Właśnie skończyłem czytać kolejny tekst na temat in vitro z „Gazety Wyborczej”. A w nim wyznania dzieci, które się tą metodą poczęły. Co z nich wynika? W największym skrócie tyle, że każdy, kto jest przeciwny in vitro jest ich osobistym przeciwnikiem, i że należy go – z ich powodu – wykluczyć z debaty publicznej (jedna z wypowiadających się wyraża już nawet satysfakcję z tego, że w istocie się to udało). Ale największym przeciwnikiem jest oczywiście… Kościół, bowiem to on pozostaje głosem obrony najsłabszych, których życie jest poświęcane w procedurze in vitro.

Nie, nie jestem tym zaskoczony. Emocje osób poczętych tą metodą, a jeszcze bardziej ich rodziców można zrozumieć. Być może za mało mówimy o tym, że krytyka tej procedury nie jest i nie ma być atakiem na rodziców czy dzieci. W przypadku tych ostatnich sprawa jest oczywista. Nikt nie ponosi odpowiedzialności za sposób, w jaki się począł. Grzech, nawet największy rodziców czy lekarzy nic nie zmienia w godności osób, które się poczęły i narodziły. Kościół wielokrotnie to powtarzał. Z rodzicami sprawa jest trudniejsza. Nie ma bowiem wątpliwości, że poddanie się procedurze in vitro jest grzechem ciężkim, że na ich sumieniu często ciąży jeszcze istnienie dzieci w beczkach z ciekłym azotem, że to wszystko wymaga szczerej pokuty i zadośćuczynienia. A z drugiej strony nikt nie ma wątpliwości, że rodzicom trudno pogodzić się z tym, że szczęście, jakie ich spotkało związane jest z jakimś złem. I trudno żałować za grzech, który stał się źródłem szczęścia (tu potrzeba mądrych spowiedników, którzy wyjaśnią, że żal za grzechy nie oznacza żalu z powodu istnienia dziecka, ale coś zupełnie innego).

Można też zrozumieć, że przypominanie prawdy o metodzie zapłodnienia in vitro, w tak trudnej emocjonalnie sytuacji, może wywoływać żal i wściekłość na tych, którzy przypominają fakty. Człowiek potrzebuje pewności, że zachował się przyzwoicie, jeśli więc ktoś wskazuje, że tak nie było (szczególnie, gdy jest to instytucja o takim autorytecie jak Kościół), to ma tendencje do szukania winy w tym, kto go oskarża, a nie w samym sobie. Winny w tym przypadku jest więc Kościół, a nie ja. I to Kościół, a nie mnie trzeba zmienić. Sam wielokrotnie (w różnych kwestiach moralnych) tak miałem i wiem, jak silny (przynajmniej u mnie) to mechanizm. Tyle, że uleganie mu to pójście na łatwiznę. Lepiej, jak sądzę, zacisnąć zęby, z pokorą spróbować zrozumieć stanowisko Kościoła, i trwać w nim. Zawsze (przynajmniej u mnie tak było) po jakimś czasie okazuje się, że błądziłem, myliłem się, grzeszyłem, i że to Kościół miał rację. Jest to zresztą dla człowieka wierzącego rozwiązanie rozsądniejsze. Jeśli wierzę, że Bóg chce zbawiać ludzi w Kościele, to wykluczanie się z Niego jest działaniem przynajmniej nierozsądnym, bowiem może mieć skutki także po drugiej stronie.

Nierozsądne jest także liczenie na to, że Kościół może w tej sprawie zmienić zdanie lub przynajmniej zrezygnować z głoszenia tej nauki. Pewne kwestie są bowiem niezależne od Kościoła, a jego ludzie wiedzą, że jeśli oni będą milczeć, to kamienie wołać będą. I dlatego jeszcze raz proszę rodziców i dzieci z in vitro, zamiast się złościć przyjdzie do Kościoła. Tam jest życie nie tylko doczesne, ale także wieczne. A Chrystus ma moc nie tylko wybaczyć każdy grzech, ale także przemienić serca i dać im pokój.

Tomasz P. Terlikowski