Nie tylko mamy prawo (a wręcz obowiązek) być z tego dumni, ale także możemy na tym odbudować swą wielkość. Nie chcę tu powtarzać całej argumentacji, której użyłem w „Chamie niezbuntowanym” na udowodnienie tezy, że w średniowieczu byliśmy dla Europy dokładnie tym, czym w wieku XIX stały się dla niej Stany Zjednoczone, a u zarania renesansu stworzyliśmy Unię Europejską o pięć stuleci wcześniej, zanim zdobyto się na to na zachodzie kontynentu. To, że ta budowla ostatecznie się zawaliła, nie znaczy wcale, że była na to skazana; gdyby Zygmunt August nie był nieodpowiedzialnym egoistą i jednoznacznie poparł ruch egzekucyjny, gdyby niepowtarzalnej szansy na reformę kraju na sejmie 1744 roku nie zniszczył śmiertelnie zakończony pojedynek dwóch magnackich synalków, gdyby Konstytucja 3 maja została uchwalona szybciej, gdyby Stanisław August Poniatowski nie przystąpił z niskich, materialnych pobudek do targowicy, gdyby jego bratanek Józef przeistoczył się z bawidamka „Pepiego” w narodowego bohatera nie dopiero w 1809, ale już w 1792 roku i stanął na czele insurekcji, która dysponowałaby wtedy nieporównanie większym potencjałem... Mniejsza o wyliczanie takich „gdyby”, jest ich wiele i każde może być tematem superciekawej rozmowy, chodzi o sam fakt, że przyczyny upadku dawnej Rzeczypospolitej Narodów tkwiły w konkretnych błędach i zaniechaniach ludzi, którzy nią rządzili i którzy w niej żyli, a nie w zmitologizowanym do rozmiarów czarnej legendy liberum veto i innych ustrojowych podstawach państwa, w którym król był wybierany przez ogół obywateli, a warunek jego wstąpienia na tron stanowiło zaprzysiężenie konstytucji (zwanej u nas artykułami henrykowskimi), w tym takich zasad jak tolerancja religijna czy nietykalność osobista, i w którym naruszenie przez władcę tych zasad samo z siebie sprawiło, że de iure władcą być przestawał.

Innymi słowy: mój ulubiony zdrajca narodu Henryk Rzewuski głęboko się mylił, opierając swoją historiozofię, i życiową praktykę, na założeniu, że skoro istotą polskości jest dążenie do wolności – to wiek XIX, wiek kongresu wiedeńskiego i zmowy trzech cesarzy, która okazała się silniejsza i od Napoleona, i od Wiosny Ludów, dowiódł, iż na polskość nie ma już w świecie miejsca. I tak samo mylili się wszyscy inni polscy zdrajcy, daleko mniej ciekawi, którzy pogląd Rzewuskiego podchwytywali, często w ogóle nic nie wiedząc o nim samym i jego tragicznym rozdarciu między miłością do Polski a pewnością jej nieuchronnego zgonu w świecie, w którym wolność poniosła historyczną klęskę i została na zawsze odrzucona. „Dziejowa konieczność”, którą usprawiedliwiali swoje postępowanie wszelkiego autoramentu volksdeutsche, komuniści, a dzisiaj czynią to neotargowiczanie stręczący nam rozpłynięcie się w federalnym „państwie europejskim”, bo „lepiej być nogą słonia niż całą mrówką” (jak to raczył stwierdzić reprezentatywny dla tej grupy Radosław Sikorski) – nie istnieje. Jest fałszem, zmyślonym dla tuszowania nikczemności narodowej zdrady.

Od dawna na różne sposoby namawiam do bliższego zainteresowania się postacią Rzewuskiego i przede wszystkim jego nieoczywistymi przemyśleniami, które sprawiły, że człowiek będący de facto twórcą głównych mitów, na których odbudował się naród polski po katastrofie Rzeczypospolitej Narodów (zarówno „Pan Tadeusz” Mickiewicza, jak i „Trylogia” Sienkiewicza zostały wprost zerżnięte z jego twórczości, powiem Państwu jak polonista niepolonistom), zarazem został z jego pamięci całkowicie usunięty. Teraz namawiam do tego jeszcze goręcej, bo potrzeba opowiedzenia się każdego z nas po stronie wolności stała się ponownie równie dramatyczna, jak była w jego czasach.

Dzisiejszy Zachód jest wrogiem wolności. Tak: „wolny świat”, jak nazywaliśmy zachodnie demokracje w czasach okupacji sowieckiej, przestał na tę nazwę zasługiwać. Jeśli nadal jest uważany za demokratyczny, jeśli konfrontację z Putinem opisuje się propagandowo jako starcie demokracji z despotyzmem, wynika to z trwałości stereotypu zbudowanego na tym, co było kiedyś, i z zamykania się na to, co się dzieje dziś (nie mam o to do tak zwanego człowieka prostego żalu, główne media niczym się nie zajmują tak gorliwie, szarpiąc emocjami odbiorców, szczując ich i odwracając uwagę ku sprawom nieistotnym, jak zamazywaniem obrazu rzeczywistości). Cała przemiana wokenessu i klimatyzmu, miliardy wpompowywane w ruchy LGBTQIA+ i BLM, cała „strollowana rewolucja”, której poświęciłem poprzednią książkę – wszystko to opiera się na zanegowaniu już nawet nie prawa do wolności, jak to czyniły dawniejsze totalitaryzmy, ale w ogóle możliwości istnienia wolności.

