W pierwszym moim tekście na temat perspektyw idei Międzymorza pisałem, iż wszelkie sytuacje konfliktowe w odniesieniu do interpretacji wydarzeń z naszej przeszłości stanowią główną przeszkodę na drodze do stworzenia tego jakże ważnego dla Ukrainy i Polski geopolitycznego aliansu. Dzisiaj, z jednej strony perspektywa realizacji tego projektu wydaje się realna jak nigdy wcześniej, z drugiej zaś konflikt wokół interpretacji wydarzeń roku 1943 na Wołyniu, wydaje się zaostrzać do tego stopnia,  że być może na długie lata pogrzebana została idea bałtycko-czarnomorskiej integracji. Ukraińsko-polska wojna o historię przeszła obecnie w najostrzejszą fazę, dlatego warto byłoby powiedzieć coś o jej przyczynach.

To, co zawsze mnie dziwiło w tych mozolnych poszukiwaniach "ukraińsko-polskiego" porozumienia to fakt, że tak na prawdę nikt tego porozumienia na serio nie szukał. Mieliśmy do czynienia ze swoistym "kiczem pojednania" (takim terminem określano w latach 90 i późniejszych nieco dętą politykę polsko-niemieckiego pojednania). I była sobie taka oto bardzo ekskluzywna grupka polsko-ukraińskiej "elity", nazwijmy ją bohemą, która na tym kiczu żerowała, nim się karmiła, pławiąc się wyłącznie we własnym sosie, a w rzeczywistości przyczyniała się do pogłębiania wzajemnych podziałów w obu krajach. I tak na przykład  Orest Drul, jeden z głównych "tenorów"  tejże "galicyjskiej bohemy" nazwał kiedyś Sławomira Sierakowskiego (bardzo specyficznego lewaka) "człowiekiem legendą" (co byśmy o tym człowieku nie myśleli, była to jednak wielka hiper-hiberbolizacja). A i Hrycak kontentował się wielce wydaniami swoich dwóch książek w bardzo niszowym wydawnictwie, które zresztą do tegoż Siekarowskiego należało. Podobnie i Izdryk, który również skorzystał z okazji, aby nacieszyć się zaszczytami i honorariami za swój mało "gramotny" przekład "Rodzinnej Europy" Miłosza. I td i tp.

Jednak patrząc tak ogólnie, to poza tymże "towarzystwem wzajemnej adoracji", przeciętni Ukraińcy na temat realnej sytuacji w Polsce zbyt wielkiego pojęcia nie mieli. Nawet nasi "gastarbeiterzy", nasi  "zarobitnicy" pracujący i żyjący w Polsce w swej zasadniczej masie nie dokładali zbytnich starań, aby zrozumieć kraj, w którym przyszło im żyć (może poza nauczeniem się języka). Podobnie zresztą Polacy, wciąż żyjący wyobrażeniami, że oto za wschodnią granicą mieszkają wyłącznie jakieś  "sowki" i tak na prawdę nie ma między nimi - między Ukraińcami, Rosjanami, Białorusinami -  żadnej istotnej różnicy. Przy czym, w odróżnieniu do zachodnich Europejczyków, wiedzą przynajmniej tyle, że to jednak osobne kraje i narody. To wszystko razem stworzyło więcej niż płodny grunt dla różnego rodzaju negatywnych mitów i wykoślawionych wyobrażeń. Pierwszy z brzegu przykład: Pewien kijowski dziennikarz, który dziś tak bardzo lamentuje nad tą "wznoszącą się falą ukrainofobii" w Polsce (którą zainicjował jakoby nowy polski rząd), podczas Euro 2012 poprosił mnie (mieszkałem wówczas w Warszawie) o napisanie komentarza o tym, jak to Polacy masowo i ochoczo kibicują ukraińskiej reprezentacji piłkarskiej. Ogólnie rzecz biorąc, Polacy byli raczej średnio zainteresowani tym, jak grała ukraińska drużyna (chociaż może i były wyjątki), więc pozwoliłem sobie to właśnie napisać. Mój komentarz nie znalazł się jednak w reportażu, za to pełno w nim było złotoustych opowieści o tym, jak to Polacy wspaniale dopingowali ukraińską drużynę (i vice versa). Cóż, takie było "polityczne zapotrzebowanie" i tak trzeba było napisać. Krótko mówiąc, przynajmniej jedna kreska do owego "urojonego wizerunku Polski" została wówczas dostawiona.

