Środowiska LGBTQ osiągnęły cel. Wciągnięcie do akcji „Przekażmy sobie znak pokoju” części środowisk katolickich (m.in. „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” i „Więzi”) spotkało się ze zdecydowaną reakcją wielu publicystów, ale swój sprzeciw wyrazili także biskupi. Głos zabrał najpierw kard. Stanisław Dziwisz, potem kard. Kazimierz Nycz, wreszcie prezydium Konferencji Episkopatu Polski z abp. Stanisławem Gądeckim na czele. O to inicjatorom akcji chodziło. Zrobiło się głośno. Bez wydawania pieniędzy na kosztowną akcję marketingową. Ale nie o pieniądze chodzi. Ukryte pod rzekomą akcją wzajemnego poszanowania postulaty gejów i lesbijek, by akty homoseksualne przestały być traktowane jako grzech oraz, by zmienić definicję rodziny, dotarły zapewne do wielu odbiorców. Część z nich zacznie się teraz zastanawiać czy przypadkiem ludzie spod tęczowego znaku nie mają racji. I o to właśnie szło.

Redaktorzy naczelni wspomnianych pism dziś dystansują się wprawdzie delikatnie od środowiska, któremu udzielili poparcia twierdząc, że podpisują się jedynie pod częścią ich postulatów – tą dotyczącą szacunku i tolerancji – ale żadnych zmian doktrynalnych nie popierają. Nawet jeśli przyjmiemy to tłumaczenie, to i tak jakiś niepokój w sercach, w głowach katolików został zasiany. Cel został osiągnięty.

To nie pierwsza tego typu akcja. Podobnie było przed rokiem, gdy pracujący w watykańskiej dykasterii polski ksiądz, Krzysztof Charamsa, ogłaszał całemu światu, że jest gejem i od lat żyje w szczęśliwym związku z mężczyzną. Postulaty zgłaszał identyczne. Wówczas kierował je teoretycznie jedynie do ojców synodalnych, ale swoje „ekskluzywne” wyznanie sprzedał wszystkim rodzimym mediom, które szeroko o tym informowały. O to chodziło. Miało być głośno. Po to, by jak największej ilości osób zwyczajnie zamącić w głowach. Rozmiękczyć i przynajmniej odrobinę zmienić ich myślenie.

Teraz mieliśmy, w moim przekonaniu, do czynienia z kolejnym krokiem owego rozmiękczania. W myśl idei, że kłamstwo rozpowszechnione kilkaset razy w końcu zostanie uznane za prawdę. Nie ma sposobu, by się przed takimi działaniami obronić. Na kłamstwo trzeba zdecydowanie reagować i odpowiadać. Nie wolno milczeć, bo milczenie może w tym przypadku mieć skutki opłakane. Trzeba na każdym kroku i właściwie nieustannie powtarzać, że grzech jest grzechem i basta. Że Kościół nie potępia człowieka, ale zło.

Równocześnie z akcją LGBTQ rozpoczęła się w Polsce dyskusja o ograniczeniu handlu w niedzielę. Związkowcy z „Solidarności” zebrali pół miliona podpisów pod projektem ustawy w tej sprawie. Ich dążenia do tego, by niedzieli przywrócić charakter sakralny, poparli biskupi. Jak w tej sprawie zachowali się katolicy ze „Znaku”, „Więzi” i „Tygodnika Powszechnego”?  Jedni nie zareagowali wcale, ale krakowski tygodnik w poparciu biskupów dla tej inicjatywy dostrzegł próbę wmieszania się hierarchii do polityki. Bo przecież mamy wolność i każdy może zdecydować w swoim sumieniu o tym kiedy zrobi zakupy. Biskupom nic do tego.

Kto jak kto, ale to właśnie katolickie środowiska powinny z całych sił popierać dążenia do ograniczenia handlu w niedzielę. Wystarczy przypomnieć sobie brzmienie trzeciego przykazania i uświadomić sobie, że ten dzień ma być poświęcony na spotkanie człowieka z Bogiem. Ma być też dniem odpoczynku, spotkania z rodziną. Chwilą wytchnienia. Swego czasu znany polski filozof Leszek Kołakowski (jeden z niewielu autorytetów uznawanych przez wspomniane środowiska) napisał o niedzieli tak: „Trzeba uznać, że ta idea świętego dnia, czasu sakralnego, który rytm życia wyznacza i kieruje myśl naszą i uczucia ku innym sprawom niż troski nasze i zabiegi przyziemne, jest bardzo mądra, jest też na tyle ważna, że Pan Bóg uczynił z niej osobne przykazanie (…). Nie chodzi wcale o to, że wypoczynek jest potrzebny dla naszej kondycji fizycznej, ale właśnie o to, żeby ów czas codziennego pogrążania się w doczesnych sprawach był regularnie przerywany medytacją nad sprawami wiecznymi (…)”. Współczesnemu człowiekowi, który bardziej przyzwyczajony jest do tego by „mieć”, a nie „być” trudno to zrozumieć. Ale to właśnie redaktorzy pism, które mają w swojej nazwie przymiotnik „katolicki” winni swoim czytelnikom uświadamiać.

I jeszcze jedna refleksja. W 1958 roku młody ksiądz Joseph Ratzinger – późniejszy papież Benedykt XVI – napisał artykuł pt. „Neopoganie i Kościół”. Pisał w nim tak: „Wizerunek Kościoła nowożytności w istotny sposób kształtuje fakt, że w zupełnie nieprzewidywalny sposób stał się on Kościołem pogan i proces ten postępuje. Dzieje się tak nie jak dawniej, kiedy to doszło do powstania Kościoła z pogan, którzy stali się chrześcijanami, lecz Kościoła pogan, którzy zwą się jeszcze chrześcijanami, ale w rzeczywistości są poganami. (…) Mamy do czynienia z pogaństwem w Kościele oraz z Kościołem, w którego sercu krzewi się pogaństwo”. Trudno o lepsze podsumowanie działań polskich środowisk tzw. Kościoła otwartego, a w rzeczywistości Kościoła pogan.

Tomasz Krzyżak