Marta Brzezińska: Gdyby bezkrytycznie popatrzeć, jak żyje dziś coraz więcej ludzi, to można dojść do wniosku, że czekanie z seksem do ślubu właściwie nie ma sensu.

 

Ks. Przemysław „Kawa” Kawecki SDB: Każdy ma jakieś intuicje w sercu odnośnie do tego, jak i z kim chciałby żyć. Jeśli zapytasz chłopaka siedzącego przy stoliku nieopodal nas, czy chciałby, żeby jego przyszła żona współżyła z kimś innym przed ślubem to oczywiście odpowie ci, że nie. Tak samo jest z kobietami. Ta pierwsza intuicja podpowiada nam czego oczekujemy i za czym tęsknimy.

 

Różnie w życiu bywa, to chyba naprawdę duża łaska, jeśli komuś uda się doczekać w czystości do ślubu. Ale właśnie, powiedz mi, dlaczego tak nam z tym trudno?

 

Na pewno jedną z głównych kłód rzucanych pod nogi cnocie czystości jest hedonizm panujący we współczesnej popkulturze. Natarczywie pragniemy siebie, a jednocześnie coraz trudniej zbudować nam trwałe relacje. Młodzi ludzie łączą się coraz częściej w związki o takiej hmm… - bardzo słabej konsystencji. Zdarza się, że mieszkają ze sobą, żyją jak mąż z żoną, a potem rozstają z dnia na dzień i od razu wchodzą w kolejną relację. Spotkałem dziewczynę, która po tym jak rozstała się z chłopakiem z którym była przez rok, już po tygodniu miała kolejnego partnera, a po dwóch tygodniach zamieszkali razem… Byłem zszokowany – pamiętając rozmowy o ślubie i planach na przyszłość, jakie snuła z poprzednim chłopakiem.

 

To co zrobić, żeby stworzyć relację, a nie niestabilny związek, w którym nie czuję się pewnie i boję się, że zaraz może się rozpaść?

 

Przede wszystkim trzeba sobie chyba uświadomić, że miłość to trochę szersze zjawisko niż zestaw uczuć o silnym zabarwieniu emocjonalnym (śmiech).

 

Ostatnio przekonała mnie koncepcja dojrzewania do miłości, według której, zanim zdecydujesz się na wspólne życie pod znakiem ślubu, trzeba przejść przez pięć etapów. Pierwszym z nich jest poznanie się i przylgnięcie do siebie. To normalne – widzisz kogoś i chcesz go poznać, spędzać z nim czas – być w jego towarzystwie. Naturalną konsekwencją etapu pierwszego jest etap drugi, w którym rozwija się uczucie więzi – poznajemy się, coś nas łączy, stajemy się sobie bliscy. Tutaj pojawia się erotyzm – dostrzegamy, że wzajemnie się pożądamy – pragniemy siebie - co także jest całkiem normalne. W człowieku są takie naturalne granice – zaczyna się od pragnienia spojrzenia w oczy, dotyku, potem chce się przytulenia, pocałunku, czegoś więcej – naturalnie przełamujemy kolejne granice. Niestety, kiedy na tym etapie zaczyna się współżycie, kończy się proces dojrzewania w miłości, dorastania do stworzenia głębokiej relacji.

 

Fascynacja własną seksualnością przysłania pozostałe wymiary tworzenia związku. Wiem, że brzmi to nieco akademicko i sztucznie, ale każdy uczciwy człowiek, który przeżył w swoim życiu taki związek, przyzna, że najczęściej wszelkie kłótnie, spory, problemy„rozwiązuje się” wtedy przez łoże - jeszcze niemałżeńskie. Podświadomie dwoje ludzi, którzy naturalnie pragną bliskości, bycia ze sobą, zamiast rozwiązywać problemy załatwiają większość trudnych spraw w ich wzajemnej relacji przez masę uczuć, emocji i przeżyć, jakie dostarcza seks. I do czasu wszystko jest ok. Do czasu… Ale w gruncie rzeczy jest to dramat, bo ludzie przestają się poznawać – rezygnują z prawdy o sobie na rzecz silnych emocji.

 

Czyli coś, co zasadniczo łączy i przybliża ludzi, jeśli zacznie się zbyt wcześnie, to tylko ich zwiąże, ale bez poznania się w takim stopniu, jak w sytuacji, gdyby tego nie było – nadążam?

