Rola lidera Nowej Europy ze wsparciem Stanów Zjednoczonych to strategiczna ślepa uliczka - przekonuje na łamach "Rzeczpospolitej" Andrzej Talaga. W jego ocenie skuteczna polska polityka zagraniczna nie może opierać się wyłącznie na Waszyngtonie, ale także - na Berlinie.

"Trump dziś jest, jutro go nie ma, dlatego ważniejsze od indywidualnych sympatii i antypatii są stałe interesy" - wyjaśnia.

"Geopolityczny rozsądek nakazywałby wiązanie się raczej z Niemcami niż z Amerykanami. Dla Berlina jesteśmy strategiczną głębią oraz tarczą przed nieprzewidywalnymi zagrożeniami ze Wschodu. Ma on żywotny interes w utrzymaniu niepodległej i stabilnej Polski" - pisze Talaga, przypominając starą zasadę dyplomacji - przyjaciół szukaj blisko, wrogów daleko.

Dziś jest w dodatku jeszcze łatwiej paktować z Niemcami, bo nie musimy robić tego sam na sam, ale w ramach struktury Unii Europejskiej, co ochrania nas przed niemiecką dominacją.

Ale przecież nie oznacza to, że USA nie są Polsce potrzebne. Bo choć to kraj odległy, to dysponujący technologiami umożliwiającymi prowadzenie wojny nawet na takim dystansie. Co więcej amerykańska strategia przewiduje interwencję w Europie, gdyby jeden kraj próbował ją zdominować.

"Żadne Międzymorze – sojusz z Estonią na jednym jego krańcu i Chorwacją na drugim – nie zastąpi nam niemieckiej siły politycznej oraz potęgi gospodarki. Nie łudźmy się zresztą, dla Trumpa, a na pewno jego otoczenia, Intermarium to co najwyżej intrygująca egzotyka" - pisze Talaga. Jak puentuje, cały czas musimy chronić się pod skrzydłami Waszyngtonu i Berlina. Przyczyna jest prosta - sami nie mamy odpowiedniej siły politycznej ani militarnej.

mod/rzeczpospolita.pl