O Katarzynie Bratkowskiej znów jest głośno. Może nie tak jak dwa lata temu, kiedy publicznie zapowiedziała, że w Wigilię dokona aborcji, ale zawsze. Wiadomo. Temat aborcji wywołuje wrzenie, trudno przejść obok niego obojętnie, skoro ma on jeden cel – pozbawienie życia dziecka. Katarzyna Bratkowska dziś wyjaśnia, że jej „ciąża”, którą żyła cała Polska (włącznie z tym, że jeden z księży zadeklarował nawet chęć adopcji dziecka p. Bratkowskiej, byle tylko odstąpiła od swego niecnego zamiaru), była  raczej „zmyślona, a nie urojona”. I to nie był żaden happening. Proszę jej o to nie oskarżać. To była celowa akcja: „Zupełnie nie rozumiem, dlaczego istotny jest stan biologiczny mojego ciała. Nic nikomu do tego, co się działo w mojej macicy. Ja nie dzieliłam się swoimi doświadczeniami z życia prywatnego. Bez względu na to, czy w mojej macicy ten embrion się znajdował, czy nie, to moja deklaracja pozostaje tym samym”. Trudno nie dyskutować o czynie prawnie zabronionym, którego zamiar popełnienia obwieszcza się przed kamerami. Bo po to ten cały happening był. Żeby wywołać tani skandal. To jest bowiem szczyt feministycznych możliwości.

Katarzyna Bratkowska bardzo upodobała sobie temat aborcji. Do tego stopnia, że nie tylko chciała ją przeprowadzić, o czym poinformowała w blasku fleszy, ale wspólnie z Kazimierą Szczuką popełniła książkę o aborcji: „Żyjemy w świecie absurdu, w którym politycy i różni nawiedzeni działacze religijni publicznie opowiadają o tym, że słyszą krzyk blastocysty albo że spotkanie jajeczka z plemnikiem to piękna historia miłosna. Oni to słyszą, oni to czują. My nie. Nawet zrobiłyśmy kiedyś taki transparent: „Słyszysz krzyki blastocysty? Pora iść do egzorcysty”. Nie dopuszczaj do siebie tych wszystkich dziwnych historii o małych stópkach i śmiechu zapładnianej komórki. Są to wytwory wyobraźni. Słuchaj swojego rozumu, serca i – jeśli potrafisz – ciała. Jednym słowem – słuchaj siebie samej. To jest Twój los i Twoja decyzja”. Nawet nie ojca dziecka. On, choć miał znaczący udział w jego powstaniu, nie ma żadnych praw (zdaniem feministek): „Ciąża wspólna, a decyduje ostatecznie tylko jedna osoba. Naszym zdaniem jest to całkowicie słuszne. Mężczyźnie przypada w udziale chwila przyjemności, kobiecie – wysiłek ciąży i porodu. Kto powinien decydować? Ona”. Cóź, opary absurdu płyną z powyższych cytatów. Trudno odmówić ojcu prawa do decydowania o życiu dziecka. A to próbują przeforsować panie feministki.

Dlaczego tak bardzo feministki boją się pozytywnie mówić o aborcji? Czy działa tu klasyczny model wyparcia? Czemu tak bardzo próbują zafałszować rzeczywistość, choćby zaprzeczając istnieniu syndromu proaborcyjnego. Bo tak wygodniej zagłuszyć sumienie. I choć Katarzyna Bratkowska zauważa, że aborcja to nie wyrwanie zęba, to jednocześnie przemilcza, że w jej wyniku żywy człowiek traci życie. Co się z nim stało? Może się zdematerializował w sposób wiadomy jedynie feministkom, o którym wolą głośno nie mówić. Albo zniknął, tak jak znika królik w kapeluszu. „Moja przyjaciółka poszła na zabieg, rzygnęła w bramie po "głupim Jasiu" i powiedziała, że czuje wyłącznie ulgę. I jedyne, co przeżyła, to stres związany z tym, że było to nielegalne. I ta ulga i brak łez są piętnowane. Im więcej płaczesz, tym większa jest szansa, że społeczeństwo ci wybaczy. Bo jak możesz nie płakać po "dziecku"”.

Zaraz, zaraz. Jakie dziecko? Jaki człowiek? – zawoła zaraz z oburzeniem Katarzyna Bratkowska. To, co dla medycyny jest bezdyskusyjne, dla feministek niekoniecznie. „Wmawianie kobietom dziecka  w brzuchu, mówienie dziecko czy człowiek o embrionie, jest dramatycznym nadużyciem i manipulacją, obliczoną na budzenie poczucia winy. Blastocysty i embriony w sensie biologicznym i w sensie prawnym nie są dziećmi. Nazywać blastocystę dzieckiem może wyłącznie kobieta w ciąży, jeśli tak to czuje”. Wypowiedź godna Nagrody Nobla. Cóż, ja nawet mogę czuć, że mam w brzuchu marchewkę albo ziemniaka, co nie zmienia faktu, że kiedy jestem w ciąży, to mam w brzuchu dziecko. To nie marchewka mnie kopie, to nie marchewka się porusza, tylko dziecko. Wystarczy do brzucha przyłożyć głowicę USG i widać jak na dłoni. Szok. Tam jest dziecko! Niewiarygodne!  

Drogie panie feministki, czemu tak boicie się prawdy? Czemu na słowo „dziecko” dostajecie piany na ustach? To doprawdy niedorzeczne, jak bardzo nauczyłyście się zaprzeczać tej rzeczywistości. Kobieta rodzi dziecko i to dziecko przez dziewięć miesięcy nosi w swoim brzuchu. Czy dziecko dla was to jest dopiero po urodzeniu? A jak się rozpoczyna poród, to jest to już dziecko czy nie? A na godzinę przed rozpoczęciem porodu? A na dwie? A dobę? Dziecko czy może królik? Kiedy w takim razie „to coś” w brzuchu zmienia się w dziecko? Czy zdaniem feministek podczas USG lekarz ogląda „coś” czy może jednak małego człowieka. I nawet jeśli będziecie, panie feministki. nazywać go „embrionem”, „balstocystą”, to to i tak nie zmieni biologicznego faktu. Kobieta rodzi dziecko. Kobieta nosi w brzuchu dziecko. Tu nie dzieją się żadne czary-mary. Naprawdę nie jesteście w stanie tego zrozumieć? Aż mi was żal.

Małgorzata Terlikowska