Tego rodzaju "sekciarka" logika doprowadziła do tego, że polityczni bankruci w rodzaju Kwaśniewskiego - bardziej pasujący nam do rozdziału pod tytułem "alkohol a byli politycy" - przedstawiani byli u nas (i nadal są) jako "głos polskiego narodu". Nic więc dziwnego, że Ukraińcy, z walną pomocą owej bohemy, otrzymali obraz Polski mocno zniekształcony, niewiele mający wspólnego z tym, co się tak na prawdę w tym kraju dzieje. W świadomości masowej Ukraińców zaczął ugruntowywać się mit altruistycznego sąsiada, wielkiego sojusznika Ukrainy -  jej  "darmowego adwokata" w Europie - który, nie wiedzieć czemu, już tak na zawsze miałby jej bezinteresownie i nieodpłatnie udzielać pomocy. Gdy zaś takiej "bezinteresownej i darmowej przyjaźni" Ukrainiec chwilowo nie doświadcza, a jeszcze gorzej gdy dostrzeże z polskiej strony jakieś wymogi i oczekiwania  - wówczas wywołuje to straszliwy dysonans w jego zafiksowanym obrazie świata.

Ale i Polacy zbudowali sobie całkowicie nieprawdziwy, mocno zdeformowany obraz Ukrainy i tego, co się w tym kraju dzieje. Polacy jednak, w odróżnieniu do Ukraińców, to naród w dużej mierze historiocentryczny. U nas, w Ukrainie, być może nikt by nawet nie zrozumiał sytuacji, gdy ukraiński premier występując w parlamencie nazwałby opozycję "potomkami Iwana Brzuchowieckiego". Po prostu nikt by nie skojarzył o co chodzi. Natomiast jeśli polska pani premier podczas wystąpienia w sejmie nazywa opozycję "nową targowicą", to dla wszystkich ludzi w Polsce jest to absolutnie jasne i zrozumiałe. Wszyscy wiedzą o co chodzi i w czym zawiera się sens takiego oskarżenia. Dla Polaka (przynajmniej dla większości z nich) emocjonalne przeżywanie Powstania Warszawskiego, czy właśnie Rzezi Wołyńskiej jest czymś naturalnym, czymś co określa jego tożsamość, z czym się w pełni identyfikuje (a dla znacznej części polskiego społeczeństwa to po prostu fragment ich rodzinnej historii). W pewnym przybliżeniu  - przynajmniej zgodnie z myślą Juszczenki i narodowo-demokratycznego establishmentu -  takie miejsce w świadomości  prostego Ukraińca miał zająć Wielki Głód (miał, ale nie zajął, i to pomimo iż dla większości Ukraińców stanowi to właśnie część ich "rodzinnej historii"). Owszem, jest to część naszego narodowego mitu i każda najmniejsza nawet próba jego "racjonalizacji" poprzez choćby mówienie, że "to wszystko nie jest takie jednoznaczne", spotkałoby się z wielkim oburzeniem. Tak w każdym razie jest w przypadku politycznie świadomego Ukraińca, u którego każda sugestia, że "w  temacie Hołodomoru są jakiś niedomówienia" wywołałoby wielką furię. Podobnie jest u Polaków - historyczne detale w takim emocjonalnym obrazie zupełnie się zacierają. Nikogo już specjalnie nie obchodzi na przykład to, że Bandera w 1943 siedział w niemieckim obozie koncentracyjnym, a nazwisko konkretnego inicjatora eksterminacji Polaków - Kłaczkiwskiego-Sawura (być może poza rywnieńskim regionem i wąskim kołem historyków) nikomu tak na prawdę nie jest znane i nie wzbudza najmniejszego zainteresowania - ani w Ukrainie, ani w Polsce. Mitologiczny obraz Ukraińca - "rezuna Polaków" trwa w świadomości przeciętnego Polaka od dawna, chyba jeszcze od czasów socrealistycznego blokbastera "Ogniomistrza Kalenia", a być może i jeszcze wcześniej. Z czasem jaskrawość obrazu powinna byłaby nieco zblaknąć, jednak z każdym kolejnym pojawieniem się wiadomości o tym, że gdzieś tam na Ukrainie oddaje się cześć Banderze i UPA, ów zakorzeniony w polskiej świadomości archetyp znów się uaktywnia. Nikogo przy tym w Polsce specjalnie nie obchodzi, że dla Ukraińców mit Bandery istnieje właściwie po to, aby pokazać Rosjanom - jak to się mówi - "wała". W ogóle wydarzenia roku 1943 dla historii rodzinnej większości Ukraińców są czymś zupełnie obcym, i czymś zpełnie obcym dla jakiejkolwiek powszechnie obowiązującej ogólnonarodowej ideologii. Podobnie jak w polskim społeczeństwie mało kogo interesuje to, że obecnie żyjący Ukraińcy uważają Polskę za kraj najbardziej im przyjazny.

