Benedykt XVI nie odpowiada wyobrażeniom, jakie ma wielu kontestatorów spod znaku La Sapienza o katoliku. „W ich przekonaniu żaden katolik nie mógł być inteligentny. Osoba inteligentna bowiem nie mogła być katolikiem” – pisał przed stu laty Chesterton. Tymczasem Benedykt XVI ukazuje wiarę w Chrystusa niezwykle inteligentną i miłość na wskroś uzasadnioną.

Kościół - jak mawiał angielski konwertyta Gilbert K. Chesterton – to jedyna instytucja na świecie, która potrafi w najwyższym stopniu inspirować i zarazem drażnić”. Najlepszym przykładem tego jest obecny pontyfikat. Z jednej strony mówi się o „efekcie Ratzingera”: niemal podwójna w stosunku do lat ubiegłych liczba pielgrzymów ściąga do Rzymu. Tylko w 2007 roku w papieskich spotkaniach w Watykanie i Castel Gandolfo wzięło udział prawie trzy miliony uczestników. Wzrasta ofiarność wiernych w postaci tzw. „świętopietrza”: z 59 milionów dolarów w 2005 roku do 102 milionów dwa lata później, rośnie wciąż liczba sprzedawanych publikacji obecnego papieża: encyklika Spe salvi o chrześcijańskiej nadziei rozeszła się tylko w jednym miesiącu w 1,5-milionowym nakładzie, książka Jezus z Nazaretu doczekała się już przekładu na 32 języki, a w samych tylko Włoszech osiągnęła imponującą liczbę 2 milionów sprzedanych egzemplarzy, zaś watykańskie 25-tomowe wydanie Nauczania Benedykta XVI już osiągnęło pozazdroszczenia godzien wynik 600 628 kopii. Oczekiwanie na kolejną encyklikę niemieckiego papieża Caritas in veritate (Miłość w prawdzie) wyraża się w niespotykanej dotąd postaci internetowego zapisywania się w kolejce po egzemplarz.

Z drugiej jednak strony pontyfikat Benedykta XVI przebiega od początku pośród napięć i kontestacji. Jego wykład w Ratyzbonie rozjuszył znaczną część muzułmańskiego świata, niedoszłe do skutku spotkanie na rzymskim uniwersytecie La Sapienza sprzed roku eksplodowało falą zjadliwych krytyk i złośliwości ze strony laicystycznych środowisk Zachodu, wprowadzenie stylistycznych zmian w liturgii kościelnej Wielkiego Piątku doprowadziło do stanu wrzenia w dialogu z Żydami, zaś niedawne przemówienie papieża (21 grudnia 2008 roku) o konieczności obrony wyrazistych kategorii mężczyzny i kobiety przed zagrożeniami ideologią gender rozjuszyło na dobre organizacje gejowskie. Ojciec Święty we wspomnianym przemówieniu stwierdził, że podobnie jak brane są pod ochronę gatunki ginące w przyrodzie, tak też potrzeba wziąć pod ochronę człowieka, zwłaszcza przed nim samym. Może i przy okazji należałoby pomyśleć o chrześcijanach jako gatunku zagrożonym?

Chrześcijaństwo jest religią kontestowaną nie od dziś. Niczego w tym względzie nie zmieniły ani postulaty praw ludzkich, ani wzniosłe hasła wolności i tolerancji. Paweł VI był bardzo atakowany, zwłaszcza po opublikowaniu encykliki Humanae vitae. Również Jan Paweł II znosił krytyki i upokorzenia za pierwsze lata swego pontyfikatu. Dopiero jego cierpienie i duszpasterski sukces z młodzieżą zasłużyły na moment rozejmu. Benedykt XVI na nowo obudził bestię. Minął rok od bolesnej i żenującej konfrontacji, jaka miała miejsce na uniwersytecie La Sapienza w Rzymie. Uczelnia, którą założył w 1303 roku papież Bonifacy VIII i która aż do roku 1870, czyli do podboju Rzymu przez wojska Garibaldiego, pozostawała wszechnicą papieską, dziś przeobraziła się w miejsce – symbol, w którym jak w soczewce skoncentrował się cały antykościelny i antychrześcijański kompleks ludzkiego rozumu. Wystarczyło 67 profesorów na 4500 zatrudnionych tam nauczycieli akademickich oraz około setki studentów spośród 135 000 wszystkich pobierających tam naukę ludzi, by wytworzyć klimat zagrożenia wobec słów siwogłowego papieża. „Zagrożenie świata zachodniego polega na tym, że człowiek mimo iż towarzyszy mu świadomość potęgi swej wiedzy i swych możliwości, kapituluje wobec pytania o prawdę” – miał powiedzieć Benedykt XVI w niewygłoszonym przemówieniu.

