatologie stały się karykaturą, o tyle przetrwało w Europie przekonanie, że czas zmierza w jakimś kierunku. Poczucie, że coś się kończy, towarzyszy nam i spędza (przynajmniej niektórym) sen z powiek. Trudniej jest powiedzieć co jest tym czymś. Raczej mamy do czynienia ze zjawiskiem schyłkowości niż eschatologią. Odkrycie Fukuyamy, że cywilizacje są śmiertelne - zdawałoby się tak oczywiste - wywołało pewien wstrząs. Wiele już napisano na temat kryzysu kultury zachodniej. Dominujące obecnie tendencje kulturowe mają wpływ destrukcyjny na całość naszego świata. Nie jest przesadą, że nosi on w sobie ziarna śmierci. Dotyczy to nie tylko sfery aksjologicznej, ale po prostu struktury cywilizacji, która podcina własne korzenie. Można zaryzykować stwierdzenie o swego rodzaju kulturowym AIDS. Świat zachodni (mam tu na myśli również Polskę) traci zdolność bronienia się przed agresją - nie tyle zbrojną, ile dotyczącą sfery kulturowej i mentalności. Bardzo silne stają się tendencje, które domyślane do końca i zrealizowane, wysadzą Europę w powietrze. Jeśli uznamy, że kultura, w której żyjemy, została ufundowana na skrzyżowaniu chrześcijaństwa i tradycji helleńskiej, to nurty obecnie dominujące, były dotychczas w tej tradycji marginalne. One również należą do tradycji europejskiej, ale nigdy dotąd nie stanowiły jej rdzenia. Wymieniać symptomy tego przełomu można by długo, więc spójrzmy pobieżnie tylko na kilka z nich. Hannah Arendt ukazała kilka klasycznych opozycji, które w XIX wieku uległy przewartościowaniu. Vita activa stało się ważniejsze niż vita contemplativą, absurd bardziej wyrazisty niż sens, tradycyjne wartości uległy zakwestionowaniu. Można by to uzupełnić o jeszcze kilka zjawisk. Prawda w nauce jest często jedynie rodzajem konwencji, a w sztuce formą swobodnej autoekspresji. Wiara jest coraz mniej przeżywana jako droga do wolności, a coraz bardziej jako wędzidło ograniczające swobodę ludzkich działań. Wiara nie tylko religijna, ale także rozumiana jako podstawowe zaufanie do świata, przekonanie, że jest on sensowny i mówi nam coś o rzeczywistości nie tylko materialnej. W miejsce wiary pojawia się przekonanie, że "gdzieś tam coś istnieje" (trudno nawet do tego "czegoś" odnieść określenie Absolutu - tak bardzo jest ono nieokreślone), ale wszelkie dogmaty są nie do przyjęcia. Mistrzowie podejrzeń święcą triumfy, a zdrowy rozsądek ze wstydem udaje się na wygnanie. W końcu staje pytanie: co jest bardziej wyraziste w rzeczywistości - aspekt demoniczny czy dobro, miłość czy trwoga? Wiadomo: niebo jest nudne. Cały ten obraz jest oczywiście wycinkowy i przejaskrawiony, ale daje do myślenia. Oczywiście jest problemem, jak zdefiniujemy Europę, bo może się okazać, że zjawiska kulturowe, które właśnie obserwujemy, są manifestacją inaczej rozumianej europejskości, a na utyskiwania niezadowolonych konserwatystów ludzie o innej wizji odpowiadają: jeśli ten świat jest zepsuty, to daj nam Boże do końca żyć w takim zepsuciu. Ten styl myślenia jest jednak postawą ślepca, który z głębokim zadowoleniem idzie prosto do przepaści, będąc przekonanym, że jest to droga realizacji jego wolności. Albo inaczej: kiedy wróbel przekonany, że jest rybą, usiłuje pływać, albo hipopotam, chcąc latać, skacze z wysokiej skały, efekty zawsze bywają opłakane (chociaż skądinąd doskonale rozumiem pragnienie latania). Nie można bezkarnie występować przeciwko naturze ani przeciwko kulturze, która w tej naturze jest zakorzeniona. Co to wszystko jednak oznacza? Czy świadomość kryzysu jest tylko niepokojem chrześcijan i szlachetnych konserwatystów zatroskanych o kulturę, w której jest zakorzeniona ich wiara? Czy są to znaki końca świata czy tylko degeneraci pewnej formacji kulturowej? A może wspólnym mianownikiem tych wszystkich zjawisk jest niezdolność widzenia celu, do którego zmierzamy? Właśnie oglądanie rzeczywistości z perspektywy ostatecznego celu jest istotą podejścia eschatologicznego. Takie spojrzenie umożliwia odczytanie sensu i ukierunkowanie działań. W niejednym trudnym momencie okazywało się, że Europa ma w sobie zdolności podnoszenia się z upadków i pokonywania kryzysów. Również doświadczenie schyłkowości może mieć swoje dobre strony. Może ono wyzwolić przekonanie, że na ziemi nie jesteśmy w stanie - jako ludzie, jako społeczeństwa - zapewnić trwałości temu, co wspólnymi siłami zbudowaliśmy i potrzeba innej siły, aby podtrzymać ład w świecie i zapewnić przetrwanie temu, co rzeczywiście wartościowe, co zasługuje na przetrwanie, a co tu, na ziemi, wiecznie trwać nie może. Jest to również doświadczenie oczyszczające dla samego chrześcijaństwa. Przeżycie kruchości konkretnej kultury, w której chrześcijaństwo było zakorzenione i w której znajdowało oparcie musi budzić przekonanie o transcendencji chrześcijaństwa. Jest niezwykle ważne, aby było ono zakorzenione w kulturze, ale jednocześnie nie może być przez nią zniewolone i traktowane instrumentalnie. Przez całe wieki obyczaj, wpływ (dla innych presja) społeczności podtrzymywały wiarę. Dawało to poczucie siły i stabilności, ale jednocześnie stanowiło zalążek możliwej klęski wiary, gdy zabraknie podparcia socjologicznego. Pozytywnym przykładem może tu być Kościół starożytny, który przetrwał upadek świata antycznego, choć był w nim głęboko zakorzeniony.