 

Współżycie przed ślubem wikła, po ślubie – wiąże. Wikła wolność wyborów i jasność oglądu mojego życia. Ile osób mówi, że po ślubie otworzyły im się oczy; że gdyby wcześniej byli mądrzy, to nie braliby tego ślubu? Powie ci to sporo osób, które ma za sobą rozwód, albo nieszczęśliwe małżeństwo – często zawarte z powodu dziecka, które było w drodze. Dlatego Kościół dobrze radzi, żeby poczekać z pewnymi sprawami do ślubu.

 

To uwikłanie ma czasem opóźniony zapłon, bo pewne grzechy odbijają się rykoszetem po latach. Kilka razy słyszałem, jak pary, te już z większym stażem przyznawały, że nawet podczas obcowania z żoną/mężem zdarza im się myśleć o wcześniejszych partnerach. Bo wtedy nie było takich wielkich problemów, dzieci - więc myślami wracają do tego, co było piękne i beztroskie. A tu jest już krok od poczucia obcości i oddalenia od męża, żony… W ekstremalnych przypadkach zaczyna się odnawianie dawnych relacji za pomocą „Naszej Klasy” i innych serwisów społecznościowych – takie poszukiwanie chwil minionych.

 

 

Ale ludzie i tak po siebie sięgają, bo nie umieją czekać, poza tym, wpaja im się, że powinni się „przetestować”.

 

Przykład życia pokazuje, że „zabawa w dom” wcale nie przynosi zbawiennych skutków dla jakich została podjęta. Najbardziej zatrważa mnie powtarzane z uporem przez młodych ludzi hasło, że przed ślubem trzeba się właśnie przetestować. Wtedy zawsze powtarzam, że jak chcą coś testować, to niech sobie kupią pralkę. Kiedy pralka nam się nie spodoba i oddamy ją do sklepu to na pewno nie będzie po nas płakać. Tym czasem, mam wrażenie, że ludzie wchodzą w te wszystkie związki z takim buforem bezpieczeństwa – jeśli coś się nie ułoży, to w każdej chwili mogę odejść – zakładając, że będzie tym pierwszym, który powie: „mam dość, odchodzę”. A życie potrafi zaskoczyć… I nagle świat się wali, chcę się zabić, bo ja liczyłem na małżeństwo, a to druga strona odeszła. Jak mogła mi to zrobić? A przecież tylko się sprawdzaliśmy… Miłość to nie pluszowy miś, a ludzie to nie zabawki.

 

 

Ok, Kawa, ale przecież to nie jest regułą, że jak nie będziesz współżył przed ślubem, to masz gwarancję na to, że ci się małżeństwo nie rozleci. Jest tyle par, które zachowały czystość a potem bach, rozwód i chyba tyle samo takich, które niekoniecznie czekały z seksem, a teraz są szczęśliwymi małżeństwami i jakoś nie zanosi się na kryzysy...

 

Owszem, nie zawsze jest takie przełożenie, bo udany związek ma trochę więcej wymiarów niż tylko współżycie lub jego brak (śmiech). Tylko nie zapomnijmy, że zanim zaczniemy mówić o przykazaniach – jak mówił JPII – musimy spotkać Boga Przykazań. I wystarczy się prosto zapytać: a co na to Pan Bóg? I już mamy zupełnie nowy wymiar całej sytuacji. Bo już nie chodzi o to, że „moim zdaniem współżycie przed ślubem to nic złego…”, ale dochodzimy do pojęcia grzechu – czyli zerwania relacji tudzież osłabienia relacji z Miłością naszego życia – czyli Panem Bogiem. A grzech to już etymologicznie – nietrafianie do celu (śmiech). Więc nie wnosi raczej niczego dobrego do życia.

 

Ale Kawa, zobacz – potem czytelnicy napiszą, że występuję w roli adwokata diabła, ale niech będzie – dwie sytuacje. Pierwsza – widzę się z chłopakiem kilka razy w tygodniu, idziemy na spacer, do kina, na kawę, nawet nie mam szansy zobaczyć, jak zachowuję się na co dzień, jak się złości, bo nie zrobił prania etc. I druga – mieszkam z nim (pomijamy już w ogóle kwestie współżycia), widzę, jak co dzień rano nie chce mu się wstać, czy rozrzuca skarpetki, potrafi sprzątać... To jak Kawa myślisz – w której sytuacji poznam go bardziej?

 

Mieszkamy ze sobą, niby poznajemy się bardziej niż na spotkaniu na kawie albo w kinie, ale mam wrażenie, że jednak cały czas chodzimy wokół siebie na palcach. Nie ma tu takiej 100 procentowej szczerości. Starasz się dwa razy bardziej. To są te bufory bezpieczeństwa, o których mówiłem.

