Rekolekcje specjalnie dla nich, którymi od lat szczycili się posłowie PO, to już przeszłość. W tym roku ich nie będzie. Historią są też już także spotkania z biskupami, odwiedzanie proboszczów, kościelne śluby liderów zawierane tuż przed wyborami, a także przekonywania, że PO jest partią chrześcijańską. Teraz nadszedł czas otwartej wojny z Kościołem, a zatem można już spokojnie zdjąć niewygodne maski i nie udawać, że ma się cokolwiek wspólnego z katolicyzmem (mowa o całej partii, a nie o jej nielicznych członkach, którzy katolikami są).

 

Oczywiście dla uważnych obserwatorów było to oczywiste od dawna. PO już w poprzedniej kadencji głosowała często wbrew nauczaniu Kościoła, a nawet nakładała na swoich polityków antychrześcijańską dyscyplinę kościelną. Wówczas jednak jeszcze wciąż udawała, że chce pozostać chrześcijańska. I dlatego chętnie posługiwała się rozmaitymi terminologicznymi chwytami, które miały przesłonić prostą prawdę o jej antykatolickim, a przynajmniej niekatolickim charakterze. Najpierw mówiono o katolicyzmie łagiewnickim, który miał być rzekomo wersją light katolicyzmu (albo po prostu miał on być taką katolicką wódką bezalkoholową), a potem, w trakcie dyskusji nad in vitro, pojawiły się zapewnienia o katolicyzmie posoborowym, który rzekomo miał przyjmować zapłodnienie pozaustrojowe. Teraz nikt już nie udaje, i otwarcie pokazuje się swoje poglądy.

 

I w gruncie rzeczy dobrze. Nie ma co udawać, że jest się katolikiem i ma się coś wspólnego z Kościołem, gdy otwarcie głosi się poglądy sprzeczne z nauczaniem tej wspólnoty. Nie można głosować za in vitro, opowiadać się za dostępnością aborcji i twierdzić, że jest się wierzącym katolikiem. Te dwie rzeczy są sprzeczne. Stąd coming out PO nie jest niczym złym, pokazuje bowiem jasno, w jakim kierunku zmierza ta partia, i wymusza na katolikach jasne opowiedzenie się za lub przeciw. Czas udawania, katolicyzmu light powoli dobiega końca. Nadchodzi zaś czas wyborów fundamentalnych, także w sferze polityki.

 

Tomasz P. Terlikowski