Co wytwarza ów bitewny klimat wokół głowy Kościoła katolickiego? Skąd bierze się niechęć do Josepha Ratzingera? Czyżby obecny papież pozbawiony był umiejętności układania się ze światem? Czyżby brakowało mu zdolności w prowadzeniu przyjaznego dialogu ze wszystkimi ludźmi? A może „grzechem społecznym” i „katastrofą PR-ową” Benedykta jest to, że nijak nie przypomina ani dobrotliwego showmana, ani atrakcyjnego gwiazdora. Ponadto nie odpowiada wyobrażeniom, jakie ma wielu kontestatorów spod znaku La Sapienza o katoliku. „W ich przekonaniu żaden katolik nie mógł być inteligentny. Osoba inteligentna bowiem nie mogła być katolikiem” – pisał przed stu laty Chesterton. Tymczasem Benedykt XVI ukazuje wiarę w Chrystusa niezwykle inteligentną i miłość na wskroś uzasadnioną. I być może to działa na bestię, jakby ją ktoś użarł w ogon.

Z jakim światem przyszło się skonfrontować Josephowi Ratzingerowi? Czy w oparciu o ten pontyfikat można zrozumieć trudności, jakie przeżywają we współczesnym świecie ludzie wierzący? Czy jest to świat jeszcze przychylny, czy już obcy dla owieczek papieża Benedykta?

RELIGIA GŁUPKÓW I DEWOTÓW

Wierzyć w Chrystusa nigdy nie było łatwo. Nie sądziłem jednakże, że wizerunek dzisiejszego chrześcijaństwa przejdzie aż tak gwałtowne przeobrażenie z postaci wiary powszechnej i wspólnotowej – cechującej epokę konstantyńską, gdzie wszyscy zgadzali się co do głównych wartości Ewangelii, kto zaś tego nie robił, był uznawany za „odstępcę” lub „odszczepieńca” – w skromną, choć o wiele bardziej angażującą osobiście formę wyraźnie zadeklarowanych uczniów Chrystusa, będących niejednokrotnie w społeczeństwie coraz to bardziej spoganiałym niczym małe wysepki na oceanie świata. Choć statystyki nadal dumnie prezentują swe nadęte proporcje: ubyło nam tu, ale za to przybyło nam tam, dzisiejsze czasy wcale nie ułatwiają życia naśladowcom św. Franciszka, św. Faustyny czy Jana Pawła II.

Głównymi wrogami wiary w Chrystusa, poza stale obecną w dziejach Kościoła obojętnością religijną czy kompromisami moralnymi, wydają się dziś dwa zjawiska. Są one jak dwa rodzaje bastionów, przez które musi przejść człowiek, który w głębi serca słyszy Chrystusowe wezwanie: „Pójdź za mną”. Chrześcijański bieg z przeszkodami zaczyna się od konfrontacji z tzw. nowoczesną mentalnością, będącą niezwykle modną, zwłaszcza wśród zadowolonych z siebie posiadaczy wszelkiej maści dyplomów. W oczach przedstawicieli naukowego, wyzwolonego z zabobonów religijnych poglądu na życie tłum gromadzący się na „Anioł Pański” z papieżem to „niesmaczny pokaz głupków i dewotów” (Umberto Eco). W rankingach poczytności triumf odnoszą apostołowie nowoczesnego, racjonalnego ateizmu: Richard Dawkins czy Christopher Hitchens, według których Kościół katolicki poprzez swój sprzeciw na polu biotechnologii, swobodnej etyki seksualnej czy w kwestii utrzymywania „prymatu prawdy” jest w swej istocie źródłem przemocy: nie chcesz wojen, trzymaj się jak najdalej od religii!