 

Potem przychodzi ślub i czar pryska, bo pojawia się autentyzm. Chłopak, który jeździł co kilka tygodni z nad morza do swojej dziewczyny w góry, nagle nie chce wyjechać odkurzaczem z pokoju twierdząc, że to nie jego sprawa – samo życie (śmiech).

 

Wychowawczyni jednego z techników zawodowych w Łodzi, kobieta zupełnie „niekościołowa” do swoich wychowanek mówiła: chcesz poznać swojego chłopaka, zobaczyć, czy potem, jako mąż będzie Ci pomagał – to zaproś go domu, a wcześniej rozwal na przykład gniazdko i powiedz mu, żeby naprawił (śmiech). Nie chodzi o to, żeby każdy facet umiał naprawiać gniazdko, ale jeśli to nie będzie prawdziwy mężczyzna, to ci nie pomoże – i na co ci taki chłop? Ta kobieta mówiła swoim wychowankom podstawowe prawdy na takim poziomie, na jakim one były w stanie je przyjąć. Pokazywała jasne kryteria doboru życiowego partnera (śmiech). Bo my naprawdę potrafimy się naginać, chodzić na paluszkach wokół siebie. Mieszkać z sobą miesiącami, nie poznając się naprawdę.

 

Powiedzmy, że ja jestem przekonana, w sumie, od początku byłam (śmiech), ale masz przed sobą zatwardziałego zwolennika mieszkania przed ślubem razem, ale bez współżycia – co mu powiesz?

 

Rozumiem, że są różne warunki ekonomiczne, które zmuszają do podejmowania takich, a nie innych rozwiązań, ale dla nas jako chrześcijan nie ma dyskusji z jeszcze jednego powodu. Grzech nie tylko uderza w ciebie, ale w całe środowisko wokół ciebie. Kiedy ja mówię, że jestem osobą wierzącą, noszę krzyż na szyi, chodzę do Kościoła, a mieszkam razem z dziewczyną, to czy to nie jest antykomunikat dla świata? Choć mam świadomość pewnych dramatycznych rozwiązań podyktowanych ekonomią.

 

Przecież ci wszyscy ludzie wokół nie muszą wiedzieć, że macie oddzielne łóżka! Zgorszenie jest w nas samych...

 

Wiesz, chodzi o tych maluczkich... Przecież ja też mógłbym powiedzieć do paru moich koleżanek: nie masz kasy, jak chcesz, to pomieszkaj sobie u mnie w klasztorze w Czerwińsku przez jakiś czas. Jak długo ludzie by wytrzymali, gdyby u księdza mieszkało dziesięć lub przynajmniej jedna młoda kobieta?

 

Ale to zupełnie co innego!

 

Wcale nie, pod względem – przejrzystości życia – to dość zbliżone porównanie. Często sprzedajemy antykomunikaty – mówimy jedno, a robimy drugie. Nie chodzi mi o to, żeby teraz dla zasady robić coś na pokaz, ale spotkałem już kilka niezłych paradoksów: ewangelizatorów, członków wspólnot, animatorów oaz itp. itd., którzy przez swoje zaangażowanie głosili światu - jestem chrześcijaninem, a połowa ich znajomych wiedziała, że mieszka z kimś przed ślubem. To wprowadza zamęt i niszczy jasność pewnych sytuacji. Taka trochę czystość pomroczna…

 

W dodatku, takie postawy szczególnie wśród osób mieniących się mianem wierzących mogą być przyczyną podjęcia przez kogoś złego wyboru. Załóżmy, że ktoś chce zachować czystość przed ślubem, waha się ze wspólnym zamieszkaniem, ale pomyśli sobie „Marta mieszka z chłopakiem, Przemek mieszka z dziewczyną, połowa mojej wspólnoty mieszka ze sobą”. I potem ludzie idą... w meandry życia, wikłają się, mają te oddzielne łóżka, ale nie każdy jest św. Klarą i św. Franciszkiem (śmiech). Po co tworzyć niejasne sytuacje, w których grzech stoi u drzwi i puka?

 

Dobra, to co jest po tej fazie fascynacji, którą – jak mniemam - trzeba mądrze i cierpliwie przejść (śmiech)?

