Zdobył Pan Telekamerę dwa razy pod rząd. W zasadzie można by zapytać, jak to się robi?


Myślę, że recepta jest cały czas taka sama. Trzeba być sobą, nie udawać nikogo innego i nie oszukiwać widza. Może widzowie nie potrafią do końca tego nazwać, ale wyczują, że coś jest nie tak i wolą przełączyć się na inny kanał. A jeśli ktoś jest sobą, może nawet kimś mniej modnym, albo nawet czasem nazwę to nieudacznikiem, a nie człowiekiem sukcesu, znaczna część widzów to zaakceptuje. W dzisiejszym świecie, a przynajmniej tak jest w telewizji, człowiek musi się czymś wyróżniać. Niektórzy robią to na siłę, inni wyróżniają się tym, że są normalni. W moim przypadku sprawdza się chyba ta druga recepta, bo ja nigdy nikogo nie udawałem. Zawsze byłem o krok, o pół kroku za modą, za ogólnym trendem, ale jak widać, to się ludziom też podoba, a ja nie muszę się napinać i wychodzić jak aktor na scenę, by każdego dnia zagrać kogoś innego.


Pan rzeczywiście wyróżnia się. Obrońca życia wzywający na YouTube do pogłębiania wiary… Dziennikarze telewizyjni rzadko publicznie ujawniają swój światopogląd, swoje podejście do wiary, prawda?


Rzeczywiście w oficjalnym obiegu mało kto to ujawnia. Pewnie tak jest, że każdy z nas w głębi duszy jest trochę innym człowiekiem niż na zewnątrz. Może inni nie czują potrzeby albo nikt ich o to nie prosi a może się trochę boją lub trochę się wstydzą takich postaw. A ja nie muszę się ani bać ani wstydzić. Nie chciałbym nikogo źle oceniać lub krytykować. Po prostu, tak mi się już wszystko układa w życiu w jakąś jedną całość, reżyserię prowadzoną „z góry”, że po prostu nie muszę. Zdarza się czasami, że ktoś zwraca się do mnie: pan teraz tak często o tym mówi, to pewnie po wypadku? A ja na to: nie, po prostu nikt mnie wcześniej o takie sprawy nie pytał.


Mówi Pan o „reżyserii” z góry. Tytuł Pańskiej książki „Wszystko jest po coś” wiele mówi…


Rzeczywiście, tak już jest. Jestem głęboko przekonany, że tytuł tej książki ma sens i tą prawdą kieruję się w życiu. Czasami jak się nie układa, zdarza się myśleć, czy ta „reżyseria” idzie zgodnie z naszymi oczekiwaniami, ale myślę, że ona idzie swoim torem i my często nawet nie wiemy, że coś, co się nam wydarza, jest dla nas dobre. Często o tym dowiadujemy się dopiero po dłuższym okresie.


Ma Pan także na myśli ten dramatyczny wypadek, pożar, w którym tak Pan ucierpiał?


Wtedy, te cztery lata temu oczywiście tego tak nie odbierałem. Wiadomo, że w takiej sytuacji człowiek jest załamany i martwi się, co będzie dalej, choć nigdy nie waliłem głową w mur. Przyjąłem to jak mogłem, z dużą pokorą. Ale teraz, po upływie czasu, który daje pewien dystans, mogę z przekonaniem powiedzieć, że to wszystko, co wówczas wydawało mi się złe, trudne, przyniosło pozytywne efekty. Myślę, że wielu rzeczy, które dziś robię prywatnie i zawodowo, nie robiłbym, gdybym wtedy nie dostał takiego kopniaka. Prywatnie na przykład jestem dziś zaangażowany w wiele płaszczyzn pomocy różnym ludziom i pewnie nikt by ode mnie takiej pomocy nie oczekiwał, gdyby mi się coś takiego wtedy nie przytrafiło. I gdybym ja sam wtedy takiej pomocy nie dostał, pewnie dziś nie byłbym aż tak skłonny jej w dwój- czy w trójnasób oddawać. Jestem przekonany, że to wszystko jest po coś i ma swój głęboki sens.


Są osoby publiczne, które po podobnych przejściach, jakie Pan miał, po jakichś wypadkach, przechodziły głęboką duchową przemianę i stawały się głęboko wierzące. To nie jest pański przypadek?


Absolutnie nie, nie było przemiany, było raczej pogłębienie. Jeśli po tym wypadku zdarza mi się tym mówić publicznie, to tylko dlatego, że wcześniej nikt mnie o to nie pytał. Naprawdę zmieniło się to, że mówię o tym tak otwarcie i to, że angażuję się w działania społeczne, pro publico bono, choćby teraz w marcu mam kilka zaproszeń na spotkania z młodzieżą np. na Jasnej Górze. Problemem jest tylko czas, co wybrać, weekend w domu z rodziną, z żoną, czy jechać kilkaset kilometrów, by spotkać się z młodymi ludźmi i dać im przykład, a może nawet jakoś umocnić ich duchowo.


