Politycy czy komentatorzy idą zaś jeszcze dalej i oznajmiają, że obrona życia nie opłaca się Kościołowi. To najprostsza droga do dechrystianizacji – powtarzają za Jarosławem Gowinem. - Jeśli Kościół będzie tak naciskał w tych sprawach, to straci wiernych – uzupełniają inni. A ja, nie kwestionując potrzeby mówienia o Jezusie Chrystusie, o Jego bezwarunkowej miłości do grzesznika, o tym, że On oddał swoje życie za nas, że zawsze możemy do Niego przyjść, nie mogę zgodzić się z takim myśleniem. I to nie dlatego, że uważam, że budowanie moralności jest najważniejszym zadaniem Kościoła (tym pozostaje niezmiennie głoszenie Jezusa Chrystusa), ale dlatego, że uznaję, że sprzeciw w tej sprawie (tak jak obrona nierozerwalności małżeństwa) jest obecnie najlepszym sprawdzianem wiary, integralności instytucji.

Jezus wprost przecież mówi: „wszystko, cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”, a św. Jakub Apostoł podkreśla, że sprawdzianem wiary są czyny. „Jaki z tego pożytek, bracia moi, skoro ktoś będzie utrzymywał, że wierzy, a nie będzie spełniał uczynków? Czy [sama] wiara zdoła go zbawić? Jeśli na przykład brat lub siostra nie mają odzienia lub brak im codziennego chleba, a ktoś z was powie im: «Idźcie w pokoju, ogrzejcie się i najedzcie do syta!» - a nie dacie im tego, czego koniecznie potrzebują dla ciała - to na co się to przyda? Tak też i wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie. Ale może ktoś powiedzieć: Ty masz wiarę, a ja spełniam uczynki. Pokaż mi wiarę swoją bez uczynków, to ja ci pokażę wiarę ze swoich uczynków. Wierzysz, że jest jeden Bóg? Słusznie czynisz - lecz także i złe duchy wierzą i drżą” (Jk 2,14-19). I aż się prosi, by słowa te odnieść do obrony nienarodzonych. Jaki z tego pożytek, że wierzycie, jeśli twój brat i siostra mogą zostać zabici, tylko dlatego, że są słabsi, a ty przyglądasz się temu obojętnie? Jaki z tego pożytek, że głosisz swoją wiarę, skoro pozostajesz obojętny wobec hekatomby nienarodzonych? 50 milionów takich osób jest zabijanych rocznie. Od 1956 (tak się składa, że dziś mamy rocznicę uchwalenia tego zbrodniczego prawa) do 1993 roku tylko w Polsce abortowano 6 milionów dzieci.

Oczywiście nie chodzi tylko o to, by o tym mówić czy zmieniać prawo. To ważne, ale nie jedyne. Trzeba też protestować, budować przestrzeń oparcia dla kobiet, także tych, które dokonały aborcji, wspierać ośrodki dla samotnych matek, wspomagać rodziny zajmujące się osobami niepełnosprawnymi, modlić się, pościć, a czasem krzyczeć. Takich działań, gdy na naszych oczach dokonuje się Holokaust, nigdy za wiele. I nie ma się co przejmować, że przez taką postawę odejdą ludzie. Nie możemy milczeć, bo inaczej kamienie wołać będą.

Opinię, że silna postawa wobec aborcji czy dynamiczna obrona małżeństwa osłabia Kościół, łatwo jest także sfalsyfikować empirycznie. Tak się bowiem składa, że najszybciej zlaicyzowały się kraje, w których życie i małżeństwo w ogóle nie były bronione, i w których Kościół mocno zdystansował się od obrony. Tam zaś, gdzie życie jest w cenie, gdzie nie widać chętnych do jego niszczenia, i gdzie prawo jest bardziej jednoznaczne, tam procesy laicyzacyjne albo nie zachodzą albo są o wiele wolniejsze. Przykładem może być Malta czy Irlandia (ciekawe, że choć akurat w tym kraju, laicyzacja przyspieszyła, to i tak nie zmieniło to podejścia do aborcji), ale także kraje latynoskie, w których aborcja także często jest nielegalna. Tam, co ciekawe, nawet jeśli traci Kościół katolicki, to zyskują nie mniej nieprzejednane w kwestii obrony życia, wspólnoty protestanckie. Niemcy, Francja, o Belgii czy Holandii nawet nie wspominając, to zaś przykłady państw, w których laicyzacja zaszła bardzo daleka. A tam obrona życia czy małżeństwa wcale nie była w centrum. Milczenie świeckich i duchownych ludzi Kościoła w sprawach moralnych wcale nie zahamowało tego procesu, a wiele wskazuje nawet na to, że go przyspieszyło. Z duchowego punktu widzenia nie jest to zresztą szczególnie zaskakujące. Tam, gdzie chrześcijanie przestają bronić najsłabszych, gdzie milczą, tam stają się solą, która straciła smak. A niesłona sól nikomu do niczego nie jest potrzebna.

Oczywiście nie oznacza to, że obrona małżeństwa i rodziny ma być jednym zadaniem Kościoła. Zamiast jednak przeciwstawiać je sobie, i przekonywać, że trzeba wybrać między jednym a drugiem, można zachować starą katolicką zasadę: „i” „i”. I kerygmat i obrona życia i rodziny. Jeśli jedno z nich wypadnie Kościół przestanie pełnić swoją rolę. A Bóg będzie musiał posłużyć się innymi, by przypomnieć, że Jezus umiera codziennie w abortowanych dzieciach. Jest z nimi, gdy zabija się je także w polskich szpitalach.

Tomasz P. Terlikowski