 

Etap sympatii – on mówi: to moja kobieta, ona: to mój mężczyzna. I to jest etap, w którym chcesz poznać rodzinę swojego wybranka, historię jego życia. Powiedz mi, ile jest takich par w Polsce, co się poznali, po miesiącu czy dwóch zamieszkali ze sobą, żyją jak mąż i żona, a w życiu nie widzieli swoich rodzin?! Mam wrażenie, że jeśli myśli się o kimś serio, to – pojawia się kolejne kryterium wspomnianej pani profesor z zawodówki: idź i zobacz jego ojca (śmiech). To nie znaczy, że twój chłopak będzie dokładnie taki sam, ale w tej mądrości jest coś na rzeczy.

 

Kiedy poznasz rodzinę swojego przyszłego męża i zobaczysz pewne odniesienia i zasady tam panujące, to jest 50 procentowe prawdopodobieństwo, że zobaczysz, co Cię czeka w przyszłości. Bo my nie wybieramy przecież chłopca do zabawy, ale ojca swoich dzieci!

 

Załóżmy, że przeszliśmy w czystości etap sympatii i udało się do tej pory zachować czystość...

 

Potem pojawia się przyjaźń, mijają emocje, euforia, trochę się na siebie wkurzamy. I to jest fajne, żeby się tak kilka razy ze sobą pokłócić, że prawie się rozstajemy, a potem wrócić i to wszystko poukładać. To jest dobre, bo pokazuje jak ta druga osoba reaguje w trudnych sytuacjach. Na tym etapie zaczyna się na serio rozmawiać o wspólnej przyszłości. Ale też i o przeszłości. O historii życia swojego partnera, którą – jeśli go kochamy – przyjmujemy taką, jaka była. Tu oczywiście nie chodzi o spowiadanie się ze swoich wcześniejszych związków, bo to niszczy. Jasne, fajnie jest być ze sobą całkowicie szczerym, ale wszystko to, co jest na pewnym etapie „pro”, w czasie kryzysu zamienia się w „contra”.

 

Jest różnica pomiędzy powiedzeniem: „tak, byłem z kimś, współżyliśmy” a wnikaniem w to, w jakich pozycjach się to robiło....

 

Dokładnie. To potem siedzi w głowie, wraca. Lepiej unikać takich „spowiedzi”. Na tym etapie przyjaźni pojawia się zaufanie sobie nawzajem. Ile razy zdarzają się sytuacje, że ludzie mieszkają ze sobą dwa lata, potem jedno wyjeżdża gdzieś na dłuższy czas i pojawia się chora zazdrość. A zaufanie polega na tym, że jak moja dziewczyna gdzieś wyjeżdża na rok, to ja wiem, że ona za 12 miesięcy do mnie wróci. Miłość usuwa lęk i strach, a jeśli ktoś się czegoś panicznie w związku boi to znaczy, że ta relacja jest jeszcze bardzo słabiutka

 

Czyżbyśmy zbliżali się do ostatniego etapu?

 

Na samym końcu tego procesu pojawia się miłość oblubieńcza, która polega właściwie na jednym – chcę dobra dla tej drugiej osoby. Myślę w pierwszej kolejności o niej, dopiero potem o sobie. I to jest czas (dopiero) na sakrament małżeństwa. Oczywiście, w życiu różnie się zdarza, nie zawsze mamy łaskę przejść przez wszystkie etapy, po kolei.

 

Uff, przebrnęliśmy. To Kawa na koniec powiedz jakiś przykład z życia, który potwierdzi słuszność Twoich teorii.

 

Wiesz, ja nie mam zamiaru nikogo przekonywać, co do słuszności moich wywodów – bo życie samo pokaże co i jak działa (śmiech). Mogę tylko opowiadać o rzeczach, co do których jestem przekonany, że są dobre. A wierność Panu Bogu jest dobra i chyba o to się w sumie rozchodzi.

 

Wszak, ku pokrzepieniu ducha, mogę przywołać historię mojej znajomej, która długi czas czekała na mężczyznę swojego życia. Poznała w końcu chłopaka, przystojnego jak marzenie, ale na dzień dobry powiedział jej, że jest seksoholikiem. Na co ona jemu, że jest osobą wierzącą, więc będzie czekać do ślubu. Facet stwierdził: ok, czekam z Tobą. Walczyli o tę czystość jak nie wiem jak w 1920 Polacy z Bolszewikami (śmiech), bo to nie jest łatwe, jak ma się po 25 lat, a jeden z partnerów miał takie, a nie inne doświadczenia. Dziewczyna była wszak nie do zdobycia, więc nazywaliśmy ją wśród przyjaciół „Westerplatte”.

