I niestety, o czym często zapominamy, jest to prawda. Lech Kaczyński rzeczywiście opowiadał się za aborcją w pewnych określonych momentach, w 1993 roku nie głosował (bo jak sam przyznał musiałby być przeciwko ustawie, i to z powodów proaborcyjnych), a wiele lat później był jednym z tych, którzy doprowadzili do zastopowania inicjatywy Marka Jurka, który chciał wprowadzić do konstytucji zapisy chroniące życie ludzkie od poczęcia. Maria Kaczyńska nawet się w tym czasie, w takich sprawach wypowiadała. W tym czasie ostro za to prezydenta krytykowałem, i nadal uważam, że głęboko się w tych kwestiach mylił (i w tym sensie, w sprawach światopoglądowych, nie specjalnie różnił się od Bronisława Komorowskiego).

 

Żenujące jest jednak powoływanie się na jego autorytet przez środowiska, które od zawsze go zwalczały. Widać, że jest to próba chwycenia się brzytwy. Tyle, że drodzy aborcjoniści, jest ona nieskuteczna. Można uznawać Lecha Kaczyńskiego za najlepszego prezydenta, jakiego Polska miała, i głęboko nie zgadzać się z jego poglądami na temat aborcji. Można uważać, że oddał on życie za Polskę, a jednocześnie spokojnie przypominać, że w kwestii aborcji było mu daleko do Kościoła. I wreszcie można chcieć upamiętnić jego zaangażowanie w politykę międzynarodową, czy to, co zrobił on dla polskiej dumy narodowej, a jednocześnie prowadzić w kwestiach moralnych działania, którym był on niechętny. Lech Kaczyński, choć był wielkim patriotą i ważnym politykiem, nie jest ani dla katolików, ani dla konserwatystów magisterium, ani wyrocznią... Wiem, że trudno to zrozumieć komuś, kto musi mieć codzienną porcję propagandy, by w ogóle myśleć, ale tak jest. Musicie mi uwierzyć na słowo.

 

Tomasz P. Terlikowski