SZUKAJĄC ŹRÓDEŁ

Na czym polega zatem istota przesłania chrześcijańskiego? Człowiek jest istotą znajdującą się na granicy: doczesności i wieczności, materialności i świata ducha. Ten sposób egzystencji ujawnia się również w biblijnych przekazach dotyczących rzeczy ostatecznych. W tekstach Ewangelii przemieszane są fragmenty mówiące o lokalnych kataklizmach i "apokalipsach" z zapowiedziami ostatecznego końca. W Apokalipsie św. Jana nawet Tysiącletnie królestwo znajduje się w głównym zrębie dotyczącym jeszcze doczesności, a dopiero ostatnie rozdziały różnią się, dając wizję radykalnie innego świata. Jest w Apokalipsie sporo aluzji historycznych, ale cała Księga jest głównie zapowiedzią drogi Kościoła do Niebieskiego Jeruzalem, drogi, która już się zaczęła i będzie trwała aż do końca. Teksty mówiące o kataklizmach wskazują na jedną zasadniczą prawdę: że świat, w którym żyjemy, nie jest trwały, że nie da się tu zbudować wiecznego miasta. To jest istotny element przekazu chrześcijańskiego - człowiek jest zawieszony między niebem a ziemią, ojczyzna nasza jest w niebie, a tu jesteśmy przechodniami. Tymczasem, kiedy wczytamy się uważnie w Ewangelię i przekazy wczesnochrześcijańskie, ze zdumieniem zobaczymy obraz inny niż popularna wizja średniowieczna. Wszystkie zwiastuny wypełnienia się czasów nie są złą nowiną. "A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie" (Łk 21,28). Nie jest zatem niczym dziwnym, że pierwsi chrześcijanie przyzywali przyjścia Pana - Marana tha - i było to wezwanie radosne, moment spełnienia się nadziei. Życie wieczne jest owocem miłości Boga, który nie stworzył ludzi ku śmierci, ale ku życiu, i obficie się dzieli tym, co posiada w pełni. Co więcej: życie wieczne nie jest rzeczą, darem, który ktoś może wziąć do ręki i odejść. Jego istotą jest zjednoczenie z Bogiem. On jest życiem ludzi i im bliżej Niego jesteśmy, tym bardziej nosimy już w sobie zaczątek przyszłej pełni radości. Jezus Chrystus jest życiem wiecznym chrześcijan i dlatego, w pewnym sensie, koniec świata dzieje się już teraz. On się rozpoczął wraz z przyjściem Chrystusa i będzie się wypełniał aż do ostatecznego końca. Natomiast tego, kiedy nadejdzie ów dzień, nie wie nikt, nawet Syn, tylko Ojciec, więc wszelkie próby określenia go muszą spełznąć na niczym. Wszystkie zapowiadane wydarzenia potwierdzają tylko, że ów dzień przyjdzie na pewno. Ważne są więc nie spekulacje i operacje na liczbach, ale gotowość na przyjście Pana w każdym momencie.