W tym sensie angielski filozof Roger Scruton mówi o „karłowatości laicystów”, którzy przerażeni radykalnym islamem i bojący się z nim zadrzeć, swoją złość przekierowują na chrześcijan. „Kościół jest dobry jedynie w paleniu na stosie Giordano Bruno” – powtarzają w kółko, przekonani, że z chrześcijańską wiarą należy walczyć, wymachując maczugą cynizmu, obelg i ironii. Niedawno jeden z włoskich dziennikarzy Michele Brombille zastanawiał się na łamach „Il Giornale”, dlaczego Joseph Ratzinger w pewnych kręgach jest tak bardzo znienawidzony. Oskarżenia o ingerowanie w politykę czy stanowisko w sprawie seksualności to tylko pretekst. Istotą sprawy jest to, co nieustannie powraca na usta Papieża: życie ludzkie ma swój sens, nie jesteśmy dziećmi Przypadku, ale planu Miłości! Tylko on jeden, w całym świecie zachodnim niewierzącym już w nic, powtarza nieugięcie, że prawda istnieje. Kultura, która zmusza rozum do bycia głuchym na przesłanie Chrystusa, prowadzi ludzi do życia bez korzeni, bez źródeł, w nihilistycznej próżni. Lecz cóż zrobić, jeśli terapia próżniowa staje się modna?

Kiedy człowiek chcący wierzyć Chrystusowi mimo wszystko przejdzie próbę „nowoczesnego światopoglądu”, będzie musiał stawić czoła innej przeszkodzie. Tę próbę nazwałbym „testem wiarygodności”. Świat, który otwiera się przed człowiekiem wprowadzonym w Kościół, to świat świętych, barokowych organów, średniowiecznych soborów, kadzideł i długich zakonnych habitów. Ktoś wyjałowiony do cna moralną dietą talk showów big brotherów może odnaleźć się świetnie w zaciszu gotyckiej katedry, niemniej jednak kolejna pułapka czyha na kandydata na ucznia Chrystusa w postaci pytania: czy to dziś jeszcze stosuje się do życia? czy nie mam do czynienia z „nocą otwartych muzeów”? Nie alienują mnie te wszystkie dzwonki i symbole w świat złudny i nierealny? Jak się poczujesz, drogi katoliku, kiedy inni zaczną na ciebie spoglądać jak na kogoś, kogo wydobyto z sarkofagu? Twoje nabożeństwa są piękne, ale trochę przeterminowane, twoje modlitwy to terapia tchórzów, twoje poglądy – jakby pokryte pleśnią.

Iść za Chrystusem, to iść pod prąd. Kto powiedział, że Ewangelia jest nieaktualna? Że kochać drugiego przez całe życie to obyczajowy skansen, że rodzić dzieci to nieodpowiedzialny „taliban”, a uciec od dominacji pieniądza i mody to trochę jak jazda po linie na jarmarku? Oczywiście, opowiedzenie się za Chrystusem kosztuje: czasem uśmieszek politowania czy wzruszenie ramionami. Głoszenie Ewangelii czasem przypomina zabiegi cyrkowego klowna, który pewnego razu przybiegł, by przestrzec ludzi przed pożarem, jaki wybuchł w jego cyrku. Wysiłki artysty z dzwoneczkami nie tylko nie przyniosły żadnego skutku, ale wręcz zostały uznane za nowy, oryginalny skecz. Nikt nie wziął sobie do serca przesłania przejętego do głębi człowieka – przecież to klown! W efekcie cyrk spłonął, a wraz z nim domostwa głupich ludzi, bowiem wiatr z czasem zaprószył ogień na okoliczne zabudowania.

