W przypadku seminariów diecezjalnych czy zakonnych trudno jeszcze mówić o tragedii. Po wyraźnym wzroście liczby powołań po śmierci Jana Pawła II, obecnie spadła ona, ale utrzymuje się – z niewielką tendencją spadkową (o kilkanaście powołań rocznie) – na trwałym poziomie. Spadek da się zaś wyjaśnić względami demograficznymi, masową emigracją i innymi społecznymi wskaźnikami. Nie da się tego jednak powiedzieć o zgromadzeniach żeńskich, w których liczba powołań spada dramatycznie. I nic nie wskazuje na to, by cokolwiek miało zmienić te statystyki.

Trudno więc nie zadać pytania, co takiego się stało? Odpowiedzi trzeba szukać nie tyle w życiu zakonnym czy kapłańskim, ile w naszej wierze. Najmocniejszym symptomem jej kryzysu – co na jednej z konferencji, w której uczestniczyłem powiedział dr Paweł Milcarek – są zawsze dwa zjawiska: pierwszym z nich jest właśnie spadek liczby żeńskich powołań zakonnych, a drugim to, że katolickie małżeństwa przestają mieć dużo dzieci. I z oboma tymi zjawiskami mamy już w Polsce do czynianie. Ich przyczyny są zazwyczaj takie same. Zanika w nas świadomość ofiary, poświęcenia, chęci oddania tego, co mamy najlepsze innym i Bogu samemu, zanika świadomość Bożej Opatrzności i tego, że to Bóg wie najlepiej, co dla nas dobre. A wraz z tymi dwoma elementami zanika żywa wiara, która nie jest tylko przyjęciem praw doktrynalnych czy uznaniem potrzeby praktyk, ale jest zaufaniem pokładanym w Bogu, próbą chodzenia Jego, a nie naszymi, ścieżkami.

Jeśli zatem chcemy odwrócić niekorzystne statystyki, to zamiast „ułatwień”, poprawek, akcji marketingowych musimy ożywić naszą wiarę, musimy mocniej i dynamiczniej ewangelizować i odrzucać pokusy wygodnego, bezpiecznego, nieodpowiedzialnego życia, musimy tworzyć mocne wspólnoty wiary, bo tylko w takiej przestrzeni rodzą się powołania. Nie tylko do życia zakonnego czy kapłańskiego, ale także do świadomie podejmowanego życia małżeńskiego, które wiąże się z otwarciem na życie.

Tomasz P. Terlikowski