RADYKALNA TRUDNOŚĆ

Święty Jan pisze o nowej ziemi i nowym niebie. Nasza niewiedza polega na nieznajomości proporcji. Czego będzie więcej w przyszłej rzeczywistości: owej "nowości" czy też "ziemi i nieba", czyli tego, co doświadczamy już teraz? Są to pytania, na które nie ma odpowiedzi. "Ani oko nie widziało ani ucho nie słyszało..." Paruzja jest wydarzeniem całkowicie odmiennym od wszystkiego, czego tu doświadczamy - rzecz dzieje się na pograniczu świata zanurzonego w historii i świata wolnego od niej. I - paradoksalnie - to właśnie owo zapowiedziane i pewne przyjście końca jest podstawą nadziei. Gdyby historia miała trwać zawsze, żylibyśmy w fatalistycznym kole czasu, z którego zmęczony świat nie mógłby się nigdy wydostać. Śmierć jest miłosierdziem, jest osiągnięciem celu (o czym mówi greckie słowo telos), co oczywiście nie łagodzi ani trochę jej dramatyczności. O tym innym, radykalnie nowym świecie, święty Jan mówi tylko przez metafory. Nowe Jeruzalem jest opisane w Apokalipsie jako miasto zbudowane z drogocennych kamieni, z których każdy ma swoje symboliczne znaczenie. Nie miejsce tu, aby analizować bogatą symbolikę Księgi. Dość, że wszystkie te symbole wskazują, iż po tamtej stronie odnajdziemy to wszystko, co w nas najlepsze i to, co w naszym świecie jest najbardziej Boże - niewiarygodnie zwielokrotnione i oczyszczone – a wreszcie samego Boga, którego już nie będzie trzeba poszukiwać w trudzie, bo całe życie będzie spotkaniem z Nim."(...) i będą oni Jego ludem, a On będzie BOGIEM Z NIMI. I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie. (...) i odtąd już nocy nie będzie. A nie potrzeba im światła lampy i światła słońca, bo Pan Bóg będzie nad nimi i będą królować na wieki wieków" (Ap 21, 3-4; 22,5). Eschatologia nie powoduje alienacji. Ona daje dystans – możliwość zobaczenia tego, w czym tkwimy po uszy z odległości, pozwala lepiej odróżnić rzeczy ważne od nieważnych, rzeczy cenne od nic nie wartych, dobro o zła. Potrzeba tylko gotowości aby, kiedy Pan przychodzi, nie został odrzucony. Raz już tak się zdarzyło. Przyszedł jako ubogi wędrowiec i nie przyjęli Go.

Zdzisław Szmańda OP

Pismo Poświęcone Fronda, nr 2/3 jesień-zima