Współczesna kultura stara się nas przekonać, że życie to zabawa. Niech ci ponuracy biorą się z życiem za bary sami, my chcemy się śmiać. Czyżby więc panaceum na nieudaną egzystencję miał być program rozrywkowy albo porządny sen? W świecie, w którym nikt nie ceni sobie prawdy, liczą się dobre trawienie i środki nasenne. Bóg jest zbyt angażujący, ewangelia zbyt wymagająca, dekalog zbyt kategoryczny, Kościół zbyt staroświecki. Najlepiej przestać się tym wszystkim przejmować. Zafundujmy sobie przyjemną, odprężającą ateistyczną drzemkę.

PRZEDŚMIERTNE KONWULSJE CHRZEŚCIJAŃSTWA

Człowiek jest w trakcie wyzwalania się ze schematów przeszłości, dlatego też opuszcza kościoły i klasztory i wybiera dla siebie i swych dzieci wygodny, nowoczesny i zabezpieczony finansowo model życia. Nawet jeśli mamy dziś do czynienia z oznakami powrotu religijności, to jest ona mało przekonująca. Słynny włoski filozof Emanuele Severino twierdzi zresztą, że tzw. pokolenie Jana Pawła II czy ruchy odnowy w Kościele są oznakami przedśmiertnych konwulsji chrześcijaństwa. Umierającemu przed zgonem zazwyczaj robi się na chwilę lepiej. Jednakże w świadomości ludzi tradycyjny model życia niebawem ustąpi miejsca paradygmatom naukowo-technicznej nowoczesności, dającej im o wiele bardziej optymistyczną perspektywę.

Skąd zatem bierze się niewyobrażalna epidemia gniewu, depresji czy uzależnień, ogarniająca społeczeństwa zasobne? Prawdziwym problemem okazuje się nie tyle kryzys człowieka, ile „kryzys Boga”. Wiele osób żyje dziś według sloganu: „Boga nie ma, a jeśli nawet jest, to i tak nieważne”. Jest to niewątpliwie rozwinięcie formuły wyrażonej przed stu laty przez Fryderyka Nietzschego: „Bóg umarł… i myśmy Go zabili”. Dla ludzkiej egzystencji okazuje się więc decydujące, czy Bóg istnieje, czy też nie.

Już pod koniec XVIII wieku niemiecki poeta Jean-Paul Richter opisał ten stan następująco: „Pewnego letniego wieczoru leżałem na jednym z pagórków twarzą do słońca, gdy ogarnął mnie sen. Śniło mi się, że przebudziłem się w krainie umarłych. Cienie zgromadziły się wokół ołtarza i wszystkim, zamiast serca, pulsowały klatki piersiowe. Nagle spadła na ołtarz wzniosła postać, w której dostrzec można było nieskończony ból. I wszyscy umarli poczęli wołać: «Chryste, Chryste, czy Bóg istnieje?». Cieniem każdego z umarłych wstrząsały drgawki i z powodu tego drżenia wszyscy jeden od drugiego trzymali się na odległość. Chrystus powiedział: «Przemierzyłem góry, wstąpiłem na słońca i drogi mleczne, obszedłem pustynie niebieskie, lecz nie ma żadnego Boga. Zstąpiłem w otchłanie, zbadałem czeluście i wołałem: Ojcze, gdzie jesteś? Lecz słyszałem jedynie wiekuistą nawałnicę, której nikt nie ujarzmia oraz połyskującą tęczę istnień tam u spodu, której żadne słońce nie tworzy… wszystko, wszystko zionęło wielką pustką». Zmarłe dzieci, które ocknęły się na cmentarzu, rzucały się ku wzniosłej postaci na ołtarzu, krzycząc: «Jezu, nie mamy ojca?». A on wybuchając płaczem, odpowiadał: «Wszyscy jesteśmy sierotami, i ja, i wy. Nie mamy żadnego ojca». Całość stała się nieznośna, ponura i przygnębiająca. Niezwykle wielki batalion gotował się do ostatecznej rozprawy, by zdruzgotać wszechświat, gdy się ocknąłem. Moja dusza płakała z radości, że wciąż mogę adorować Boga”.