Czy przy takich poglądach zdarzają się Panu konflikty pomiędzy poglądami, a tym czego oczekuje szefostwo w telewizji?


W sprawach związanych z wiarą, religią, na szczęście nigdy czegoś takiego nie miałem. Jeśli natomiast mówimy o kwestiach politycznych, to czasami to się zdarza. Każdy z dziennikarzy na co dzień spotyka się z problemem, jak podejść do sprawy uczciwie. Bo czy fakt że czegoś u nas nie będzie to już próba cenzury czy nie? A czasami zresztą bywa tak, że w telewizji nie da się zrobić tego, co w prasie może się pojawić na zasadzie przecieku. W TV musi być  dźwięk i obraz. Bez tego nie ma tematu, co czasem może być chyba niesłusznie przez widza odebrane za błąd w sztuce dziennikarskiej. A poza tym każdy duży program informacyjny jest wypadkową pracy całego zespołu. Oczywiście uważam też, że mocno nieuczciwe jest, jeśli „walimy” w tych, których nie lubimy, a chwalimy tych, których lubimy. Zawsze starałem się, jak mogłem, podchodzić do wszystkich stron jednakowo. Czasami to się nie udaje, czasami rzeczywiście jest tak, że jeśli czegoś nie damy, to będzie kłopot i będzie wyglądało, że nie jesteśmy obiektywni i unikamy jakichś informacji. To się zdarza bardzo rzadko, ale się zdarza, ale z drugiej strony pracuję w takim miejscu, w jakim pracuję. Telewizja publiczna powinna być maksymalnie obiektywna, być ponad sporami, ponad podziałami, powinna być państwowotwórcza, wręcz „plemienna” w tym sensie, by uczyć, scalać, jednoczyć, a nie dzielić.


Dziennikarze telewizyjni bywają podziwiani, ale jednocześnie opinia o ich morale u tak zwanego „przeciętnego odbiorcy” jest dość negatywna, prawda? Jak ludzie reagują na pańskie zaangażowanie?


Sam tak tego nie odbieram, bo że to są pojedyncze przypadki „podbijane” jeszcze przez kolorową prasę, ale wiem, że tak jest. Mam takie sygnały od ludzi „na ulicy” czy podczas spotkań w Polsce, kiedy ludzie dziwą się, że przyjechał „jakiś taki normalny” . Kiedy brałem np. udział w kweście na ratowanie cmentarza na Powązkach, zresztą po raz pierwszy w życiu, kilkakrotnie zdarzały mi się sytuacje, jak ta, gdy podeszła jakaś starsza pani i powiedziała: „komuś innemu bym nie wrzuciła datku, ale panu dam”. I dała stówę, a wiem, że dla niej te 100 zł bardzo dużo znaczyło! To jest nie tylko sympatyczne, ale też bardzo pobudza, by nie spoczywać na laurach i iść ze wszystkim jeszcze dalej.


Czytam w Internecie: „Ziemiec biega na nartach jak Justyna Kowalczyk”, „Ziemiec uścisnął dłoń Papieżowi”, „Ziemiec płakał jak bóbr”. To już zakrawa na bycie celebrytą. Czy Pan to lubi? Jak Pan to traktuje?


Te tytuły pochodzą z ostatnich dwóch, trzech lat i w porównaniu z innymi pracownikami telewizji naprawdę nie ma tego dużo. Ani o to nie zabiegam, ani się nie staram, nie opłacam fotoreporterów, co podobno się zdarza. Po prostu czasami trzeba się pokazać z tej „ludzkiej” strony, widzowie to lubią, ale to, co się o mnie ukazało nigdy nie było negatywne! Nie czuję się celebrytą i nie mam z tego powodu jakiegoś kompleksu. Podchodzę do tego normalnie.


Czym dla Pana jest dziennikarstwo? Zaczynał Pan przecież od inżynierii?


Takie jest moje wykształcenie, choć potem skończyłem też podyplomowe dziennikarstwo. Od samego początku chciałem być dziennikarzem, ale brakowało mi tej siły ducha, która potrafiłaby skonkretyzować  moje tęsknoty. Od dziecka marzyłem, żeby pracować w radiu lub być aktorem. To we mnie drzemało, tylko wstydziłem się o tym powiedzieć rodzicom, bo to były lata siedemdziesiąte i potem osiemdziesiąte, gdy takie zawody w normalnym domu po prostu nie funkcjonowały. Trzeba było mieć albo niesamowite zdolności i talent, albo znajomości. Ja nie miałem ani jednego, ani drugiego. Siłą rzeczy to rodzice za mnie wybrali drogę edukacyjną i zawodową. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że tak dłużej nie chcę żyć, chciałem mieć pracę, do której podchodzę z pasją, nie oddzielać grubą kreską życia zawodowego od domowego. I zacząłem wszystko od zera. Jak widać chyba warto było.

 

sdp.pl