- Byłem przygotowany na wszystko. Ale chyba nikt nie jest gotowy na to, że nagle wejdą i go zastrzelą - mówi w rozmowie z "Faktem" Jarosław Kret, który z końcem czerwca musiał pożegnać się z TVP.

- Człowiek wypiera takie dziwne sytuacje ze swojej świadomości. A to jest dziwna sytuacja. Powtarza się historia, którą słyszałem jako dziecko od mojej babci. Wyglądała ona tak. Do domu mojej babci weszli bolszewicy, zerwali klepkę, zrobili z niej ognisko, a potem wyrzucili wszystkich z tego domu. I ja się mniej więcej podobnie czuję. Do domu, w którym siedziałem i dobrze się czułem, ktoś wszedł i mnie wyrzucił. Wiadomo, bolszewicy jak wchodzili do domu, to zamiast podziękować tym, którzy w nim mieszkali, którzy go budowali, myli się w klozetach i palili klepki. Moja babcia nie mogła się z tego otrząsnąć i ja też się trochę nie mogę otrząsnąć z tej bolszewii, której doświadczyłem. Zobaczymy, jak będzie. Ja się nie boję żadnych wyzwań. - powiedział

- W czerwcu skończyła mi się kolejna, bodaj trzymiesięczna (jak zwykle) umowa i nie przedłużyli mi jej. Tak się żegna gwiazdy... - żalił się w Fakcie.

- A kto będzie zarabiał pieniądze? Ja nie dostałem żadnego wypowiedzenia, nie byłem na etacie. Nigdy nie miałem urlopów - tylko dlatego, że musiałem pracować - wspominał 

- U mnie to wyglądało tak, że jeśli nie pracowałem, to nie zarabiałem. I koniec. Ale owszem, mogę powiedzieć, że znowu mam ochotę ruszyć w świat. Robić dobre filmy i programy o nim. Dalej skupić się na podróżach. W tej chwili kończę książkę o Ziemi Świętej. - podkreślił

bg/fakt.pl