MIŁOŚĆ NA DETOKSIE

W tej perspektywie papież Benedykt XVI – świadomy, jak może nikt inny, stanu ducha epoki – głosi żyjącego Boga, i to Boga, który jest Miłością. „Bóg pierwszy nas umiłował”, dowodzi na przekór wszelkim uprzedzeniom. Taki Bóg objawił się w historii Izraela, pozostawiając ludziom największe przykazanie: „Będziesz kochał!”. Takiego też Boga poznają chrześcijanie dzięki Chrystusowi. On jest „kimś, kto kocha z całą pasją właściwą prawdziwej miłości”. Nie jest to Bóg Greków, który porusza świat i przyciąga ku Sobie. Może być tylko kochany, ale sam nie kocha. Nie jest to też Bóg deistów, który po stworzeniu świata wycofał się w Swą wieczność i nie przejawia żadnego zainteresowania jego sprawami. Papież głosi Boga, który działa na korzyść ludzi i który przychodzi niszczyć w nich lęk przed życiem. A wówczas pierwszorzędnego znaczenia nabiera miłość do drugiej osoby.

To prawda, stwierdza Benedykt XVI, że być może nie ma innego słowa, które by było tak używane i nadużywane przez ludzi, jak miłość. Stąd tyle cierpienia związanego z faktem, że albo jesteśmy kochani źle, albo sami nie rozumiemy, jak należy kochać. A jak należy? Papież odpowiada w genialny sposób: „Ponieważ Bóg pierwszy nas umiłował, miłość nie jest już przykazaniem, ale odpowiedzią na dar miłości, z jaką Bóg do nas przychodzi”. Miłości nie da się nakazać. Z tego „pierwszeństwa miłowania ze strony Boga” może narodzić się miłość również w nas. Jej punktem wyjścia jest nie tyle sympatia czy atrakcyjność drugiej osoby, ile „intymne spotkanie z Bogiem”. „Uczę się patrzeć na inną osobę nie tylko moimi oczami i poprzez moje uczucia, ale również z perspektywy Jezusa Chrystusa”. Takie spojrzenie miłości może mi pomóc w innych dostrzec o wiele więcej. „W tym właśnie przejawia się niezbędne współdziałanie między miłością Boga i miłością bliźniego”.

Z tej perspektywy miłość w człowieku właściwie nigdy się nie kończy, a jedynie z biegiem życia zmienia się, dojrzewa. Tak jak nie da się kochać tylko duszą, tak absurdalne jest kochanie jedynie ciałem: kocha człowiek, cała osoba. Eros pozostawiony sobie samemu może przerodzić się w upadek: z osoby uczynić przedmiot, a z miłości towar. Erotyka potrzebuje oczyszczenia, „odtrucia”, dyscypliny. Trzeba ją zatem uratować, przeobrazić w rodzaj spójnego doświadczenia będącego drogą ku przezwyciężaniu egoizmu. Taka miłość daje „przedsmak szczytu istnienia”.

Sartre powiedział: „drugi to piekło”, i zainfekował tym umysły wielu. Według niego, dzielenie życia z drugą osobą to „tortura mózgu, larwa cierpienia”. Dlatego człowiek skazuje się na samotność, bo inni to zło najgorsze ze wszystkich. Benedykt XVI sprzeciwia się takiej wizji człowieka. Piekło można sobie stworzyć jedynie samemu. Bóg ma dla nas niebo. Wieczność człowieka przebiega przez miłość. Dlatego jest ona „nieustannym wyzwaniem”: nawet jeśli przebiega zakrętami.

Wizja katolickiej wiary prezentowana przez papieża Benedykta XVI wydaje się niezwykle pociągająca. Istnieje wiele powodów – mówiąc po Chestertonowsku – dla których warto byłoby nawrócić się na katolicyzm, i uczyniłbym to chętnie, gdyby nie to, że już jestem katolikiem. Niestety, wielu woli protestować przeciwko papieżowi, niż go posłuchać.


Ks. Robert Skrzypczak

Pismo Poświęcone "Fronda" nr 50