Gdyby media współczesne wciąż były tym, czym być powinny i czym kiedyś w niektórych krajach bywały, a nie kontrolowanymi za pomocą „narzędzi właścicielskich” korporacjami, to zamiast nieustającego, codziennego szczucia, że Kaczyński „obraził” mniejszości seksualne (albo kogoś innego), a Tusk powiedział „für Deutschland” (albo coś innego), media powinny uświadamiać swym odbiorcom, co takiego głosi, najzupełniej otwarcie, przywoływany tu już ideolog neofeudalnego globalizmu Juwal Noach Harari – człowiek potencjalnie skrajnie dla ludzkości niebezpieczny, toksyczny bodaj jeszcze bardziej od Marksa i Engelsa. Ideolog, którego dzieła – kładące intelektualne podwaliny pod totalitaryzm „poprawiony”, gdy idzie o skuteczność, względem totalitaryzmów dwudziestowiecznych, czyli jeszcze od nich straszniejszy – przetłumaczono na sześćdziesiąt języków i sprzedano w czterdziestu milionach egzemplarzy, co nie może dziwić, skoro jako swojego guru i idola wskazują go ludzie tak wpływowi jak Bill Gates, Mark Zuckerberg, Barack Obama czy Klaus Schwab. Pomimo że – albo właśnie dlatego – nadymany medialnie do rangi wielkiego myśliciela, jest Harari raczej kompilatorem i symplifikatorem, popularyzującym w popowym miksie idee wcześniejszych teoretyków i praktyków kontroli umysłów, od klasyków behawioryzmu B.F. Skinnera i Maxa Meyera przez piewcę „rewolucji menedżerów” (a także hitleryzmu, a potem stalinizmu) Jamesa Burnhama po „guru Google’a” Alexa Pentlanda.
Od czego wychodzi rozumowanie Harariego, które wiedzie ku budowaniu świata podzielonego na oligarchię nieśmiertelnych nadludzi, miliarderów, i na szerokie masy niewolników, pozbawione wszelkiej własności i wszelkich praw, ale mimo to szczęśliwe jak naćpana tak zwaną somą ludzkość z „Nowego wspaniałego świata”, powieści Aldousa Huxleya (dla mojego pokolenia będącej antyutopią, dla wyznawców kultu z Davos zapewne utopijnej)? Od zanegowania pojęcia wolnej woli. Wolna wola to „wymysł religijny”, „największa iluzja wszech czasów”. Człowiek, orzeka „ostatni autorytet na Ziemi”, jak zachwalają go niesieni modą wyznawcy, jest tylko zwierzęciem, któremu się zdaje, że czegoś chce, że coś wybiera, że do czegoś dąży – ale to wszystko iluzje i kłamstwa, które „nowa era” wyrzuci na śmietnik. W rzeczywistości człowiek jest tylko „zbiorem biochemicznych algorytmów”, które dzięki rodzącej się technologii można skutecznie „zhakować” i zarządzać nimi ze stuprocentową pewnością. I ci, których stać na to, by tę technologię „hakowania” opanować, mają nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek względem ludzkości wejść do mózgów ciemnej masy i pokierować ich pracą tak, żeby poprowadzić ludzkie pogłowie ku nowej erze. Wymaga tego „konieczność dziejowa”: jeśli oligarchowie uchylą się od ciążącego na nich obowiązku wzięcia mas za mordę, czy raczej za mózgowe szleje, te w swej bezmyślności zniszczą planetę i wszyscy zginiemy.

Nic nowego, prawda? Ta sama wielokrotnie już przez ludzkość zjedzona i zwymiotowana krwawa zupka, warzona przez kolejne pokolenia Robespierre’ów, Leninów, Hitlerów i Mao. Zupełnie to samo, co Harari, mówił swoim współpracownikom o ludziach Józef Stalin, opierając się na naukowych dowodach dostarczonych przez słynne eksperymenty profesora Iwana Pawłowa na psach. Oczywiście, metody „hakowania” postulowane przez Harariego są bardziej subtelne niż wyrywanie paznokci, gułagi, deportacje i masowe egzekucje, ale to tylko znak czasów. Z drugiej strony – i to też znak czasów – za teorią Pawłowa, iż każdego można uwarunkować jak tresowanego przezeń psa, stała przynajmniej Nagroda Nobla; za rojeniami Harariego zaś stoją tylko miliardy dolarów, i to wystarcza, żeby nie przedstawiając żadnych argumentów, ogłaszał swoje antywolnościowe, do szpiku totalitarne spekulacje ex cathedra jako owoc „konsensu naukowego”, czyli objawionej przez boginię Naukę prawdy oczywistej dla wszystkich z wyjątkiem nacjonalistów, rasistów i innych suprematystów, którzy z zasady są wykluczeni z debaty publicznej.

Stoi również za Hararim nowatorskie know-how socjotechniki, będące oryginalnym wynalazkiem toczącej się właśnie rewolucji miliarderów, prowadzących nas ku nowej erze „człowieka boskiego” („Homo deus” to właśnie tytuł głównego dzieła Harariego). Socjotechniki, którą nazwałem „trollowaniem” zmian społecznych.

Fragment książki „Wielka Polska” autorstwa Rafała Ziemkiewicza
Publikacja za zgodą wydawnictwa Fabryka Słów