Na blogu feministycznej Partii Kobiet pojawił się następujący wpis: „W demokratycznym kraju sejm powinien odzwierciedlać społeczeństwo, (w którym kobiet jest nawet ponad 50%)”.


Postulat nienowy, podobne pomysły realizowane są w wielu krajach europejskich, bodaj najgorliwiej w Szwecji. Nie jestem jednak pewien, czy nadwiślańskie feministki zdają sobie sprawę, że postulat demograficznego doboru ma swoją dosyć długą już, polską tradycję. Tradycję, która od kilkudziesięciu lat odsądzana jest od czci i wiary, stanowiąc jeden z głównych zarzutów wobec dziedzictwa Narodowej Demokracji.


Idzie mianowicie o numerus clausus. Jakich informacji odnośnie n.c. udziela nam sieć?


„Numerus clausus (łac. zamknięta liczba) – zasada ograniczania liczby studentów uniwersytetów, motywowana przyczynami politycznymi lub czysto praktycznymi, stosowana zarówno w okresie międzywojennym jak i po drugiej wojnie światowej. Stosowano ją w Polsce, Rosji, Stanach Zjednoczonych, Niemczech, na Węgrzech i w Rumunii. [...]

 
W okresie międzywojennym, szczególnie w Europie Wschodniej, zasada numerus clausus była stosowana w oparciu o religię, co w praktyce odnosiło się do kandydatów pochodzenia żydowskiego. Po drugiej wojnie światowej stosowano tę zasadę, preferując jednakże np. kandydatów pochodzenia robotniczo-chłopskiego w krajach komunistycznych czy mniejszości etniczne w USA.” – wikipedia


„Numerus clausus, zasada głoszona i okresowo stosowana przez władze niektórych krajów lub niektórych uczelni, zakładająca, że procent studiujących na wyższych uczelniach Żydów nie powinien być wyższy niż procent ludności żydowskiej w państwie. Numerus clausus obowiązywał od 1887 w szkołach średnich i wyższych Rosji. W Polsce próbowano wprowadzić ją w skali kraju w 1923, natomiast była stosowana przez niektóre uczelnie zwłaszcza w latach 30. XX w. ” – portalwiedzy.onet.pl


W odrodzonej w 1918 r. Polsce pierwszą osobą, która na forum publicznym sformułowała postulat wprowadzenia numerus calusus, był prawdopodobnie endecki poseł, wybitny historyk prof. Władysław Konopczyński. Szereg szczególnie ważnych społecznie zawodów było w II RP w dużej mierze zdominowanych przez niezasymilowaną ludność żydowską. Znacząca nadreprezentacja tej grupy dawała znać o sobie na poszczególnych kierunkach studiów. W celu zapobieżenia tej dominacji i umożliwienia podjęcia studiów młodym Polakom, endecja postulowała, by na uczelnie przyjmować studentów danych narodowości zgodnie z odsetkiem, jaki stanowiły one w społeczeństwie.


Zasadnicze cele postulatów wprowadzenia n.c. były dwa: ograniczenie wspomnianej nadreprezentacji i wykształcenie wystarczającej liczby młodej inteligencji, która byłaby lojalna w stosunku do odrodzonego państwa polskiego i poczuwała się do służby na rzecz całej wspólnoty narodowej. Było to niezmiernie istotne, ponieważ Polska powstała w 1918 r. składała się z trzech części, które przez cały wiek funkcjonowały w odmiennych organizmach państwowych.


Tyle o numerus clausus; przypomnijmy, że ów postulat jest dla współczesnej lewicy jednym z głównych argumentów w kampanii zniesławiającej Ruch Narodowy. Ta sama lewica z ochotą popiera jednak postulat parytetów, który bazuje na… dokładnie tej samej zasadzie! Chodzi bowiem o zagwarantowaną prawnie reprezentację danej grupy społecznej w określonej instytucji publicznej. Podstawą jest wyliczenie demograficzne. Endecy mówili: „Żydów jest w społeczeństwie 10%, więc tylu powinno być ich na studiach”, a feministki dziś głoszą: „kobiety stanowią ponad 50% społeczeństwa, więc tyle powinno ich być w parlamencie”.


Czy możemy wobec tego powiedzieć, że zasada „demograficznej reprezentacji” jest zła lub dobra sama z siebie? Raczej nie, ponieważ wszystko zależy od celu i kontekstu, w jakim jest stosowana. Czy służy dobru wspólnemu, czy też prowadzi do destrukcji więzi społecznych, bądź promowania szkodliwych postulatów. W niektórych, silnie zróżnicowanych etnicznie, kulturowo bądź religijnie krajach, parytety demograficzne są jedynym sposobem na zachowanie spokoju społecznego i konsensusu umożliwiającego rządzenie czy wręcz istnienie danego państwa.


Jednak w przypadku podziału płciowego sytuacja taka nie zachodzi. Feministki nie działają bowiem na rzecz wspólnoty – są ukierunkowane na jej rozbicie, poprzez wywołanie sztucznego konfliktu, „wojny płci”. Konfliktu uderzającego zresztą najbardziej w kobiety, czego najlepszym przykładem są m.in. wynurzenia niektórych feministek.

 

Robert Winnicki/Narodowcy.net/eMBe