Ukrainofobia w polskim społeczeństwie istnieje od zawsze. Istniała również wtedy gdy (do niedawna) rządy sprawowali w niej liberałowie (o czym przedstawiciele owej bohemy, która zawłaszczyła sobie polsko-ukraiński dialog, woleli jednak wówczas nie mówić, teraz zaś lubią o tym wręcz krzyczeć). Jednakowoż fenomen ten po roku 2000 był w Polsce raczej czymś marginalnym. Z moich własnych doświadczeń z pobytu w Polsce w latach 2011-12 mogę powiedzieć, iż większość Polaków odnosi się do Ukraińców jeśli nie całkiem pozytywnie, to przynajmniej neutralnie albo - by tak rzec - pozytywnie-neutralnie (niczego tu nie upiększając, jak to zwykła czynić nasza ukraińska prasa). Niemniej jednak w środowisku kiboli, czy też w kręgach tak zwanych "kresowiaków" ukrainofobia stanowi element bardzo istotny i ma to niestety pewien wpływ na polską politykę, jakkolwiek w żadnym wypadku nie decydujący. Zresztą rzecz tutaj nie w stanowisku kół rządowych w Polsce. Bowiem na to, że ukrainofobia wyszła obecnie tak bardzo na powierzchnię, składa się kilka innych przyczyn. Przede wszystkim Polacy z realną Ukrainą stykali się w ostatnich czasach raczej rzadko. Realna Ukraina przeciętnemu Polakowi w ostatnich latach kojarzyła się głównie ze studentami posiadaczami "Karty Polaka" (z założenia niby to "etnicznymi Polakami"), którzy jakoby urządzają sobie fotosesje z czerwono-czarnymi flagami w Przemyślu - w mieście w którym od lat 90-tych zeszłego wieku praktycznie nie cichnie wzajemna ukraińsko-polska wrogość w związku ze spekulacjami na temat "ukraińskich pretensji do tego miasta" (w istocie tego rodzaju wrogość aż do ostatnich wydarzeń, raczej scichła). Teraz jednak nagle jacyś młodzi ludzie, Ukraińcy, wtargnąwszy na terytorium sąsiedniego kraju, chcą pokazać jej mieszkańcom "wała". Tak to mniej więcej wygląda w oczach przeciętnego polskiego pochłaniacza nowin.

"Realna Ukraina" kojarzy się również z "gastarbeiterami",  czy raczej z "zarobitnikami" gotowymi do podjęcia każdej pracy, na jakichkolwiek warunkach i bez jakichkolwiek socjalnych zabezpieczeń. W krótkim czasie stali się oni częścią polskiego socjalnego "dna" - jeśli tak można się wyrazić. I dziś chcąc nie chcąc zmuszeni są  konkurować z innymi przedstawicielami owego "socjalnego dna" o miejsca pracy. Kojarzy się także z miejscowymi "zawodowymi Ukraińcami" którzy w którymś momencie zaczęli się identyfikować z polskim politycznym establishmentem, do dziś zresztą licząc na jego wsparcie  (bardzo przy tym się dziwiąc, że ukraińscy kandydaci startujący w wyborach z ramienia owej establishmentowej partii nie weszli do sejmu). I wreszcie kojarzy się z bandami przemytników, którzy blokują punkty kontrolne na polsko-ukraińskich przejściach granicznych. Czyż zatem ten zbiorowy obraz "współczesnego Ukraińca" nie pasuje doskonale do obrazu "dzikiego rezuna z Wołynia"? A polscy ukrainofobi nie otrzymują oto do ręki cały szereg klisz, z których po prostu wstyd byłoby nie skorzystać? I które to klisze już wkrótce wzbogacone zostaną dodatkowo jeszcze o wstrząsające obrazy wyjęte z kręconych właśnie wielkobudżetowych filmów fabularnych?. A nie trzeba chyba dodawać, że wszystko to aktywnie i umiejętnie rozgrywane jest przez stronę trzecią  - w Polsce reprezentowaną przez różnych takich Piskorskich i Rękasów.

Nie wiem jakie jest wyjście z tej sytuacji. Osobiście uważam ukraińsko-polski sojusz za coś życiowo nieodzownego, absolutnie niezbędnego dla zbudowania stabilnego systemu bezpieczeństwa w regionie. Samorezygnacja czy też odwrócenie się od własnej historii z pewnością nie jest najlepszym wyjściem ani dla Polaków, ani dla Ukraińców. Lecz na pewnym etapie naszych dziejów warto chyba jednak uczynić ów krok, aby historia stała się wreszcie historią, a martwi nie przeszkadzali już dłużej żywym.

Oleksandr Sergij Piddubnyy

Tłumaczenia Marian Karol Panic

Źródło: http://polonews.in.ua/