 

Wzięli ślub, pobłogosławiłem im i wieszPo trzech dniach dostaję sms: „Westerplatte zdobyte” (śmiech). Wyobrażasz sobie? Mogli skonsumować małżeństwo w noc poślubną, bo przecież tak nie mogli się doczekać, ale to jest jednak klasa, żeby pojechać gdzieś tylko we dwoje, jak cały ten bałagan weselny ucichnie i przeżyć ze sobą coś najpiękniejszego. Chyba nie ma osoby, która by o czymś takim nie marzyła.

 

Ckliwa ta historia.

 

No cóż – taki już jestem (śmiech). Wszak, ci dwoje - zaplanowali, że będą mieli dzieci jakoś pięć lat po ślubie, ale – jak sami mówią – nie robili nic, żeby tych dzieci nie było (śmiech). Więc Gabrysia urodziła się dość szybko po ślubie, w szóstym miesiącu ciąży i zmarła po trzech dniach. Chłopak, który w czasie narzeczeństwa, ze względu na swoją żonę zaczął się nieco interesować sprawami wiary, obraził się na Pana Boga od razu. Mówi, że przez trzy dni był ojcem, a jedynym kontaktem, jaki miał z córką, był moment, kiedy włożył rękę do inkubatora, a ona złapała go za palec. Jej łapka była taka, jak jego palec. I on wtedy poczuł największy przypływ miłości w swoim życiu. Poczuł się ojcem w stu procentach.

 

Dziewczyna prawie umarła przy porodzie, a po kilku dniach, już po pogrzebie córeczki dowiadują się, że przez rok nie mo współżyć. Wiesz, co ona powiedziała już później? A musisz wiedzieć, że jej mąż często podróżuje, jest naukowcem, jeździ na seminaria, wykłady. Ona powiedziała, że kiedy słyszy to całe gadanie, jak utrzymać przy sobie faceta, te wszystkie strachy lasek, których mężczyźni gdzieś wyjeżdżają, to śmiać się jej chce, bo ona jest pewna swojego męża. Bo skoro czekał na nią do ślubu, to teraz też będzie czekał. Ma w pamięci te wszystkie akcje, kiedy oni walczyli o swoją czystość i nie ma lęku. Ich historia to dla mnie podsumowanie całej naszej rozmowy – totalne zaufanie. Pan Bóg im pobłogosławił, mają już drugą córeczkę, a ja widzę, jak oni kwitną, jak ich miłość kwitnie.

 

Jakbyś to Ty skwitował, a za co nasi czytelnicy zjechali by Cię w komentarzach -„hardcore” (śmiech). Myślałam, że to koniec, ale muszę Cię zapytać jeszcze o jedno. Załóżmy, że wszyscy doskonale rozumiemy argumenty przemawiające za zachowywaniem czystości do ślubu. Ale na świecie nie ma tylko czystych ludzi. Co w sytuacji, kiedy włażę w związek z kimś, kto już – powiedzmy eufeministycznie - sporo doświadczył? Albo jeszcze lepiej – co w sytuacji, kiedy jestem w związku, postanawiamy, że będziemy czekać do ślubu, ale – przecież nie jesteśmy dziećmi – i zaczynamy „coś” ze sobą robić. Niby zachowujemy dziewictwo, ale już tacy czyściuteńcy nie jesteśmy. I co? To oznacza, że koniec? Masakra? Nasz związek już nie ma przyszłości?

 

Nie, absolutnie. My się bardzo łatwo potrafimy zaskoczyć i rozczarować samymi sobą. Łapiemy się za głowę i przeżywamy – jak ja mogłem to zrobić? Ale nie trzeba się napinać, załamywać swoim grzechem. Kiedy się już człowiek ogarnie, to nie ma innej drogi, jak wrócenie do punktu wyjścia, do pierwotnej miłości. Trzeba sobie uświadomić czego tak naprawdę chcę, za czym tęsknię. To, że Syn Marnotrawny uderzył o koryto ze świńskim żarciem wcale go nie nawróciło, raczej załamało. Do zmiany sprowokowała go myśl o ojcu. I podobnie jest z nami. Nasz grzech może nas tylko załamać i zniszczyć, ale kiedy sobie przypomnisz, że masz Ojca, który czeka, wybacza i wspiera to możesz wyruszyć do Niego z nadzieją, że uczyni Twoje serce zdolnym do pięknej, ofiarnej, przebaczającej miłości. Najgorzej to utknąć w grzechu i udawać, że wszystko jest ok.

 

 

Czyli jest taka czystość z odzysku?

 

Czystość to nie jest tylko kwestia biologiczna. To pewna tęsknota, pragnienie w sercu, które masz.

 

Rozmawiała Marta Brzezińska